Łysogórska biblioteka uchodziła za największą na ziemiach polskich. Na początku XIX wieku liczyła od 8 do 9 tys. woluminów. Ale jak powstała? Jakie były jej początki? Ta historia do dziś skrywa wiele sekretów, a wiele informacji wciąż pozostaje w sferze domysłów historyków.
Już sama data założenia klasztoru benedyktynów na Łysej Górze nie jest znana. Tradycja benedyktyńska utrwalona przez opata Katarzynkę w monografii Powiesi Rzeczy Istej, a powtórzona przez Długosza w Dziejach Polski, przypisuje fundacje Bolesławowi Chrobremu w 1006 roku. Natomiast opat Maciej z Pyzdr (II połowa XV w.) umieścił notatkę na marginesie Rocznika Świętokrzyskiego, że klasztor na Łysej Górze został założony w 1020 roku.
– Od samego początku istnienia klasztoru na Świętym Krzyżu musiały być księgi, ponieważ chrześcijaństwo jest religią księgi – mówi prof. Marek Derwich mediewista i znawca monastycyzmu z Uniwersytetu Wrocławskiego.
– W związku z tym, jedną z takich sił chrześcijaństwa było to, że musiało ciągnąć za sobą piśmienność – dodaje.
Z rękopisami od początku
Każda fundacja, czy to kościoła, czy klasztoru wiązała się z tym, że musiały tam dotrzeć podstawowe księgi liturgiczne i takie, których mnisi używają na co dzień.
– Dlatego nie można wątpić, że już na samym początku jakaś biblioteka funkcjonowała – przekonuje badacz. – Musiała zawierać te podstawowe: mszał, ewangelię, biblię, antyfonarz, ale oprócz tego musiały być te, które są potrzebne do funkcjonowania mnichom, więc na pewno „Reguła św. Benedykta”. Przynajmniej jeden egzemplarz, ponieważ mnisi codziennie słuchają fragmentu tego dzieła, czytanego przez lektora przy posiłku. Dodatkowo, co jakiś czas, dyskutują na kapitularzach nad poszczególnymi rozdziałami. No i wreszcie, jeśli powstał klasztor, to pewnie od razu zaczął funkcjonować nowicjat, a nowicjusz zawsze jest zapoznawany z „Regułą św. Benedykta”. Były też zapewne jakieś komentarze do „Reguły…” oraz żywoty świętych. To lektura lekka, łatwa i przyjemna, która by pokazywała, jak o chrześcijańsku żyć, a zwłaszcza, jak po chrześcijańsku żyć w klasztorze. To z kolei było potrzebne przy lekturze obiednej. Mnisi koło 12-13 zasiadają do posiłku. Spożywają go w ciszy, i tylko słychać głos lektora, który czyta najczęściej fragment „żywotów” – tłumaczy.
Prof. Marek Derwich od razu zaznacza, że tych rękopisów w tym czasie, w całej Polsce było niewiele, ponieważ były niezwykle kosztowne.
– To raczej są dziesiątki, a na pewno nie setki. Ale w miarę upływu czasu mnisi sami zaczęli je przepisywać. Często wypożyczano rękopisy. Przypuszczam, że nasi mnisi przyszli na Święty Krzyż z Tyńca i stamtąd pożyczali rękopisy, albo wędrował dobry skryba z Tyńca i przenosił jakieś egzemplarze. Myślę, że od samego początku zaczęła funkcjonować biblioteka i od początku zaczęło funkcjonować coś w rodzaju skryptorium. Tylko proszę sobie nie wyobrażać, że wyglądało ono tak, jak w „Imieniu Róży”. Wszystko jest drewniane, malutkie. Jeszcze w XV wieku mamy świadectwo, że mnisi, przynajmniej niektórzy, przepisują książki u siebie w celi – studzi wyobraźnię.
Historia pisana od nowa
Znawca historii wieków średnich podkreśla, że są to jednak tylko domysły, bo historia klasztoru na Łyścu miała dramatyczne momenty.
– Zimą 1260 roku byli tu Tatarzy i spalili całość. Co spalili? Nie wiemy, ale przypuszczamy, że prawie wszystko. Skąd to wiemy? Ponieważ nic sprzed tego wydarzenia się nie zachowało. Ani dokument, ani żadne źródło nie istnieje sprzed 1260 roku. Nawet pamięć o opatach się nie zachowała sprzed tego najazdu – zaznacza.
Historia klasztoru tworzy się więc od początku.
– Czyli kiedy wrócili mnisi, bo pewnie część z nich uciekła przed najeźdźcami, musieli zacząć od nowa, ale już z łatwiejszej pozycji, bo to już jest koniec XIII wieku, czyli jest więcej rękopisów, pewnie część dołożył Tyniec i inne klasztory benedyktyńskie – spekuluje.
Ale pytań i wątpliwości jest więcej.
– Ciekaw jestem czy przełom się zaczął wówczas, kiedy klasztor otrzymał relikwie, a stało się to, jak przypuszczam, na początku XIV wieku. Czy to dało taki napęd temu klasztorowi, że mógł więcej środków przeznaczyć na bibliotekę a może to się stało dopiero wówczas, kiedy klasztor wszedł do dużej polityki, i stał się klasztorem takim trochę jagiellońskim, a to miało miejsce pod koniec XIV wieku. Przez cały XV wieki klasztor łysogórski jest czymś w rodzaju klasztoru dynastycznego, jagiellońskiego. Każdy król musiał tu zawitać w dworem, a to się zawsze wiąże z datkami, z finansami. I tak to się szczęśliwie złożyło dla Łysej Góry, że kiedy staje na nogi, kiedy staje się klasztorem państwowym, monastycznym, to równocześnie rozwija się Uniwersytet Jagielloński, a z nim wiąże się piśmienność i wielka produkcja rękopisów – tłumaczy.
Zdaniem prof. Marka Derwicha, niewielu mnichów łysogórskich studiowało na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale pojawiali się opaci, którzy mieli tytuły uniwersyteckie.
– Mnisi zaczęli współpracować z uczelnią w zakresie przepisywania ksiąg, na zasadzie pożyczania rzeczy do przepisania, i pojawiali się światli opaci, którzy zrozumieli, że taka pozycja klasztoru wymaga, by miał on wyróżniającą się bibliotekę. I tak około połowy XV wieku widać przyrost zasobu rękopisów. Pierwsi znani kopiści, niekoniecznie mnisi są w latach 20., 30., a około połowy wieku XV zaczyna się prawdziwy rozwój, i on trwa około 40 lat. W tym czasie ta biblioteka osiąga, jak na nasze, polskie warunki, duży rozwój: 500-600 rękopisów. Tak możemy to liczyć – mówi.
Pożar na Łyścu
Znów jednak doszło do tragedii. Tym razem mnisi musieli stawić czoła niszczycielskiej sile ognia.
– Mamy bardzo dobrze poświadczony pożar z 1459 roku – mówi historyk. – Często w literaturze uważano, że wtedy się spaliła cała biblioteka, ale na szczęście tak się nie stało. Spaliły się tyko te książki, które były w kościele. Natomiast bibliotekę ocalała, mnisi zdołali ją wynieść, widocznie pożar się tak szybko nie rozprzestrzeniał. Bo to nie jest tak, że w klasztorze jest tylko jedna biblioteka. Jest jedna, dla braci zakonnych, która funkcjonuje gdzieś obok skryptorium, ale oprócz tego książki są w kilku innych miejscach, np. w zakrystii kościoła są książki liturgiczne, przy kapitularzu będzie co najmniej „Reguła św. Benedykta”, komentarze do niej, przy refektarzu, czyli miejscu gdzie mnisi jedzą, podstawowe rzeczy, by lektor nie musiał szukać za każdym razem – opisuje.
Prof. Marek Derwich stawia kolejne pytania.
– Jak były poukładane te rękopisy? Niestety tego nie wiadomo. Ponieważ było ich kilkaset, więc musiały to być regały, jakieś półki, a nie skrzynie. Natomiast pierwotnie były to skrzynie, armaria zamknięte jeszcze na kłódkę. Czy mnisi czytali książki? Gdybyśmy to wiedzieli! Reguła nakazywała, żeby każdy zakonnik przynajmniej jedną książkę w roku przeczytał, więc co roku wypożyczano książę, i po roku należało ją zwrócić. Znamy to z wielu zbiorów zwyczajów klasztornych z Zachodu. Czy tak było u nas? Trudo powiedzieć, ale na pewno, jak patrzymy na skład konwentu łysogórskiego w XV wieku, to było dużo wybitnych zakonników, którzy i czytali, i pisali, i tworzyli rzeczy historyczne, przepisywali rękopisy, a nawet tworzyli kazania, muzykę, i być może nawet wiersze. To był naprawdę dodrze stojący, rozwinięty w tym czasie konwent, z dużym potencjałem – zauważa.
Nadciąga reformacja
Czas spokoju nie trwa długo.
– Przełom XV/XVI wieku zaczynają się problemy. Rzadko zdajemy sobie z tego sprawę, ale tu docierały czambuły tatarskie. Zaczynają się okresy głodu, problemy gospodarcze, ale także problemy ze spadkiem znaczenia chrześcijaństwa, klasztorów. Nadciąga reformacja – mówi mediewista z Uniwersytetu Wrocławskiego.
Ta historia ma ciąg dalszy, ale o tym za tydzień.