Waldemar Bartosz, przewodniczący Świętokrzyskiego Regionu NSZZ Solidarność był internowany w stanie wojennym. Jako działacz Solidarności stał się jednym z głównych wrogów komunistycznych władz ówczesnej Polski.
Sam Waldemar Bartosz mówi, że wracając pamięcią do stanu wojennego i swojego internowania wiele rzeczy przychodzi mu do głowy, ale kilka wspomnień jest niezwykle poruszających. Nawet teraz, czterdzieści lat później.
– Mnie internowano 12 grudnia, a wyszedłem 18 października roku następnego. Myślę, że dwie rzeczy utkwiły w mojej pamięci na zawsze. Jedna z nich to moment zatrzymania, czyli internowania. Pomimo, że byłem młodym człowiekiem, niedoświadczonym, miałem wtedy 27 lat, zdawałem sobie sprawę do czego zdolny jest ten ustrój. Jednak nasze zatrzymanie było dla mnie niczym uderzenie obuchem. Byliśmy wtedy liczną grupą w Bocheńcu, koło Małogoszcza. Zorganizowaliśmy tam szkołę dla działaczy związkowych, która miała się przekształcić w wyższą szkołę zawodową. I 12 grudnia w pokoju nagle zrobiło się niebiesko od mundurów milicyjnych. Wrzeszczano: „ubierać się wychodzić!” Na korytarzu był szpaler esbeków z pistoletami wymierzonymi w każdego z nas. Zapakowali nas do „suk milicyjnych”. Nie wiedzieliśmy co z nami będzie, ale nie było lęku. To mechanizm obrony. Zamiast się bać, rozważaliśmy co dalej. Czy wywiozą nas do lasu, czy na Syberię, bo tak też niektórzy zakładali. Czy też to zwykłe zatrzymanie i potrzymają nas trochę na komendzie, po czym wypuszczą do domów. Jechaliśmy jakieś czterdzieści minut. Kiedy zobaczyłem przez jakąś szparę w „suce”, że wjeżdżamy na Piaski, to paradoksalnie poczułem ulgę. Przywieźli nas do aresztu, a tam są ludzie, świadkowie. Pomyślałem wtedy, że przy świadkach nic strasznego nam nie zrobią – opowiada Waldemar Bartosz.
Drugie wspomnienie, bardzo osobiste, związane jest z jego matką, która wówczas chorowała i była w szpitalu. Jak wspomina przewodniczący „Solidarności” na jednym przesłuchaniu esbek mu powiedział, że matka jest umierająca.
– Jak stwierdził, jeżeli podpiszę współpracę, będę mógł pojechać na pogrzeb. To było okropny szantaż emocjonalny. Każdy chciałby mieć możliwość pojechania na pogrzeb matki. Ale drugą myślą było: a co to da? Pójdę na pogrzeb, ale nie będę mógł na siebie patrzeć w lustrze. Tak próbowali nas łamać. Mnie wtedy mniej bolałyby razy fizyczne. To wspomnienie będzie ze mną już do końca – mówi przewodniczący.
Waldemar Bartosz podkreśla poczucie niezwykłej wspólnoty, którą czuli internowani.
– To między innymi dlatego nie udało się nas złamać – tłumaczy.