Pierwsze skojarzenie to „Ogród rozkoszy ziemskich” ale też inne plastyczne wizje Hieronima Boscha przechodzenia światów realnych w transcendentne i na odwrót. Tak jak obrazy niderlandzkiego mistrza nasycone są dziesiątkami głównie religijnych alegorii, tak sztuka „Potok. Ćwiczenia ze wspólnoty” Jolanty Janiczak i Wiktora Rubina, której prapremiera odbyła się w sobotę 29 listopada w Teatrze imienia Stefana Żeromskiego w Kielcach, pełna jest symboli artystycznych i kulturowych odwołań. Możliwości kieleckiej sceny dramatycznej sprawiają, że przestrzeń ta odpowiednio wymyślona i wykreowana może jawić się widzom niczym potężny artystyczny przekaz średniowiecznego wizjonera lub innych malarzy grozy i rajskich wizji jednocześnie, tych dawnych i tych współczesnych jak choćby Zdzisław Beksiński. Plastyczny kształt przedstawienia wybija się ponad wszystko w tym przekazie i dlatego od tej wartości rozpoczynam. Za ów przekaz odpowiedzialni są scenografowie Łukasz Surowiec i Marta Szypulska, która zaprojektowała również kostiumy, rzecz jasna bardziej symboliczne, a jeżeli już odwołujące się do historycznej rzeczywistości, to poprzez wszechobecną manifestację ziemskiego brudu. Materialna scenografia jest w budowaniu przestrzeni scenicznej perfekcyjnie połączona z projekcjami wideo Łukasza Surowca a całość przenika się i łączy dzięki subtelnej reżyserii świateł Moniki Stolarskiej i idealnie współtworzącej warstwy emocjonalne przedstawienia muzyce Krzysztofa Kaliskiego.

Niemal dwugodzinny spektakl praktycznie nie jest przerywany, swoistą rolę antraktu pełni jedynie ciekawie pomyślane intermedium, w którym grają dwie amatorki, córki aktorów z obsady przedstawienia i nie ma w tym żadnego kumoterstwa, bo rzecz jest o relacjach rodzicielskich, a konkretnie ich braku. Sytuacja prezentowana w „Potoku” dotyczy relacji patologicznych, z kolei opowieść przedstawiana w intermedium jest na wskroś współczesna, z patologią nie ma nic wspólnego, ale kryzys relacji rodzicielskich prezentuje bardzo wymownie, a poza tym dziewczęta: Tola Ośka i Bogna Żłobińska grają swoją małą komedię bardzo naturalnie i przekonująco.

Właściwą treścią spektaklu jest jednak historia, jak to się dawniej mówiło, z samych nizin społecznych i właściwa dla czasów historycznych czyli potwornej biedy na kieleckiej wsi w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Główna bohaterka Maria Wojdan jest kobietą z czwórką nieślubnych dzieci wyrzuconą z domu, bo…, no właśnie, za mało miejsca w chałupie? Wstyd, bo ojcowie dzieci nieznani, bo nikt nie chce kupować płodów rolnych od takich ludzi, których córka żyje w nieczystości i tak dalej, i tak dalej. Młoda kobieta z dziećmi przez kilka dni w jakimś stuporze koczuje pod domem z dobytkiem spakowanym w symboliczne, a jakże, torby migrantów ze wschodu. To wiemy z opowieści rodziny i mieszkańców wsi czyli tytułowej wspólnoty. Niby każdy chce jej pomóc, a nikt nie pomaga. W niebo płynie modlitwa wspólnoty, a nikt nie pomaga. Kobieta nieopodal domu wiedziona instynktem przeżycia wykopuje w ziemi jamę i tam chowa się przed zimnem razem ze swoimi dziećmi. W takich warunkach jedno z dzieci umiera i ktoś ze wspólnoty przypomnina zabobon o niewidzialności, gdy z żył nieślubnego martwego dziecka zrobi się knoty do świec. Historia z przedwojennej prasy, którą „oświeceni” ludzie mogli się bulwersować, przypomina zapis stanu umysłowego i moralnego ludzi tamtego miejsca i tamtego czasu.
Spektakl rozpoczyna filmowy reportaż z miejsca, gdzie przed niespełna stuleciem mogła dziać się rzeczywista, opisana w gazecie historia. Dziś nie ma już śladu po tamtym życiu, wieś niemal wymarła, jej fizyczny teren pochłania cementownia Ożarów.












