Wypadek na finiszu etapu Tour de Pologne w Katowicach jest kolejnym świadectwem tego, że nastały okrutne czasy. Nie ma już dawnego szacunku między kolarzami – uważa dyrektor sportowy reprezentacji Polski, srebrny medalista olimpijski z Seulu (1988 r.) Marek Leśniewski.
Wypadek w Katowicach wyglądał makabrycznie…
Marek Leśniewski: – Wypadki się zdarzają, ale dawno takiego nie widziałem, może ostatni raz 25 lat temu. Wtedy były jednak inne prędkości, inna presja. Teraz mamy bardzo krótki sezon, a wielu zawodników nie ma kontraktów na następny i chcą odnieść sukces za wszelką cenę. Tylko gdzie jest zdrowy rozsądek? Musi się włączyć instynkt samozachowawczy, a wczoraj go zabrakło.
Dylan Groenewegen zepchnął Fabio Jakobsena na barierki umyślnie czy przypadkowo?
– Ktoś, kto nigdy nie finiszował, nie jechał na długu tlenowym, ten nie zrozumie. Nie wiem, czy Groenewegen widział z boku Jakobsena, bo nie siedzę w jego głowie. To mogły być ułamki sekundy, ale ewidentnie zmieniał tor jazdy, przesuwając się na prawą stronę szosy i nawet gdyby nie zrobił ruchu łokciem, zostałby zdyskwalifikowany. To było ogromne ryzyko, a faul oczywisty, bo sam fakt zmiany toru jazdy przy prędkości 80 km/h stwarzał zagrożenie dla życia i zdrowia rywali.
Kolarze przestali się szanować?
– Niestety tak. Nastały okrutne czasy. Liczą się tylko wynik, zwycięstwo, sukces. Dotyczy to nie tylko sportu, ale też innych dziedzin naszego życia. Nie ma szacunku dla przeciwnika. Kiedyś zawodowcy szanowali się wzajemnie, dbali o siebie, o kolegów, o sprzęt, swój warsztat pracy i nie podejmowali niepotrzebnego ryzyka, bo wiedzieli, że następnego dnia będą się ścigać gdzie indziej. Zawodowcy to był zamknięty krąg, do którego trudno było się dostać. Podczas Tour de France byli kolarze z autorytetem, jak Bernard Hinault czy Miguel Indurain. Gdy działo się jakieś zamieszanie, reagowali, podnosili rękę, uspokajali sytuację i mieli posłuch u wszystkich. Dzisiaj każda ekipa ma swojego lidera, myśli tylko zrealizowaniu swojej taktyki, nie oglądając się na innych i na okoliczności. Na kolarzach ciąży ogromna presja, nie wszyscy sobie z nią radzą. Do tego dochodzi epidemia Covid-19, kryzys w kolarstwie, wycofywanie się sponsorów. Kolarzy można winić tylko pośrednio, bo cały system jest zepsuty. Zawodnicy stali się maszynami do wykonywania poleceń i dążą do sukcesu za wszelką cenę.
Końcówka etapu do Katowic obfitowała w kraksy. Jak przetrwała ten dzień reprezentacja Polski?
– W kraksy było zamieszanych trzech naszych zawodników. Alan Banaszek przewrócił się 6 km przed metą. Ale upadł na dwóch kolarzy ekipy Bora i nawet się nie zadrapał. Kraksy zatrzymały też Przemka Kasperkiewicza i Patryka Stosza. Nic im się nie stało, ale ponieśli straty czasowe, podobnie jak Maciek Paterski, który brał udział w ucieczce i miał już nogi tak „wypompowane”, że nie dał rady dojechać do mety w peletonie. Szkoda, że Alan, nasz najlepszy sprinter, nie finiszował, ale z drugiej strony może to i dobrze, że nie był zamieszany w kraksę przy mecie. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Na kolacji Alan był już w bojowym nastroju. A dzisiaj przed nim nowa szansa i nowa nadzieja.