– Dziadkowie marzyli o Polsce. Jednak nie mogli stamtąd wrócić. Zostali wywiezieni nie po to żeby żyć, ale żeby umierać – wspomina Emiliya Galitskaya, dziś Emilia Galicka, której przodkowie 80 lat temu zostali wywiezieni w bezkresne stepy Kazachstanu.
Z Emilią i Stanisławem Galickimi, repatriantami z Kazachstanu, rozmawia Marta Gajda-Kruk.
Dziś pani Emilia z mężem Stanisławem i 31-letnim synem Bronisławem wróciła do rodzinnego kraju. 28 września 2021 roku zamieszkali w urokliwym Krzczonowie w gminie Opatowiec. Mają po 55 lat. Ona urodziła się w północnym Kazachstanie we wsi Krasnodorsk. On 6 kilometrów dalej – w miejscowości Jużnoje.
Jesteście, z obu stron, polskiego pochodzenia?
Emilia Galicka: – Tak. Nasi dziadkowie byli Polakami. Jesteśmy potomkami Polaków wysiedlonych 80 lat temu przez NKWD z okolic Kamieńca Podolskiego w azjatycki step.
Dlaczego zdecydowaliście się Państwo wrócić do kraju swoich przodków?
E.G.: – To było spełnienie najgłębszych dążeń naszych dziadków, rodziców i nas samych. Słyszeliśmy, że ludzie wracają do Polski. Ale to nie była prosta decyzja. Były takie dni, że zastanawialiśmy się, po co jedziemy i co nas tu czeka. Całe swoje życie zapakowaliśmy w dwie walizki po 23 kilogramy. Tylko tyle mogliśmy zabrać ze sobą do samolotu. Lot trwał 5 godzin i 15 minut. Z kolei podroż na lotnisko do stolicy Kazachstanu – 4 godziny. Podobnie z Warszawy do Krzczonowa.
Jak wyglądało wasze codziennie życie w Kazachstanie?
E.G.: – Mieszkaliśmy w niewielkim domku na wsi, w Pietropawłowsku, w północnej części Kazachstanu. Mieliśmy 3 krowy, 2 barany, kaczki, kury, gęsi, cielęta, czyli takie małe domowe gospodarstwo. Życie w Kazachstanie nie jest łatwe. Mieliśmy trudne warunki lokalowe. Dobrze płatną pracę zdobyć jest trudno. Zazwyczaj zarobki są bardzo niskie w stosunku do wysokich cen w sklepach.
Stanisław Galicki: – Latem jest gorąco, zimą przychodzą straszne mrozy, wieją tak silne wiatry, że zrywają linie energetyczne. Bardzo często jeździłem do takich napraw. Nawet przy minus 45 stopniach. Kiedyś utknęliśmy w zaspie na dwie doby.
E.G.: – Mąż imał się różnych prac m.in. w kołchozie, był też operatorem dźwigu, tokarzem i spawaczem. Przez 10 1at pracował w policji. W 2005 roku zrezygnował, bo ktoś spalił nasz dom. Wtedy zmuszeni byliśmy wyjechać do innej miejscowości. Mąż zaczął pracę w zakładzie energetycznym. Ja z kolei przez 17 lat pracowałam na stacji paliw.
Jak się poznaliście?
E.G.: – Uczyliśmy się w jednej szkole, w technikum w mieście Kokczetaw. Oboje zdaliśmy maturę. Pobraliśmy się w 1985 roku.
Repatriację umożliwiła ustawa Sejmu RP z 9 listopada 2000 roku oraz rozporządzenia Rady Ministrów z 2017 roku. Istnieją trzy drogi ściągnięcia potomków polskich wysiedleńców do kraju: pierwsza – poprzez ośrodek repatriacyjny, druga – na zaproszenie samorządu i trzecia – na zaproszenie rodziny. Z jakiej formy Państwo skorzystali i jak długo trwały starania o powrót do ojczyzny?
E.G.: – Przyjechaliśmy na zaproszenie gminy Opatowiec, a syn przez ośrodek adaptacyjny. O wydanie wizy zaczęliśmy się starać już w 2018 roku. Syn zbierał odpowiednie dokumenty związane z weryfikacją pochodzenia, udowodnieniem swojej polskości. Nie trzeba było za nie płacić. Dokumenty te należało jednak przetłumaczyć, a to już było za opłatą. Do najbliższego tłumacza mieliśmy 4 godziny drogi. Następnie wszystkie dokumenty musieliśmy dołączyć do wniosku i złożyć w polskiej placówce konsularnej.
S.G.: – Proces repatriacji wymagał dużo starań. Na wizytę w ambasadzie czekaliśmy pół roku. Trudno było się dodzwonić, a kiedy już się udało, nie było wolnych terminów. Trudno też było umówić się z konsulem przez Internet. W końcu udało się zarezerwować termin spotkania i pojechaliśmy do ambasady. Po trzech miesiącach przyszła pierwsza decyzja. Potwierdzenie tego, że jesteśmy Polakami. Później otrzymaliśmy zaproszenie z gminy. Nie mogliśmy wybierać, gdzie możemy pojechać i zamieszkać.
Czy oprócz syna Bronisława macie jeszcze jakieś dzieci?
E.G.: – Mamy jeszcze dwóch synów. Jeden ma 34 lata, a najmłodszy 28. Mamy też wnuka w Kazachstanie, ma 7 lat.
Czy pozostali członkowie rodziny również planują starać się o polską wizę?
E.G.: – Nasz drugi syn otrzymał już decyzję, ale jeszcze nie zdecydował, czy przyjedzie. Drugi syn nie składał dotąd dokumentów. Z kolei Bronisław chce wrócić do Kazachstanu. Ma tam dziewczynę, chce się ożenić i wtedy przyjechać do Polski. Syn jest informatykiem. Skończył technikum informatyczne.
Wróciliście do kraju swoich przodków. Czy znacie jakieś fakty z życia waszych dziadków, ojców?
E.G.: – Moi zostali wysiedleni w 1936 roku z Kamieńca Podolskiego. Mama opowiadała, że do Kazachstanu zwozili ich bydlęcymi wagonami. Po drodze wiele osób zachorowało i zmarło wskutek wycieńczenia, braku pożywienia i opieki medycznej. Kiedy już dojechali na kazachską ziemię, rozwożono ich wozami w rożne miejsca, które wyznaczyła Komendatura. W jakimś przysiółku ich wysadzili i kazali mieszkać. Ale tam, oprócz trawy i stepów, nie było niczego. Do najbliższej rzeki mieli 700 kilometrów. Żeby mieć wodę, kopali doły. Dużo dzieci zmarło z zimna i głodu. Nie mieli domów. Początkowo mieszkali w namiotach wojskowych. Później zaczęli budować ziemianki. W jednej mieszkały dwie, trzy, a nawet cztery rodziny. Na wiosnę zaczęli budować kolejne. Nie wiem, co jedli, jak sobie radzili. Nie mieli światła, był tylko mróz i ciemność. Tata mojej mamy, nieprzygotowany do ciężkiej pracy i życia w tak prymitywnych warunkach i surowym klimacie, zmarł w ciągu pół roku. Babcia z moją mamą i jej bratem próbowali uciec. Bezskutecznie. Zostali złapani i przywiezieni w to samo miejsce. Znałam tylko jedną babcię. Od strony taty dziadków nie poznałam, bo urodziłam się już po ich śmierci. Mama miała zaledwie 9 lat w momencie zsyłki. Pamiętała jednak, że w Polsce mieli gospodarstwo. Marzyła, żeby wrócić do Polski. Ale do 1956 roku był zakaz. Ludzie przywykli, jakoś żyli, przestali myśleć o powrocie. Mama skończyła tylko 4 klasy. Nie wiedziała, do kogo się zwrócić o pomoc by wrócić. To było tylko jej marzenie. (Pani Emilia o swoim tacie nie wspominała).
S.G.: – Ja dziadków nie znałem. Zmarli zaraz po tym, jak trafili do Kazachstanu. W czasie zsyłki mój ojciec miał rok, a mama 7 lat. W naszej rodzinie było nas czworo, ja i trzy siostry.
E.G.: – A ja miałam dwóch braci. Obaj już nie żyją. Jeden zmarł w Niemczech w tym roku, a drugi w Kazachstanie w 2016 roku.
Jakim językiem się posługiwali? Mówili po polsku, rosyjsku czy może później już po kazachsku?
EG: – Obowiązywał zakaz mówienia po polsku. Za złamanie przepisu groziło 10 lat więzienia.
Jak z wiarą i religijnością w tamtym czasie?
E.G.: – Staraliśmy się by nasz język, kultura i religia przetrwała. Czujemy się Polakami i chcieliśmy wrócić do naszego kraju. Dlatego, gdy pojawiła się taka możliwość, zaczęłam z synem uczyć się języka polskiego. Wieczorami chodziliśmy do Polki – siostry zakonnej. Wzięliśmy z mężem ślub kościelny, witano nas chlebem i solą. Wyznajemy religię rzymskokatolicką. Ksiądz, który udzielał nam ślubu, chrzcił także nasze dzieci. Teraz też mieszka w Polsce.
S.G.: – Kiedy ktoś zmarł prosiło się księdza, żeby przyszedł odprawić modlitwy. Niedawno zaczęliśmy budować kościoły.
E.G.: – Babcia Maria nauczyła mnie modlitw w języku polskim: Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo i Wierzę w Boga Ojca. Znajomość pacierza przydała się w ambasadzie, kiedy musieliśmy udowodnić nasze polskie korzenie.
Podoba wam się w Krzczonowie?
E.G.: – Podoba nam się. Czujemy się bezpiecznie. Zamieszkaliśmy w budynku ośrodka zdrowia, gdzie gmina przygotowała i wyposażyła nam mieszkanie. Przedtem jednak zostaliśmy przyjęci przez mieszkańców wsi staropolskim obyczajem: chlebem i solą, aby nam chleba i soli nigdy w życiu nie zabrakło.
S.G.: – Do pracy mam blisko, 5 minut drogi na rowerze. Pracuję w gospodarstwie rolnym w Krzczonowie jako traktorzysta/mechanik. Mieszkanie jest ładne. Mój dawny dom zbudowali jeszcze rodzice z cegieł zrobionych z gliny i słomy. Ściany miały 70 centymetrów grubości, okna były drewniane, a pokryty był eternitem.
Czegoś wam tutaj brakuje?
S.G.: – Niczego. Wszystko dobrze. Ludzie są życzliwi.
Ma Pani jakieś hobby? Jakieś rękodzieło, malowanie?
E.G.: – Nie mam. Nigdy nie było czasu. Cały czas praca, dom, obowiązki. Od trzech lat jestem osobą z grupą inwalidzką. Mam usuniętą jedną nerkę. Przez rok leżałam w szpitalu, trzy lata byłam leczona.
Jaka jest Pana ulubiona potrawa? Smakuje Wam kuchnia polska?
S.G.: – Lubię pierogi ruskie. Nie smakuje mi schabowy, ale kotlety mielone już tak. Do tego pampuchy, czyli paruchy ze śmietaną i czosnkiem, i rosół. Pomidorowej nie lubimy.
Czego wam życzyć?
E.G. i S.G.: – Zdrowia i tylko zdrowia.