„Hrabina Batory” to trzecia część tryptyku teatralnego Jolanty Janiczak i Wiktora Rubina. Nagrodzeni w 2013 roku „Paszportem Polityki” twórcy od czterech lat przygotowują w Kielcach projekt sceniczny: „Kobieta pisana mężczyzną, ciałem i historią w języku teatralnego recyklingu Jolanty Janiczak i Wiktora Rubina”. Cztery lata temu autorzy wystawili w Kielcach sztukę „Joanna Szalona, królowa”, dwa lata temu „Carycę Katarzynę”. Obydwa spektakle wielokrotnie nagradzane były na festiwalach sztuki teatralnej w Polsce, stąd nic dziwnego, że wystawieniu trzeciej części tryptyku towarzyszyło wielkie zainteresowanie i na widowni w dniu premiery było nad wyraz tłoczno.
Trzeci spektakl wyraźnie różni się od wcześniejszych, przede wszystkim mniej w nim dynamiki, wyraźnie zarysowanej akcji dramatu, twórcy tym razem skoncentrowali się na szczegółach rozmieszczonych w trzydziestu trzech scenach płynnie przenikających się a zaznaczonych wyświetlanymi na szczycie portalu tytułami zaczerpniętymi z traktatu „Historia urody” francuskiego eseisty George Vigarello. Każda ze scen to albo monolog jednego z aktorów albo krótki dialog, w którym napięcie budowane jest poprzez niechęć do dialogu, niechęć rozmowy. Każda z postaci bardziej wygłasza swoje kwestie niż prowadzi jakikolwiek dyskurs. Taka konstrukcja dramatu w oczywisty sposób pokazuje stan dzisiejszej komunikacji zarówno tej wewnętrznej na poziomie najbliższych sobie osób jak i tej zewnętrznej, społecznej, publicznej.
Podobnie jak we wcześniejszych dramatach bohaterką trzeciej części tryptyku Jolanta Janiczak i Wiktor Rubin uczynili historyczną i legendarną zarazem postać kobiecą, postać tragiczną, tym razem szesnastowiecznej arystokratki oskarżonej o zamordowanie 630 kobiet. Jednak w ich dramacie Elżbieta Batory nie jest bezwzględną sadystką i seryjną morderczynią, jest osobą cierpiącą na depresję i zarażającą tą depresją osoby wokół niej. Tym samym historyczna postać staje się jak najbardziej czytelnym znakiem naszych czasów. Z legendy w dramacie został jednak bardzo silny motyw niezgody na przemijającą urodę, niezgody na starzenie się ciała i ta obsesja właściwa chyba każdej epoce, dziś przecież jest obsesją wręcz kulturową.
Tytułową rolę w spektaklu zagrała Agnieszka Kwietniewska, zagrała doskonale tak samo zresztą jak tytułową postać pierwszej części tryptyku. Odnoszę wrażenie, że Jolanta Janiczak pisała tę rolę wyraźnie z myślą o konkretnej aktorce. Depresja, jak można wyczytać w internecie i podręcznikach medycznych, jest potwornie bolesną chorobą i widać to w każdym szczególe gry Agnieszki Kwietniewskiej. Ów stan podkreślają niezwykle wymowne elementy scenografii Mirosława Kaczmarka. Choroba bohaterki przejawia się w absolutnej inercji, niemal przez cały czas przedstawienia aktorkę w pionie utrzymują zwisające ze sceny kółka do ćwiczeń akrobatycznych, co też znamienne, bo przecież ten przyrząd jest dziś elementem sal do uprawiania fitnessu, jak ktoś powiedział, współczesnych świątyń pięknego ciała, pracowni do jego „rzeźbienia”. Gimnastyczne kółka przytwierdzone do czarnych balonów z helem, dzięki którym Elżbieta ma wrażenie unoszenia się na powierzchni życia, mogą z kolei znaczyć psychotropową ucieczkę od rzeczywistości, zaś legendarny krzyk mordowanych dziewic przynoszący Elżbiecie ulgę, krzyk spotęgowany na scenie, niezwykle intensywnie wwiercający się w uszy widzów to przecież nic innego jak hałas tłumiący myślenie, tłumiący wszystkie nasze bóle i dylematy, niewątpliwy krzyk rozpaczy.
Jedność mitu i teraźniejszości, przeszłości i stanu dzisiejszej ludzkiej psychiki podkreślają kostiumy Jolanty Janiczak i Hanny Maciąg jednocześnie historyczne i współczesne, (podobne kostiumy widzieliśmy we wcześniejszych częściach tryptyku). Mąż Elżbiety Ferenc, rycerz zajęty swoimi wojnami, żyjący w przenośni i dosłownie obok niej, występuje we współczesnej dresowej bluzie z kapturem ze śmiesznym, niczym dziecięca zabawka, mieczem w dłoni. Doskonała scena gdy przemierza tam i z powrotem licząc kroki ograniczoną przestrzeń to kolejny znak wtłoczenia współczesnego człowieka w nienaturalny wręcz psychodeliczny sztuczny schemat. Grający tę postać Wojciech Niemczyk generalnie nie mówi – albo cicho wygłasza tekst – albo krzyczy i znów miałem wrażenie, że tak a nie inaczej autorka napisała tę postać, by mógł ją zagrać właśnie konkretny aktor, potwornie prawdziwy w swej scenicznej nienaturalności.
Podobnie rzecz się ma z innymi aktorami: Dagna Dywicka jako Anna w hipsterowej wełnianej czapce i eksponująca swój płaski nagi brzuch stała się znakiem nibykultury dzisiejszych młodych ludzi, Klara w interpretacji Joanny Kasperek to postać wampiryczna i cyniczna, jedyna rozumiejąca bezsens pogoni za utraconą urodą jednocześnie ową pogoń całkowicie akceptująca, zaś Ewelina Gronowska jako Doricza z obsesją obżarstwa jest bodajże najbardziej naturalną choć równie zniszczoną przez współczesną kulturę postacią tego dramatu.
Jest jeszcze jeden autotematyczny znak zakodowany w „Hrabinie Batory” przez twórców dramatu – chęć przypodobania się dzisiejszych artystów publiczności. Na scenę wprowadzone zostały dwie baśniowe postaci niczym z szekspirowskich komedii, postać Śnieżki i Ficzka. Sześcioletnia Bogna Żłobińska pojawia się na scenie by wygłosić quasi filozoficzne intermedia albo po prostu stać się znakiem niewinności, na którą czyha już zepsuty depresyjny świat. Ficzko z oślimi uszami króla Midasa w interpretacji Dawida Żłobińskiego wbrew legendzie nie jest głupi, jest mądry po szkodzie, wszystko co po jego dotknięciu zamienia się w złoto, to tylko pozłotka, nic nie znaczący pył sypiący się znad sceny na osoby dramatu. Takie baśniowe postaci nie mogą uczynić ze sztuki Jolanty Janiczak i Wiktora Rubina bardziej strawnej dla dzisiejszego widza opowieści, wręcz odwrotnie, potęgują tylko zawartą w nim grozę.
Autorzy wprowadzili jeszcze do sztuki elementy performansu, najpierw gdy postaci dramatu starają się sztucznym śmiechem zarazić publiczność, co na premierze się nie udało, i moim zdaniem dobrze, a drugi raz pod koniec gdy widzowie dostają do rąk bejsbolowe kije dla rozładowania na workach z ogrodniczą korą wszystkich złych emocji i tym razem publiczność dała się wciągnąć w interakcję.
Tyle, że opinie po premierze były raczej złe, że jakieś to takie wydumane, nieprawdziwe. Dla mnie ta sztuka jest najbardziej prawdziwa ze wszystkich części tryptyku w tym znaczeniu, że poprzez luźne odwołanie do legendarnej historii, poprzez swoją konstrukcję, doskonałą grę aktorów świetną scenografię i kostiumy, jak rzadko która oddaje ból wrażliwego człowieka na coraz bardziej widoczne zastępowanie prawdy w codziennym życiu jej wirtualnymi marketingowymi substytutami. Stajemy się coraz bardziej sztuczni, więc jak może to nie boleć?
Widzom, którzy wybiorą się na spektakl polecam jedną niemą scenę, gdy Elżbieta i Ficzko siedzą naprzeciw siebie na proscenium, nic nie mówią, trwa to kilka minut i w tej niemej grze aktorów w twarzach Agnieszki Kwietniewskiej i szczególnie Dawida Żłobińskiego zawarte jest clou tego spektaklu, istota całego tryptyku. Gorąco polecam.
Ryszard Koziej
Radio Kielce SA