Po kolejnym wysłuchaniu słowa „Christmas” na każdą melodię, z uszami ogłuszonymi dźwiękiem dzwoneczków świętego Mikołaja i oczyma ogarniętymi powidokiem radosnych kolorowych światełek, wychodzę na drogę. Nie wiem, jakim cudem zaczynam piąć się na Święty Krzyż. Nie wiem, co sprawia, że Dziś spotyka się z jakimś dawnym Wczoraj.
Idę w górę na Spotkanie. Droga nie jest łatwa. Chyba idę ostatni, bo ścieżka wydeptana, a z przodu i z tyłu nie słychać żywej duszy. Gdzieś w oddali słyszę pohukiwanie puszczyka. Jodły i buki witają mnie przyjaznym poszumem, jakby mówiły – dobrze, że jesteś. Nie zawsze tak się zdarza. Czasem, gdy idę tędy, jęczą żałośnie, uginając się pod ciężarem wichury.
Wchodzę do świątyni. Tu jest jaśniej niż tam, po drodze. Zapach puszczy jodłowej zastępuje woń kadzideł, a zimowy chłód – ciepło wnętrza i zgromadzonych w kościele ludzi.
Znowu się spóźniłem. Kaznodzieja żywo gestykuluje, gdy głosi Słowo.
„Idzie tobie król zbawiciel, iżby nas ot wieczne śmirci zbawił” – to pierwsze zdanie, które słyszę. Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Dla mnie to rzecz całkiem zwykła, że jestem teraz w tym jakimś dawnym Wczoraj, a cząstka mnie pozostaje w XXI wieku i przypomina, że od tych słów zaczyna się zachowany fragment kazania na dzień Bożego Narodzenia z „Kazań Świętokrzyskich”.
Przedzieram się przez słowa, bo chociaż tak mi bliskie, nie wszystkie dobrze rozumiem. Nie wiem, czy tak się dzieje za sprawą starego języka, fragmentów wypowiedzianych po łacinie, sporej ciżby ludzi, czy może to, co słyszę, nie do końca pojmuję.
„Tet to, prawi, gdaż przydzie, zbawi lud swoj ot wielikich grzechów” – mówi kaznodzieja. Opowiada o mieście Corrozaim, które opanowane przez grzechy i występek „w piekle wiekujem, śmirtnymi grzechy zanorzone i utonęło”.
Patrzę na sąsiadów. Mają uroczyście zadumane twarze. Radosne, świąteczne uniesienie przeplata się z wyrazem lęku i trwogi. Na słowo o mieście, które utonęło, moja sąsiadka, starsza kobieta okutana grubą chustą, wzdycha i żegna się nabożnie. Ktoś pada na kolana.
„Przyjdź Panie i nie zwlekaj, odpuść grzechy ludowi twemu izraelskiemu!” – woła ksiądz.
I każdy już wie, kto tutaj jest dzisiaj, że przyjście Chrystusa do jego duszy jest niezasłużonym darem, o który trzeba błagać.
Kaznodzieja widzi efekt swoich słów i zwraca się teraz do biednych i wszystkich, którzy się za takich uważają, że Bóg nie na próżno przyszedł na ziemię w ubóstwie.
Ludzi, którzy przyszli do świątyni powitać narodzenie Pana, ogarnia jasność, która nie płynie z kolorowych światełek i dzwoneczków. Rodzi się z obcowania z radosną tajemnicą. Ich codzienne trudy nabierają sensu. Stają się świadkami Narodzenia, które dokonuje się tu, na świętej górze, w tym samym miejscu, gdzie złożone są relikwie krzyża, symbolu największego oddania i miłości.
Słucham homilii, którą napisał przed wiekami uczony mnich, by innym łatwiej było głosić tajemnicę narodzenia. Przebijam się przez słowa. Już wiem, że wszystkich nie muszę rozumieć, bo obcuję z niepojętym. Jestem teraz razem z każdym, kto słucha przesłania otuchy tu i w każdym innym miejscu, w kim na nowo, po znoju i rozczarowaniach dnia codziennego rodzi się na nowo prawda i wiara. Słucham każdego kaznodziei, który ubiera w piękne słowa to, czego i tak nie da się wyrazić.
Kaznodzieja świętokrzyski kończy homilię wołaniem: „Król twój idzie tobie, iżby ty s nim na wieki krolewał”. I już wiem teraz, na pewno, że jestem obdarzony, jak wszyscy, którzy ze mną słuchają tych słów, królewskim darem życia, że póki będę żył, będę mógł rodzić się na nowo.
Po nabożeństwie i kilku radosnych pieśniach wychodzę z kościoła. Nie jestem sam, razem ze mną, wczoraj dziś i jutro, tu i w każdym miejscu na ziemi, wychodzą z świątyni Ci, którzy usłyszeli Słowo. Idziemy przez las – jedni niespiesznie, pieszo, drudzy zacinają batem konia, by szybko powrócić do swoich codziennych spraw.
W końcu znowu jestem na dole. Widzę te same światełka, słyszę te same dzwoneczki, zmierzam ku bezpiecznemu ciepłu swojego domu. „Christmas”, „Christmas” – nucę razem z radiem, które włączył trochę za głośno sąsiad. Nie wiem dlaczego, ale teraz jakoś żaden z tych atrybutów „świątecznego czasu” nie nuży mnie i nie prowadzi do irytacji. Może, rzeczywiście stał się cud, może zaczynam rozumieć, że Chrystus rodzi się wszędzie, także i tu? Wiem jednak na pewno, że póki sił w nogach, póki zmysły mi pozwolą, będę wchodził na górę, choćby ostatni, będę słuchał słów mnicha, choćby spóźniony i będę chciał rodzić się na nowo.