Z Aleksandrem Kossakowskim rozmawia Piotr Kwaśniewski.
Piotr Kwaśniewski: Cierpisz na retinopatię barwnikową. Jak ta choroba postępowała w twoim przypadku?
Aleksander Kossakowski: – Z czasem moje widzenie powoli przestawało tracić barwy i tak zwane „pole widzenia”. Można to porównać do patrzenia przez rurkę od papieru toaletowego. Profesjonalnie nazywa się to „widzenie lunetowe”. Kiedy miałem siedem lat, wykryto tę chorobę u mojego brata Kacpra. Powiedziano wtedy, że jest ona genetyczna, więc zbadano również mnie. Okazało się, że też ją mam. Regresja widzenia postępowała i była odczuwalna. Nie mam takiej niezwykłej historii, jak część ludzi, że straciłem wzrok w jakimś wypadku, albo że to od urodzenia. Było zupełnie inaczej. Utrata wzroku postępowała systematycznie i miałem czas, żeby zaadaptować się do ciągłych zmian. Pewnie jest to najlepsza opcja ze wszystkich. Obecnie mam widzenie na poziomie ok. 1-2 proc. I ja, z tych 1-2 proc., podobnie zresztą jak mój brat, wyciskamy wszystko co możliwe. Pewnie czasami sprawiamy wrażenie, że widzimy znacznie lepiej. A my po prostu nauczyliśmy się wykorzystywać z tego wzroku, co się da i dobrze sobie radzimy w codziennych sytuacjach.
Jak choroba wpłynęła na twoją pasję – bieganie?
– Na początku było nieźle. Mogłem trenować i bez problemu startować samodzielnie. Ale potem, z roku na rok, choroba postępowała, widziałem coraz słabiej. Na bieżni zdarzały się niebezpieczne sytuacje: wpadałem na kogoś, zaliczałem wywrotki. Biegamy w „kolcach”, żeby zwiększyć przyczepność. Raz drasnąłem innego zawodnika i myślałem, że zabiłem go tymi butami. Wtedy postanowiłem, że muszę biegać z przewodnikiem, który będzie mnie kontrolował.
Czy ludzie rozumieją dążenia sportowców z niepełnosprawnościami do przekraczania swoich barier i realizowania siebie?
– Generalnie nie. Większość ludzi nie rozumie, że niepełnosprawni też do czegoś dążą w życiu, że mogą wyznaczać sobie cele i potrafią się temu podporządkować. Woleliby byśmy siedzieli w swoich klatkach. Natomiast czy ludzie rozumieją, że pokonujemy jakieś granice? Jedno jest pewne – my sportowcy rzeczywiście przekraczamy jakieś granice. Jednak wielu moich znajomych, którzy są niewidomi lub niedowidzący albo z inną niepełnosprawnością, nie robi w życiu nic konkretnego, nie podejmują żadnych wyzwań. Są zasiedziali i roszczeniowi, oczekują, że wszyscy dookoła będą wszystko za nich robili. A u niepełnosprawnych sportowców jest mocno rozwinięty element niezależności, samodzielności, próby robienia wszystkiego co się da, żeby poradzić sobie w trudnych sytuacjach.
– Wydaje mi się, że nigdy nie dawałem z siebie tyle co do tej pory podczas treningów funkcjonalnych i podtrzymujących wydolność – ocenia Aleksander Kossakowski / Fot. archiwum prywatne
Czyli można powiedzieć, że sport umożliwia ci przełamanie barier?
– Pewnie, że tak. Była kiedyś taka sytuacja, gdy jeszcze nie trenowałem. Nic nie robiłem. Myślałem: przecież sobie nie poradzę. Jest takie ćwiczenie, że wskakuje się dwiema nogami na skrzynię o wysokości metra. Powtarzałem w kółko: „Nigdy w życiu nie wskoczę na tę skrzynię. Jak mogę wskoczyć, przecież nie widzę”. Gdy zacząłem trenować, mój trener nade mną stał i mówił: „***** skacz” i wtedy, mimo że nie widziałem, skoczyłem. To był przełomowy moment w moim życiu. Zdałem sobie sprawę z tego, że sami siebie ograniczamy, że niepełnosprawność, oczywiście, jest utrudnieniem, ale pokonywanie ograniczeń rozwija charakter, sprawia, że nie boimy się wyjść ze strefy komfortu i się troszeczkę „podrasować”.
Czy w swojej karierze sportowej spotkałeś się kiedyś z hejtem?
– Tak, szczególnie gdy zacząłem odnosić sukcesy na arenie międzynarodowej. Wtedy otrzymałem stypendium z ministerstwa, a więc dzięki sportowi mogłem normalnie, na poziomie żyć i realizować swoją pasję. Wtedy pierwszy raz zostałem oblany hejtem. Ze strony innych sportowców. Co prawda dosyć niszowych – uprawiających biegi po schodach. Oczywiście, ci biegacze uważają, że ich sport jest najważniejszy na świecie i byli zbulwersowani, że niepełnosprawni dostają stypendia, a oni, za wygranie mistrzostw świata w biegu po schodach, nie dostają. No i dostałem hejtem w twarz. Bardzo mnie to zdziwiło, ale też nauczyło, jak traktować hejt i hejterów. Przecież to są ludzie, którzy nie mają odwagi powiedzieć komuś w twarz, co tak naprawdę myślą. Ale fizycznie nikt nie podstawiał mi nóg.
Może dlatego, że wszyscy jednak patrzą na ciebie przez pryzmat twojej niepełnosprawności?
– Nie żyję jak inni, wiele rzeczy mnie omija, ponieważ ogranicza mnie niepełnosprawność. Zdaję sobie z tego sprawę i dlatego o tym mówię. Pewnie moja sytuacja życiowa, to co robię, jaki jestem – nie wszystkim odpowiada. Może ktoś, powiedzmy, nie lubi niepełnosprawnych, albo uważa, że powinni siedzieć w domach, albo nie chce nam pomagać – na pewno są tacy ludzie. Jednak nie mówią tego otwarcie, bo boją się społecznego linczu. Ale to jest mało ważne. Dla mnie liczy się efekt – ktoś mi pomógł – super, jestem bardzo wdzięczny za to.
To idąc w drugą stronę, czy spotykasz się z wdzięcznością? Czy jesteś dla kogoś wzorem, może motywujesz kogoś do działania? Może ktoś poklepał cię po ramieniu i powiedział: Olek, jestem ci wdzięczny, za to co robisz i za postawę jaką prezentujesz?
– Wiele osób, nie tylko z niepełnosprawnościami, dziękuje mi za zmotywowanie do działania. To fantastyczne uczucie, kiedy słyszysz, że dzięki tobie ktoś zaczął biegać lub zaczął robić cokolwiek – wyszedł z domu, jest aktywny, świetnie sobie radzi w życiu, odnalazł w sobie siłę do działania. W sporcie bywa raz lepiej, raz gorzej, ale wpływanie na ludzi w pozytywny sposób przynosi mi ogromne szczęście.
Kto cię zainspirował? Jak zaczęła się twoja przygoda ze sportem?
– Trenowałem pływanie od siódmego roku życia, ale później, w gimnazjum miałem okres buntu, zacząłem mocno rozrabiać. Wtedy ojciec wysłał mnie na obóz atletyczny. Tam mnie porządnie „ściorali”, ale w taki sympatyczny, akceptowalny dla mnie sposób. I ten rodzaj zmęczenia oraz satysfakcji po tym zmęczeniu bardzo mi się spodobał. I wkręciłem się. Nie było konkretnej jednej osoby, która by mnie zainspirowała. Ale pojawiło się to uczucie zmęczenia i dziwnego rodzaju ekstazy. Uczucie, kiedy jestem zadowolony i szczęśliwy.
A czy jest ktoś, kto jest dla ciebie wzorcem?
– Miałem takiego idola. Nie podam nazwiska. Szanowałem go, był dla mnie wzorem. Miałem przyjemność współpracować z nim przez chwilę. Jednak – gdy go bliżej poznałem i przekonałem się, jaki jest naprawdę – czar prysł, byłem bardzo zniesmaczony. Trzeba poznać człowieka bardzo dobrze, żeby móc nazwać go idolem. Często zderzenie z rzeczywistością otwiera nam oczy. Dysonans poznawczy, który był moim udziałem, bywa bolesny. Teraz staram się wytyczać własne szlaki. Wolę sam inspirować ludzi, niż czerpać inspirację od kogoś, bo można się bardzo pomylić.
– W sporcie trzeba mieć szczęście, ale szczęściu trzeba pomóc. Nic nie przyjdzie do nas samo. Ciężka i konsekwentna praca daje rzeczywiste rezultaty – mówi Aleksander Kossakowski / Fot. Bartłomiej Zborowski
Twoim przewodnikiem jest Krzysztof Wasilewski. Jak wygląda wasza współpraca?
– Wygląda znakomicie. Tak żartobliwie mówiąc, cała odpowiedzialność za bieg jest rzucona na przewodnika: bo jak na kogoś wpadnę – to jest wina przewodnika, jak za szybkie tempo – wina przewodnika, jak za wolne – wina przewodnika. Ja po prostu mam tylko tam być i biec. Przewodnik musi być świetnym biegaczem i całkowicie poświęcić swoją indywidualną karierę sportową. Musi biegać delikatnie lepiej ode mnie. Podczas biegu musi do mnie mówić, nie może złapać zadyszki, jak zwykły amator.
Mimo, że jesteś osobą niewidzącą, a Krzysztof jest pełnosprawnym zawodnikiem, podczas startów jesteście traktowani na równi.
– To jest nasz wspólny sukces. Ja bez niego nie istnieję i on beze mnie tak samo, więc to jest pewnego rodzaju ścisła współpraca, a wręcz symbioza. Jesteśmy równo traktowani. Kiedyś podczas zawodów tylko niewidomy dostawał medal, ale teraz ktoś mądry zorientował się, że przewodnik również odwala kawał dobrej roboty. On jest też zawodnikiem. Pełnoprawnym.
Jak wygląda sam bieg?
– W rękach mamy szarfę wykonaną z materiału, która jest podobna trochę do kajdanek – tylko wiadomo, że bez kluczyka. Trzymamy w niej 3-4 palce, bez kciuka. Musimy zsynchronizować swoje ruchy na tyle, żeby sobie nie przeszkadzać. Z boku wygląda to tak, jakby biegła jedna osoba – jesteśmy tak zgrani. Przewodnik musi informować mnie o tym, czy jest łuk, czy prosta, którzy jesteśmy w stawce, ile brakuje nam do pierwszego, kiedy wyprzedzamy. To są takie komunikaty podczas biegu.
To jak pilot kierowcy rajdowego?
– Coś takiego. Bardzo podobnie, to jest dobre porównanie.
Wizyta w Pałacu Prezydenckim to niecodzienne przeżycie. Aleksander Kossakowski otrzymał gratulacje od prezydenta RP Andrzeja Dudy / Fot. Bartłomiej Zborowski
Na swoim koncie masz wiele biegów i zapewne trudno byłoby wybrać ten najlepszy. Który najbardziej zapadł ci w pamięć?
– To było w 2016 roku w Grosseto we Włoszech na mistrzostwach Europy. Startowałem wtedy na 1500 m, w żargonie biegaczy – „półtoraku”. Już po 100 metrach inny zawodnik nadepnął mi na tył stopy, zdjął mi but. I bez tego buta musiałem przelecieć resztę dystansu. Bieżnia miała kolor niebieski, ludzie mówili mi potem, że zostawiałem na niej krwawe ślady. Stopy miałem całe poodbijane. To była masakra, ale zdobyłem brązowy medal.
Podobna sytuacja zdarzyła się też w sporcie zawodników pełnosprawnych.
– Tak. Na minionych igrzyskach, Michał Rozmys w półfinale zgubił but. Dobiegł przedostatni i z kiepskim czasem, ale po odwołaniu został zakwalifikowany do finału, w którym zrobił swój życiowy rekord. Bieżnia w Tokio to tzw. „mondo”, czyli wykładzina i nie ma na niej nic szorstkiego, a w Grossetto, gdzie ja biegłem, był wylany tartan, który ma ostre elementy. Bardzo wtedy poharatałem stopę.
Gdzie widzisz siebie za parę lat?
– Moja sportowa przyszłość jest pod wielkim znakiem zapytania. Borykam się z poważną kontuzją achillesa, w październiku przeszedłem operację. Przez tę kontuzję na igrzyskach w Tokio nie mogłem rozwinąć skrzydeł, skończyłem na ósmym miejscu. Chociaż to i tak sukces, jak na stan, w którym byłem – noga była w stanie tragicznym. Teraz się dziwię, jak to w ogóle przebiegłem. Myślę, że na igrzyskach w Paryżu za dwa i pół roku jeszcze dam radę, ale to wszystko będzie zależało od mojego zdrowia. A w tym momencie jest bardzo chwiejne.
– Ciarki na plecach przebiegły, kiedy zapalił się znicz olimpijski. I nawet brak publiczności nie przeszkodził w przeżywaniu tych doznań – wspomina Aleksander Kossakowski o rywalizacji w Tokio / Fot. archiwum prywatne
To może powinieneś rozważyć karierę trenerską?
– Kocham sport. Ale kocham być czynnym uczestnikiem tych emocji, muszę sam poczuć zmęczenie, rywalizację. A jako trener będę się tylko wkurzał. Myślę, że otworzę jakąś firmę z moją dziewczyną, która jest architektem. Ja mam zdolności przywódcze i umiem planować, sądzę, że bez problemu sobie damy radę. Prowadzę też szkolenia motywacyjne dla dużych firm, więc mógłbym i tym się zająć. Mógłbym pokazać ludziom inną perspektywę i przekonać, że wszystkie ograniczenia sami sobie kreujemy i budujemy ściany, o które rozwalamy się głową.
To bardzo mądre stwierdzenie. Czy to twoje życiowe motto?
– Cytaty nie wnoszą nic do życia, oprócz błyskotliwego podsumowania danej chwili. Cytaty pokazują tylko, że jesteśmy oczytani. Nic nie zmieniają, nic nie wnoszą do sytuacji, nie poprawiają jej i nie ulepszają, one są takim elementem zupełnie neutralnym, a jak coś jest neutralne to może szkodzić.
Jak określiłbyś samego siebie?
– Jestem bardzo zdeterminowany. Lubię żyć na krawędzi i jestem na tyle inteligentny, że nikt mi nie wmówi czegoś, czego nie ma. Pytasz o takie rzeczy? Nikt ze mną tak nie rozmawiał, żaden dziennikarz. Bardzo mi się to podoba, bo zawsze dostaję standardowy zestaw pytań: jak się biega z przewodnikiem? Co to znaczy nie widzieć? itp.
Mistrzostwa Europy w Berlinie w 2018 roku. Aleksander Kossakowski w stolicy Niemiec zdobył srebrny i złoty medal / Fot. archiwum prywatne
Najważniejsze osiągnięcia Aleksandra Kossakowskiego:
2015 – czwarte miejsce na Mistrzostwach Świata w Katarze
2016 – uczestnik Igrzysk Paraolimpijskich w Rio 2016
2016 – brązowy medal na Mistrzostwach Europy we Grosseto
2017 – brązowy medal na Mistrzostwach Świata w Londynie
2018 – srebrny i złoty medal na Mistrzostwach Europy w Berlinie
2019 – brązowy medal na Mistrzostwach Świata w Dubaju
2020 – ósme miejsce na Igrzyskach Olimpijskich w Tokio 2020 (kontuzja)
2021 – srebrny i złoty medal na Mistrzostwach Europy w Bydgoszczy