Felieton prof. Piotra Kletowskiego.
W tym roku mija okrągła, czterdziesta rocznica wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. Kiedy generał Wojciech Jaruzelski wypowiadał wojnę własnemu narodowi miałem sześć lat i w sumie niewiele pamiętam z tamtego mroźnego grudniowego dnia. Oczywiście pamiętam, że nie było „Teleranka” i „Wieczorynki”.
Nie miałem tak traumatycznych przeżyć z czasów wojny polsko-jaruzelskiej, jak choćby mój kolega mieszkający w Nowej Hucie, który na własne oczy widział, jak esbek zastrzelił z pistoletu 20-letniego Bogdana Włosika w czasie demonstracji przy kościele w Bieńczycach. Ale pamiętam osiem ponurych lat. Odmrożone ręce mojego wujka, który z tysiącami innych Polaków wystawać musiał w nocnych kolejkach za kawałkiem mięsa; kartki na wszystko (łącznie z wódką i cukierkami); paczki od ciotki z USA, pomniejszone o „prowizję” pobieraną przez urzędników kontrolujących przesyłki; esbeckie prowokacje pod kościołem św. Wojciecha, gdzie młodociani bandyci okładali chodzących na religię uczniów szkół podstawowych. I jeszcze akcję nauczycielek języka rosyjskiego, które za „znieważenie” marmurowego popiersia Lenina (ktoś narysował mu na łysinie celownik kredą), nakazały całodzienny apel oraz obowiązkowe sprzątanie sali wszystkim klasom mającym lekcję rosyjskiego tego dnia (podłoga w sali lśniła jak wypolerowana głowa Włodzimierza Ilicza). Moje wspomnienia z czasów stanu wojennego są wspomnieniem dziecka.
Teraz z perspektywy dekad widzę wyraźnie, że wszystkie patologie polityczne, ekonomiczne, społeczne nękające obecnie Polskę są pochodną cynicznej decyzji partyjnych aparatczyków, którzy widząc, że władza wymyka im się z rąk, uderzyli w naród. Powodując m.in. największą w PRL-u – po 1945 i 1968 roku – emigrację, głównie przedstawicieli polskiej inteligencji. Dlatego kiedy przyszedł 1989 rok, komunistyczni „siłownicy” mogli z powodzeniem przygotować ustrojowo-ekonomiczną transformację i stali się jej największymi sukcesorami, suchą nogą przechodząc do czasów kapitalistycznego raju.
Stan wojenny demoluje polskie kino
Kino polskie również ucierpiało w czasie stanu wojennego. Na dekadę zahamowano rozwój polskiej kinematografii. A przecież w okresie „karnawału” Solidarności powstały znakomite filmy Krzysztofa Kieślowskiego, Feliksa Falka, Agnieszki Holland czy Andrzeja Kijowskiego, które przebiły się do świadomości kinomanów z szerokiego świata.
Stan wojenny zahamował realizację wielu filmów, np. planowanej w koprodukcji z Włochami superprodukcji „Quo Vadis” Jerzego Kawalerowicza (zrealizowany po latach, ale z miernym skutkiem), czy „Ogniem i mieczem” Jerzego Hoffmana (planowany jako dylogia z „Cichym Donem” Sergieja Bondarczuka). Znakomita „Austeria” wg powieści Jerzego Stryjkowskiego – opowieść o życiu diaspory żydowskiej w przeddzień wybuchu I wojny światowej – została wycofana z oscarowej konkurencji (jak wieść gminna niesie przyniosłaby Kawalerowiczowi Oscara).
Kadr z filmu „Austeria” (1982 r.) w reż. Jerzego Kawalerowicza / Fot. materiały prasowe
Wiele już zrealizowanych filmów poszło wtedy na półki. Jak choćby legendarne „Przesłuchanie” Ryszarda Bugajskiego – najlepszy film polski rozliczający czas stalinizmu. Reżyser pokazał grozę początków lat pięćdziesiątych z perspektywy losów kobiety (Krystyna Janda) katowanej w ubeckiej mordowni. Szczęśliwie Bugajski, który ostatecznie wyemigrował do Kanady, zdążył przekopiować film na taśmę VHS i w ten sposób mógł być on kolportowany wideo-kanałami w podziemnej dystrybucji, najczęściej w salkach katechetycznych przy kościołach.
Filmy, których realizację zaczęto, kończono pod czujnym okiem władz. Na planie obecny był żołnierz z karabinem plus esbeckie komando pilnujące, aby filmowe materiały wykorzystywane do produkcji filmu nie służyły „niecnym” celom. Ale większość z tych filmów doczekała projekcji dopiero po wielu latach, np. „Krótki dzień pracy” Kieślowskiego przeleżał na półkach prawie dziesięć lat.
Kino gatunków ratuje sytuację
Kiedy komuniści odblokowali produkcję filmową pozwalali na realizację przede wszystkim kina komercyjnego, gatunkowego. W ten sposób próbowali zachęcić widzów do powrotu do kin, a przy okazji chcieli odciągnąć młodych ludzi od potencjalnej działalności wywrotowej. Wiele filmów z tamtego okresu symbolicznie odwoływało się do wydarzeń stanu wojennego, pozwalając na przepracowanie traumy dramatycznych wydarzeń oraz rozbudzając nadzieję na lepsze jutro i… obalenie komuny.
Co ciekawe, kino przepowiedziało stan wojenny! A konkretnie Piotr Szulkin – wybitny „reżyser osobny” – kojarzony przede wszystkim z realizacją filozoficznych filmów SF (właściwie nieobecnych w polskiej kinematografii). Kilka miesięcy przed grudniem 1981 roku Szulkin zrealizował własną wersję „Wojny Światów” H.G. Wellsa opowiadając o inwazji Marsjan na Ziemię. Z pozoru przyjaźni kosmici szybko okazali się rządnymi ludzkiej krwi potworami. Ludzie im służą, naiwnie sądząc, że przybysze z Czerwonej Planety podzielą się z nimi władzą. Szulkin przepowiedział w swym filmie wprowadzenie stanu wojennego:
– Obserwowałem, co dzieje się w Polsce za czasów Solidarności. Wiedziałem, że władza nie odpuści tak łatwo. Z tego niepokoju zrodził się mój film – mówił mi w wywiadzie-rzece reżyser.
W filmie ukazał rolę zakłamanych mediów przekazujących komunistyczną propagandę zdezorientowanemu społeczeństwu. Bohaterem filmu jest wierny reżimowi dziennikarz, w tej roli wystąpił Roman Wilhelmi, który służy wiernie nowym władcom do momentu, kiedy policja zabija mu żonę.
Kadr z filmu „Wojna światów – następne stulecie” (1981 r.) w reż. Piotra Szulkina / Fot. materiały prasowe
Po wprowadzeniu stanu wojennego Szulkin kontynuował realizację swych mrocznych, dystopijnych wizji, w których odmalowywał zakamuflowany obraz Polski i polskiego społeczeństwa pod rządami WRON-u. W „Obi-oba koniec cywilizacji” (1985 r.) ukazał świat po wojnie nuklearnej. Niedobitki ludzkości gnieżdżą się w gigantycznym mieście-bunkrze, czekając na przybycie tajemniczej Arki, która ma ich przenieść do innego, lepszego świata. Zaś w „Ga-ga: chwała bohaterom” (1986 r.), w formule awanturniczego kina SF, dał nieco prześmiewczą wizję walki o wolność, obsadzając w roli kosmicznego komandosa Daniela Olbrychskiego, kojarzonego dotychczas z ról u Andrzeja Wajdy. Szulkinowi udało się w filmowych obrazach, jakby wyjętych z malarstwa Beksińskiego, uchwycić społeczny marazm i rozkład komunistycznego systemu, który trzyma się przy władzy tylko dzięki brutalnej sile wojska i policji. Ale jest też w filmach Szulkina nadzieja i wiara w duchową siłę, pozwalającą przetrwać nawet najcięższe czasy, by w końcu zrodzić bohatera na miarę swoich czasów.
W podobny metaforyczny sposób ukazał Polskę czasów stanu wojennego Juliusz Machulski w swym superprzeboju „Seksmisja” (1983 r.). Oglądaliśmy świat przyszłości stworzony przez kobiety, w który wkracza dwóch mężczyzn (wcześniej, przed katastrofą, zahibernowanych). I ratując siebie, rozwiązują zaskakującą zagadkę sfeminizowanej rzeczywistości. Okazuje się, że rządzi nią… impotent przebrany za kobietę. Machulski nie tyle „rozbrajał” grozę stanu wojennego, co pokazywał, że dzięki sprytowi, inteligencji, nadziei można przetrwać nawet najbardziej opresyjny system. Zwłaszcza jeśli jest – jak świat przyszłości rządzony przez Ligę Kobiet, ale też i komunistyczny system – stworzony wbrew naturze i logice. Również inne filmy Machulskiego, choć na pierwszy rzut oka nie miały nic wspólnego z sytuacją polityczną w Polsce lat 80., przy bliższej analizie dają się odnieść do sytuacji Polaków w „karnawale” Solidarności i stanie wojennym. Choć sam reżyser odżegnuje się od tego typu interpretacji, to przecież „Vabank” (1981 r.) pokazywał jak polski inteligent roluje wszechwładnego bankiera, nasyłającego nań płatnych morderców, co przywoływało na myśl „rolowanie” systemu komunistycznego przez Solidarność. Zaś w drugiej części „Vabank II czyli riposta” (1985 r.) Kwinto „załatwiony” przez Kramera, ale znów – dzięki sprytowi i solidarności z najbliższymi – pokonuje bandziora. Zmuszony jest do otwarcia zamkniętej szafy pancernej, w której siedzi jego przybrana córka, co przywołuje na myśl wszystkich zamykanych i internowanych przez komunistyczną władzę, czekających na wypuszczenie. Machulski, który unika polityki jak ognia, po latach raz jeszcze wrócił, w sposób metaforyczny, do czasów stanu wojennego, realizując w latach dziewięćdziesiątych „Szwadron” – wystawną i niesłusznie niedocenioną opowieść o Powstaniu Styczniowym, która przynosi wprost skojarzenia z czasami stanu wojennego. Przypomnijmy też, że zrealizowana w 1983 roku, adaptacja „Wiernej rzeki” w reżyserii zmarłego kilka dni temu wybitnego reżysera kina gatunków Tadeusza Chmielewskiego, właśnie przez skojarzenia z 1981 rokiem, trafiła na pięć lat na półki.
Kadr z filmu „Seksmisja” (1983 r.) w reż. Juliusza Machulskiego / Fot. materiały prasowe
Podobnym tropem zresztą szli inni reżyserzy kina gatunków, którzy nie mogli otwarcie mówić o stanie wojennym. W słynnej łotrzykowskiej sadze „CK Dezerterzy” (1985 r.) sadystyczny oficer austrowęgierskiej armii von Nogay (Wojciech Pokora) upokorzony przez bohaterów – sympatycznych żołnierzy pod przewodnictwem łebskiego Polaka (Marek Kondrat), jako żywo przypominał kostycznego Jaruzelskiego. Zaś w znakomitym, polskim horrorze „Wilczyca” (1983 r.) Marka Piestraka, obrazy krwi na śniegu stanowiące wspomnienie Powstania Styczniowego i wątek tytułowej wilczycy: kobiety-potwora zdradzającego męża Polaka z oficerem zaborczej armii, przypominał publiczności o bardziej realistycznych obrazach (i sytuacjach) z czasów stanu wojennego.
Stan wojenny na poważnie
Kiedy zniesiono stan wojenny i coraz bliżej było do 1989 roku, filmów wprost mówiących o rządach junty w Polsce realizowano więcej. Przede wszystkim odblokowano „półkowniki”. Kameralny dramat Leszka Wosiewicza „Wigilia’81” (realizacja 1982 r., premiera 1988 r.) był właściwie pierwszym filmem bezpośrednio odwołującym się do wydarzeń z grudnia. Jest to opowieść o trzech kobietach: matce, żonie i córce bezskutecznie czekających na bohatera: syna, męża, ojca aresztowanego przez milicję. Antoni Krauze zrealizował metaforyczny, ale odnoszący się wprost do sytuacji Polaków w stanie wojennym film „Prognoza pogody” (1983 r.) – o ucieczce grupy pensjonariuszy domu starców zatroskanych o swą przyszłość. Bohaterowie w finale, co znaczące, są schwytani przez milicyjny helikopter. Waldemar Krzystek wyreżyserował „Ostatni prom” (1989 r.) ukazując losy Polaków przebywających na pokładzie promu do Szwecji 13 grudnia 1981 roku. Pokład statku stawał się metaforą Polski pod dyktaturą Jaruzelskiego. Jacek Skalski wyreżyserował, być może najlepszy po dziś dzień, film o stanie wojennym: bezpardonowy, śmiały, drapieżny obraz „Chce mi się wyć!” (1989 r.), otwarcie nawiązujący do słynnego „Ostatniego tanga w Paryżu” Bertolucciego. Jest to opowieść o spazmatycznej relacji dojrzałej kobiety – żony solidarnościowca i młodego studenta – opozycjonisty. Relacja bohaterów, choć miłosna, naznaczona jest cierpieniem i bólem, który zamputował całemu społeczeństwu czas stanu wojennego (razem z podziałami, które dramatycznie naznaczają polskie życie społeczne do dziś). Kiedy w finale bohater, grany przez Mirosława Bakę, jest brutalnie pałowany przez ZOMO-wców, czujemy, że pałowane jest całe społeczeństwo. I pozostaje refleksja, że to pałowanie wciąż nie zostało należycie rozliczone, rodząc sytuacje patologiczne i nieprzyjazne.
Kadr z filmu „Chce mi się wyć!” (1989 r.) w reż. Jacka Skalskiego / Fot. materiały prasowe
Zagraniczne postscirptum
Warto wspomnieć jeszcze o jednym filmie – „Fusze” (1982 r.) Jerzego Skolimowskiego – zrealizowanym w Anglii, z udziałem Jeremy’ego Ironsa. W tej tragikomedii mistrz polskiego kina ukazał tragedię Polaków zmuszonych do emigracji po 1981 roku, oderwanych od swych domów, najbliższych, często wbrew własnej woli. Właśnie tacy są bohaterowie filmu – grupa robotników wykonujących tytułową fuchę. Za szaleństwo komunistycznej władzy w Polsce płacą wysoką cenę. Cenę własnego szczęścia rodzinnego.
Od 1989 roku zrealizowano wiele filmów odwołujących się do konkretnych wydarzeń z czasów wojny polsko-jaruzelskiej, na przykład słynna „Śmierć jak kromka chleba” (1995 r.), Kazimierza Kutza o pacyfikacji strajku w kopalni „Wujek”. Brakuje jednak filmu w całości opisującego wydarzenia z grudnia 1981 roku, tak jak „Czarny czwartek” (2007 r.) Antoniego Krauze mówiący o wydarzeniach na Wybrzeżu w 1970 roku. Chociaż właśnie filmy nieoczywiste – jak symboliczne kino gatunkowe, czy drapieżne kino Skalskiego – dają najciekawsze świadectwo dramatycznych wydarzeń 1981 roku i ich tragicznych następstw. I co ważne, przemawiają one również do młodego widza, niekoniecznie zainteresowanego przeszłością.
Kadr z filmu „Czarny czwartek” (2007 r.) w reż. Antoniego Krauze / Fot. materiały prasowe