Ryszard Biskup przygląda się twórczości ludowej. Stara się odkryć co też muza podpowiada ludowym twórcom. Dzisiaj pod lupą redaktora „Jadę z Berlina” w wykonaniu kapeli Stefana Wyczyńskiego z Lubczy.
Po co, na co, w jakim celu czyli także dlaczego Stefek Wyczyński wybrał się był do Berlina, nie wiem. Nie tylko ja, posiadam takie graniczące z pewnością przekonanie. Mniemam, że i on sam także nie wiedział. Jakie zresztą ma to znaczenie? Ostatecznie przecież się odnalazł i jest już u siebie. Znaczy – był za Odrą. Teraz radosny jak skowronek w marcu, wrócił nad Nidę. Wesolutko przy tym ćwierka, że daleko od domu się nieźle ubawił, herbaty bez cukru nie spożywał, ale gorzoły – a i owszem – za kołnierz krakowskiej sukmany, w której zwykle prezentował się z szykiem na estradzie, nie wylewał.
Nie samogonu z aparatury, nie bimbru, ale dobrej gorzoły. Akurat takiej jak się należy! Jednak, gdy gospodarza w obejściu przez tych kilka dni zabrakło, to się wszystko w Lubczy powywracało do góry nogami. Wymieszało, rozpuściło nie przymierzając jak ten dziadowski bicz. Wchodzi oto nasz bohater do chałupy, toczy umęczonymi ślepiami po izbie i co widzi? Nic, kompletnie nic nie leży tam gdzie należy, na swoim miejscu. Pusto na stole, na kredensie, na ławie pod oknem. Chleba nie ma, masła nie ma, mleko nie udojone, jajecznica nie nasmażona. Chłopina głodny, a jeść co – ni ma. Bo co wyczynia w tym czasie żona czyli luba śpiewaka? Ano to co każda kobita, gdy widzi swojego pod dobrą datą. Za oszywkę łapie gościa, za mankiet i wont z hukiem za drzwi! Niech wraca tam, skąd przyszedł, niech się dalej bawi w obcym towarzystwie. Zamiast siedzieć po ludzku i po bożemu we własnym domu, przy jednym, nakrytym ceratą stole.
No jak tu w takiej sytuacji nie pić? A luuu, szklankę, albo dwie, a najlepiej trzy w gardło! Chwila, moment, spokój? Ale gdzie tam znowu! Gorzej i straszniej. Obiadu nie ma, zupiny, zimioka, kurzej nogi z rosołu! Z jakiej przyczyny oraz powodu? Zaraz się wyjaśnia. Bo kobita zamiast jak pan Bóg przykazuje, stać przy garach – spaceruje, psiajucha między jabłonkami po sadzie, chmury na niebie liczy. Całkowicie o swoich obowiązkach, jak widać wyraźnie przez okulary z solidną soczewką, zapominając o swoich elementarnych, jakby nie było obowiązkach! Jaki jest wtedy nawet najlepszy na świecie, łagodny jak baranek wielkanocny i najspokojniejszy, taki że drugiego w całej gminie, może w powiecie, ba nawet województwie nie znajdzie, dobry mąż? Zły jest, rozeźlony, wnerwiony, by mocniej nie warknąć.
Co ma biedaczyna w takim wypadku uczynić? To nawet nieletnie dzieciątko wie – nerwy se ukoić i wypić do dna, nie liczę już którą szklankę gorzoły. Na dodatek – i to jest w całej tej opowieści najgorsze, że gdy noc nadeszła, znowu wszystko nie tak jak było! Bo luba włazi wprawdzie pod pierzynę, ale odwraca plecami. W najlepsze chrapie. Co w takiej sytuacji można mądrego zrobić? No co uczynić, by złość utulić? Odpowiedź jest jedna i ciśnie się na usta sama – spożywać. Bo jakże w takiej sytuacji nie pić?
POSŁUCHAJ FELIETONU RYSZARDA BISKUPA:
„Jadę z Berlina” – wyk. kapela Stefana Wyczyńskiego z Lubczy
Jadę z Berlina, jestem wesoły, a bom se popił dobrze gorzoły!
Jakże mam nie pić, wesołym nie być, kiedy ja ni mam na co zarobić…
Idę do domu, nie ma śniadania, a moja luba muchy wygania,
Jakże mam nie pić, wesołym nie być, kiedy ja ni mam na co zarobić…
Idę do domu, nie ma obiadu, a moja luba wyszła do sadu,
Jakże mam nie pić, wesołym nie być, kiedy ja ni mam na co zarobić…
Idę do domu, nie ma wieczerzy, a moja luba w łóżeczku leży,
Jakże mam nie pić, wesołym nie być, kiedy ja ni mam na co zarobić…