Emilia niosąc swoją sześciomiesięczną córkę i siedmioletni Lucjan trzymając się spódnicy babci weszli do drewnianego budynku. Niemieccy oprawcy podpalili dom. Łącznie zamordowali dziesięć osób. O tej tragedii pamiętają tylko rodziny.
Słoneczne czerwcowe dni skłoniły mnie do wyjazdu w okolice Klimontowa. Już od dłuższego czasu zbierałem informacje z tamtej okolicy, a tematem jest tragedia, do jakiej doszło w Jugoszowie (gmina Obrazów). Jest to zarazem temat „Magazynu sensacji” w Radiu Kielce.
Jadę od strony wsi Usarzów. Po obu stronach drogi rozciągają się sady. Dlaczego wybrałem tą drogę? W sierpniu 1943 roku dokładnie tędy jechał samochód ciężarowy wypełniony Niemcami. Wtedy nie było tu sadów, po kres pagórków widać było uprawne pola. Koniec drogi zmusił samochód okupanta do zatrzymania się.
Zatrzymałem się i ja. Sięgam po dokumenty i opis wydarzeń, aby wyobrazić sobie sytuację.
5 sierpnia 1943 roku o poranku do Usarzowa dojechali ciężarówką Niemcy. Wysiedli z auta i wzdłuż strumyka poszli w kierunku wsi Jugoszów. Ich celem były trzy zabudowania stojące w części wsi zwanej Kolonie albo Kolonia.
Patrol Armii Krajowej wkracza do akcji
Nie pójdę pieszo ich śladem. Do miejsca zdarzenia dostanę się samochodem. Nawigacja pokazuje drogę przez teren gospodarstwa i później przez labirynt sadów, ale wolę nie ryzykować. Jadę okrężną drogą porządkując w myślach zebrane informacje.
W marcu 1943 roku patrol dywersyjny Kedyw Placówki Jurkowice AK został podporządkowany Komendzie Podobwodu AK Klimontów, którego komendantem był wtedy por. Tadeusz Pytlakowski „Tarnina”. Oddział został zasilony żołnierzami z innych placówek, a jego dowódcą został kapral podchorąży Stanisław Szwarc pseudonim „Roman”. Bardziej znany jest on jako Stanisław Szwarc-Bronikowski. Jego życiorys to gotowy scenariusz filmu sensacyjnego i kiedyś zapewne do niego powrócimy.
2 sierpnia 1943 roku oddział zakwaterował w Jugoszowie w zabudowaniach Bolesława Maciosa. Dwa dni później dowódca oddziału „Roman” w towarzystwie Kazimierza Rutkowskiego „Puszkarz” opuścili kwaterę i udali się na kontakt do Komendy Obwodu. Na czas nieobecności „Romana” dowódcą oddziału został czasowo w nim przebywający kapral podchorąży Marian Osuch „Wyrwa”.
Pobyt oddziału liczącego dziewięć osób objęty był tajemnicą. Żołnierze mieli bezwzględny zakaz opuszczania stodoły, w której przebywali. W ciągu dnia ubezpieczenie zapewniała rodzina gospodarzy kręcąc się po obejściu. Od zmroku do świtu wartę pełnili partyzanci.

To moja rodzina…
Dojeżdżam do Jugoszowa i odwiedzam dom za domem. Nikt nic nie wie. Wjeżdżam na podwórko zadbanego obejścia. Widać porządek i gospodarską rękę. Podchodząc do drzwi nie spodziewam się uzyskać jakichkolwiek informacji.
– Dzień dobry. Szukam informacji o wydarzeniach, jakie miały tu miejsce latem 1943 roku. Zginęło wtedy kilka osób – wyrecytowałem formułkę kobiecie, która otworzyła mi drzwi.
Po przydługiej ciszy, która nie zwiastowała niczego dobrego usłyszałem: – Proszę wejść.
Siadamy przy stole w ładnym pokoju. Panuje niezręczna cisza. Kobieta szuka czegoś w telefonie.
– To jest Emilia. Miała 26 lat. Ona wtedy zginęła. To moja rodzina – mówi spokojnie pokazując w telefonie zdjęcie.
Zamurowało mnie. Z jednej strony cieszę się, że uchwyciłem trop, a z drugiej nie wiem co powiedzieć. Po chwili gospodyni przynosi portretowe zdjęcie.

Uwaga Niemcy!
Nasza rozmowa dotyczy wydarzeń, które miały miejsce 5 sierpnia 1943 roku. Wspólnymi siłami staramy się je zrekonstruować.
Do poranka wartę pełnił Tadeusz Peterhil pseudonim „Grześ”. Kiedy w obejściu pojawiła się żona gospodarza wartownik wszedł do stodoły i zaczął szykować się do spania.
– To była Emilia. Poszła w pole kopać ziemniaki, a kiedy zobaczyła, że idą Niemcy przybiegła do stodoły ostrzec partyzantów – mówi gospodyni, Anna Kusal.
Ze zgromadzonych dokumentów wynika, że dowodzący oddziałem „Wyrwa” wyszedł na podwórze i słysząc ujadającego u sąsiada psa uznał, że tam właśnie są Niemcy. Wrócił do stodoły i nakazał żołnierzom wyjście tylnymi wrotami. Uznał, że lepiej wycofać się z zagrożonego terenu niż bronić w drewnianych budynkach.
Pierwszy ze stodoły wyszedł „Grześ”, ale zamiast zająć stanowisko na polu podszedł do rogu stodoły. Widząc u sąsiada żandarmów oddał do jednego z nich strzał. Zaalarmowało to pozostały Niemców, którzy otworzyli ogień do partyzantów utrudniając im wycofanie w pole.

Kule trafiały kolejnych żołnierzy
– Jak zaczęła się walka to cała nasza rodzina uciekła do sąsiadów Cichoniów. W przysiółku były tylko trzy gospodarstwa. Do nich było jakieś 150 metrów. W miejscu walki pozostał tylko Bronisław, głowa rodziny. Niemcy go aresztowali – wtrąca się w rozmowę pan Marek, mąż gospodyni.
W drewnianym obejściu pozostał też 27-letni Stanisław Wawrowski pseudonim „Szym”. Nie zdążył się wycofać więc zaczął się bronić. Zginął, a drewniane budynki spaliły się od podłożonego przez Niemców ognia.
W tym czasie partyzantom udało się wycofać w kierunku strumienia. Ich rkm powstrzymywał działania okupantów. Kiedy się zaciął niemieckie kule stały się bardzo celne. Trafiały kolejnych żołnierzy. Polegli: Gustaw Dybiec „Sosna” (lat 21), Tadeusz Peterhil „Grześ” (lat 25) i Jan Szemraj „Sęk” (lat 22).
Pozostali wycofywali się w kierunku Osin. Wzdłuż strumyka, pod osłoną zarośli. Dotarli ostatecznie do Osin skąd furmanką odjechali w kierunku Ossolina.

Śmierć w płomieniach
Gdy ucichły strzały Niemcy nie zaprzestali swojej zbrodniczej działalności. Swoją uwagę skierowali na uciekinierów z gospodarstwa, gdzie kwaterowali partyzanci. Zemsta okupantów była straszna. Sześciomiesięczna Irenka niesiona na rękach przez matkę Emilię (26 lat), 7-letni Lucjan trzymający się spódnicy swojej babci Antoniny (57 lat) zostali wpędzeni do domu sąsiadów. Drzwi zostały zamknięte, a drewniany budynek podpalono.
W pokoju, w którym przypominamy wydarzenia, zapada cisza. Pani Anna ukradkiem ociera łzy. Pan Marek zamyślony patrzy w okno. Ja przeglądam kartki wspomnień spisanych przez brata Emilii, który był naocznym świadkiem tragedii. Brakuje mi słów.
– Bolesław został zabrany przez Niemców. Razem z nim zabrali dwóch sąsiadów. Oni wszyscy zostali potem rozstrzelani w kleczanowskim lesie – przerywa ciszę pan Marek.
W wyniku niemieckiej akcji zginęło dziesięć osób: trzyosobowa rodzina Maciosów, Antonina Śledź, dwóch sąsiadów oraz czterech żołnierzy AK.

Wyruszam w drogę powrotną, ale zanim wyjadę z gęstwiny sadów chcę odwiedzić jeszcze jedno miejsce. O nim opowiem jednak przy innej okazji. Staram się poskładać myśli.
Jaki był cel niemieckiej wizyty w Jugoszowie, który zakończył się tak tragicznie? Prawdopodobnie celem wyprawy było pojmanie sąsiada Maciosów, który nie zgłosił się po urlopie na przymusowe roboty w Trzeciej Rzeszy. Po po latach krążą też i inne opowieści. Ta wydaje się jednak najbardziej prawdopodobna.
A co z ludzkimi szczątkami?
Wieczorem tego samego dnia (5 sierpnia 1943 r.), z pomocą żołnierzy AK z Placówek Klimontów i Lipnik, odbył się pogrzeb poległych w walce żołnierzy. Pogrzebano ich tymczasowo, niedaleko od miejsca śmierci. Mijały kolejne miesiące, ale pamięć o poległych trwała. W nocy z 6 na 7 listopada 1943 roku trzech żołnierzy AK – Damian Sierant, Feliks Przybylski i Wacław Witaszek – wykopało szczątki poległych. Ciała żołnierzy zostały przewiezione do Klimontowa. Złożono je we wspólnej mogile na tamtejszym cmentarzu.
Po trzech dniach od tragedii rodzina przeprowadziła też ekshumację spalonych cywili. Ich szczątki złożono na cmentarzu parafialnym w Goźlicach. W mogile złożono także ciało Bolesława, który został przez Niemców zamordowany w innym miejscu.
Z gęstwiny sadów wyjeżdżam na główną drogę. Przyspieszam. Obrazy z historii przelatują w moich myślach coraz szybciej. Co pozostało? Na grobie żołnierzy AK pojawiają się podczas świąt znicze. A cywile? O nich pamięta tylko rodzina. Miejsca tragedii nie upamiętnia pomnik czy tablica…