Otwartością i miłością sąsiedzką stało nasze dawne życie, uprzejmością i gościnnością wszelka zabawa… – pisał o staropolskich kuligach Oskar Kolberg. Fantazja i brawura, z jaką organizowano sanny w Polsce w XVIII wieku, nie mały sobie równych w Europie. Dziś hucznych kuligów już się nie urządza. Dlaczego? – Być może dlatego, że zimy… były kiedyś – mówi najsłynniejszy świętokrzyski wodzirej Wit Chamera.
Zapusty, czyli staropolski karnawał obfitował w szaleńczą zabawę. Jej nieodłącznym elementem były kuligi, które organizowano, aż do Wstępnej Środy. To jeden z najstarszych polskich zwyczajów. U jednych budził zachwyt, a u innych (z racji wielodniowego obżarstwa i pijaństwa) krytykę.
Nie można się dziwić, że ta zabawa ludom północnym tak była upodobaną, ludom, które piękną mają zimę i dobrą w tym czasie drogę, na mrozy są wytrwałe, a obfitość zbiorów posiadając, gościnni przytem i lubiący wesołość; cały przeciąg czasu od świąt Bożego urodzenia, aż do początku postu, uciechom poświęcali” – pisał w 1831 roku w dziele „Gry i zabawy różnych stanów w kraju całym, lub w niektórych tylko prowincjach” Łukasz Gołębiowski.
Sanny urządzane w czasie zapustów były pretekstem do swatów lub naprawienia nadszarpniętych sąsiedzkich stosunków. Dzisiejsze kuligi są zaledwie cieniem brawurowych kuligów organizowanych na Kielecczyźnie przez naszych przodków. A były to hulanki malownicze, pełne młodzieńczej radości. Inspirowały malarzy i pisarzy. Stefan Żeromski opis kuligu przedzierającego się przez ostępy Sandomierszczyzny umieścił w „Popiołach”:
Z Opatowskiego w kierunku Koprzywnicy i złotopszenicznej niziny Powiśla, nawskróś jedynego na świecie Sandomierskiego płaskowzgórza, gnał kulig. Łańcuch kilkudziesięciu sań budził całą okolicę radosnym głosem dzwonków, brzmiącym łoskotem janczarów, trzaskaniem batów na cztery konie, wrzawą okrzyków, bębnów, fujarek, melodyą śpiewów i muzyki. Kilkunastu pajuków rwało na folwarcznych szkapach, trzymając w garściach pochodnie, w ślad za saneczkami arlekina w czarnej masce, zakopanego w wielkie niedźwiedzie, który na czele orszaku pomykał. Blask złotych ogni w dymie płatami rozdzierających noc, o kilka wiorst na płaszczyźnie widoczny, kładł przed oczy zaspy, parowy, urwiska i wskazywał wśród nich przetartą drogę.
Noc była widna, księżycowa, mroźna (…). Kulig nie znał przeszkód. Tworząc ogromny korowód, leciały sanie najrozmaitsze. Jedne były snycerskiej roboty, pozłacane lub posrebrzane, z czasów jeszcze saskich i stanisławowskich, w kształcie łabędzi z długiemi szyjami, w kształcie gryfów i orłów, pozaprzęgane czwórkami w piórach i czubach; inne –zgoła prostackie, ledwie przez domowego cieślę pomalowane lubryką lub na zielono, a ciągnione przez fornalki rozmaitej maści i wzrostu. Zarówno pyszne cugi, jak chety, z jednaką brawurą i życiem rzucały się w zaspy, niby czółna w fale jeziora. Radość kipiała w sercach.
Kapela, złożona z klimontowskich żydków, rżnęła od ucha mazury, oberki, krakowiaki, drabanty.”
Jak planowano sannę
Kulig nie był wydarzeniem spontanicznym, planowano go na długo zanim spadł pierwszy śnieg. Układaniem planu kuligu zajmowała się młodzież z dwóch lub trzech sąsiadujących dworów, przy mocnym wsparciu swoich mam. Szczegółowo rozpisywano plan sanny: skąd kulig ma się zacząć, w jakiej kolejności zajeżdżać do dworów i gdzie zabawę zakończyć. Nie przejmowano się tym, czy gospodarz jest przygotowany na przyjęcie gości, ponieważ jak pisał Łukasz Gołębiowski, „wiedziano, że w każdym domu znajdzie się zawsze bigos, kiełbasa, barszcz i piwo”. Planując kulig, zwracano jednak uwagę na to, czy w danym domu panuje żałoba, aby gwar gości nie uchybił gospodarzom; pilnowano, aby nikogo nie pominąć, także ubogich szlachciców, którzy mogliby poczuć się tym urażeni. Według Gołębiowskiego, przy planowaniu obowiązywała zasada: „nie narazić się nigdzie, a podobać wszędzie”.
Kuligowy orszak inaugurowało towarzystwo z dwóch lub trzech dworów, które zabierało ze sobą córki i synów oraz czeladź służącą. W domu zostawały tylko małe dzieci i ich opiekunowie. Najpierw odwiedzano domostwa, w których było najwięcej panien. Podczas kuligów młodzież miała okazję się poznać i zakochać, sanny zwykle owocowały zawieraniem małżeństw lub zaręczynami. Z kuligów rade były szczególnie panny z dworów dalej położonych. Kulig dawał im niepowtarzalną szansę na poznanie odpowiedniego kawalera i zamążpójście.
W pierwszych saniach kuligowego orszaku zasiadał arlekin (wodzirej) w czarnej masce i ze srebrną laską (kulą) w dłoni, on rozpoczynał kulig. Cóż to był za orszak! Muzyka, brzęk janczarów, blask pochodni i radosne okrzyki mieszały się z tętentem i rżeniem koni. Zanim orszak dotarł na miejsce, wizytę zapowiadał arlekin, który wpadał przed wszystkimi do dworu i wymachując srebrną laską, krzyczał: „Kulig jedzie – zje wypije i pojedzie!” Gospodarz szybko rozświetlał pomieszczenia i szykował dwór na przyjęcie gości. Zgodnie z polską tradycją, zanim uczestnicy sanny weszli do środka, gospodarz wychodząc na ganek witał przybyłych słowami: „Wiwat kulig i kochani sąsiedzi!”.
Teraz dopiero wyzwoliła się zabawa, co się nazywa. Wszystko co młodsze znalazło się w sali i hulać zaczęło. Były tam i modne fraczki, i starodawnym krojem szyte kontusiki, głowy w lokach i podstrzyżone. Większość panien miała już na sobie suknie, odkrywające ramiona, a czoła zakryte puklami włosów, ale nie brakło dziewic, odzianych w staromodne suknie, w lewitki i bufoniki, w krótkie rękawki z długiemi angażantkami z koronek. Wszystko to mieszało się w tłum barwisty, utkany mnóstwem kierezyi chłopskich, krakowskich »suk«, gorsetów i białych, bufiastych rękawów. W pierwszej chwili tuliła się po kątach młodzież uboższa, ale wnet radość powszechna wciągnęła w wir i najmniej odważnych. Chwilami ta rozbawiona młódź sprawiała wrażenie zdrowej, dzielnej, urodziwej stadniny, pędzącej z krańca w kraniec po błoniu. Nowa podłoga dudniła, jak skóra na bębnie, światło jarzących świec chyliło się poziomo to w tę, to w inną stronę, zawieszone festony chwiały się do taktu, a cała izba, zdało się, trzeszczała w swych węgłach. Wrzawa uciechy huczała w niej, jak spieniona woda. Zdrowie, młodość i kipiące życie przemieniły ten taniec w wylew radości. Bawiono się z pełnego serca, hulano z potrzeby dusznej, tańczono w całem znaczeniu tego wyrazu do upadłego. Słychać było tylko śmiech i krzesanie hołubców – pisał Stefan Żeromski w „Popiołach”.
Zakazany walc we fraku
Wykarmienie gości, towarzyszącej orszakowi służby oraz popas dla koni były dla gospodarza finansowym wyzwaniem. Nie jeden szlachcic solidnie zadłużył się po hulance, lecz nie szczędził gościom niczego, w myśl zasady „zastaw się, a postaw się”. A ci bawili we dworze, póki do dna nie opróżnili piwniczki z winami, a spiżarni z poświątecznych wiktuałów. Dopiro na okrzyk arlekina: „Kulig, kulig!” wszyscy ruszali w dalszą drogę. Orszak zabierał ze sobą przynajmniej jednego domownika, a gdy ten się opierał, na sanie zaciągano go siłą. Sytuacja powtarzała się w kolejnym odwiedzanym dworze, marszruta orszaku trwała nieraz ponad tydzień, a kulig z każdymi odwiedzinami rósł niczym lawina.
Od tych zabaw nie usuwał się nikt, dzielił je kapłan, bo on z sąsiadami zawsze dzielił życie obywatelskie, nie omijał ich dygnitarz i choćby najpoważniejszy karmazyn” – pisał Oskar Kolberg.
Kulig na cukrze i soli
W czasach zaborów, kuligi niosły także patriotyczne przesłanie. Podczas zabawy tańczono tylko polskie tańce: mazury, kujawiaki, oberki, polonezy. Wielkim nietaktem było zaproponowanie podczas biesiady walca, lub ustrojenie się na kulig we frak, który był uważany za strój obcy, nie przystający do tradycji. Konsekwencje za te przewiny były dotkliwe, zdarzało się nawet wyrzucenie z orszaku kuligowego.
Wśród szlachty byli i tacy, którym nie w smak były kosztowne sąsiedzkie wizyty. Stawali się oni obiektem kpin i żartów. Anegdoty o „kutwach” uchylających się od przyjęcia kuligu krążyły po okolicy i ośmieszały bohaterów. Jedna z nich opowiada o szlachcicu, który słysząc odgłosy kuligu, ukrył się w pustej kadzi stojącej na podwórzu. Służbie zaś nakazał poinformować gości, że nie ma go w domu. Gdy sanie zajechały na dziedziniec, a nikt nie wyszedł, by powitać gości, zapytano służącego o gospodarza. Ten zgodnie z nakazem poinformował, że „jegomość wyjechał”, jednak wzrokiem pokazał kryjówkę. – Poczekamy, aż wróci – miał wówczas głośno rzec przewodnik orszaku. A tymczasem zabawimy się w strzelanie i wypalimy do tej kadzi z moździerza.
Bohaterem innej anegdoty jest sam Karol Radziwiłł „Panie Kochanku” – najzamożniejszy magnat Rzeczypospolitej w II połowie XVIII wieku i jeden z najbogatszych przedstawicieli arystokracji w Europie. Magnat, tak ukochał kuligi, że jeden urządził sobie w środku lata. Na dziedziniec swojego zamku w Nieświeżu kazał wysypać cukier i po nim jeździł saniami. Podobna sytuacja miała miejsce zresztą i w naszym regionie, w dzisiejszym Podzamczu Piekoszowskim. Wojewoda lubelski, Jan Aleksander Tarło, wybudował tam dla swej drugiej żony, księżniczki Anny Czartoryskiej, pałac bliźniaczo podobny do kieleckiego pałacu biskupów krakowskich. Aby godnie przyjąć ukochaną, w środku lata, kazał drogę wysypać solą i przewieźć ją do rezydencji saniami ciągnionymi przez konie. Ot, magnackie kuligi, w środku lata…
Aby oddać prawdzie sprawiedliwość trzeba zaznaczyć, że nie wszystkie kuligi kończyły się dobrze. Odnotowano przypadki zaatakowania pędzących sań przez watahy wilków – ginęły w nich nie tylko konie, także uczestnicy.
Zachowaniu bezpieczeństwa i rozsądku nie sprzyjało bycie na nieustającym rauszu. Podczas kuligu zginął znakomity polski architekt epoki baroku Kacper Bażanka. Gdy podczas ataku epilepsji wypadł z sań, uczestnicy zbyt późno spostrzegli jego nieobecność. Artysta zamarzł na śmierć.
Jazda zaczarowana
Wit Chamera, najsłynniejszy świętokrzyski wodzirej, w ciągu 30 lat poprowadził ponad 100 znakomitych wydarzeń karnawałowych, w tym kilkanaście kuligów. Wielu uczestników pamięta go ubranego w szlachecki kontusz, a noszenie się „z polska” jest jego znakiem rozpoznawczym. – Nikt nie organizuje dziś kuligów hucznych i stylizowanych. Być może dlatego, że i zim takich jak kiedyś nie ma. Pijemy trunki, które mocniej i szybciej „kładą” niż niskoprocentowe miody i węgrzyny, jakimi raczyli się nasi przodkowie. Są jednak pewne elementy, które przetrwały w naszym karnawale, choćby muzyka i pieśni biesiadne. To nas zbliża i sprawia, że jesteśmy razem – mówi.
Jedna z najpiękniejszych scen miłosnych polskiej literatury i kinematografii rozgrywa się podczas kuligu w „Potopie” Henryka Sienkiewicza. Nie może jej tutaj zabraknąć:
„Oleńka czuje, że obejmują ją jakieś ręce… Czuje wreszcie na wargach jakoby pieczęć rozpaloną i palącą… Oczy się jej nie chcą odemknąć jakoby w śnie. I lecą – lecą! Senną pannę zbudził dopiero głos pytający:
– Miłujeszże mnie?
Otworzyła oczy:
– Jako duszę własną!
– A ja na śmierć i żywot!
Znowu soboli kołpak Kmicica pochylił się nad kunim Oleńki. Sama teraz nie wiedziała, co ją upaja więcej: pocałunki czy ta jazda zaczarowana?”