W tym roku mija okrągła, czterdziesta rocznica wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. Kiedy generał Wojciech Jaruzelski wypowiadał wojnę własnemu narodowi miałem sześć lat i w sumie niewiele pamiętam z tamtego mroźnego grudniowego dnia. – Oczywiście pamiętam, że nie było „Teleranka” i „Wieczorynki” – pisze w felietonie prof. Piotr Kletowski.
Nie miałem tak traumatycznych przeżyć z czasów wojny polsko-jaruzelskiej, jak choćby mój kolega mieszkający w Nowej Hucie, który na własne oczy widział, jak esbek zastrzelił z pistoletu 20-letniego Bogdana Włosika w czasie demonstracji przy kościele w Bieńczycach. Ale pamiętam osiem ponurych lat. Odmrożone ręce mojego wujka, który z tysiącami innych Polaków wystawać musiał w nocnych kolejkach za kawałkiem mięsa; kartki na wszystko (łącznie z wódką i cukierkami); paczki od ciotki z USA, pomniejszone o „prowizję” pobieraną przez urzędników kontrolujących przesyłki; esbeckie prowokacje pod kościołem św. Wojciecha, gdzie młodociani bandyci okładali chodzących na religię uczniów szkół podstawowych. I jeszcze akcję nauczycielek języka rosyjskiego, które za „znieważenie” marmurowego popiersia Lenina (ktoś narysował mu na łysinie celownik kredą), nakazały całodzienny apel oraz obowiązkowe sprzątanie sali wszystkim klasom mającym lekcję rosyjskiego tego dnia (podłoga w sali lśniła jak wypolerowana głowa Włodzimierza Ilicza). Moje wspomnienia z czasów stanu wojennego są wspomnieniem dziecka.