Ach ta wieś sielska, pachnąca świeżym sianem, chlebem prosto z pieca – wzdychamy, zwiedzając skanseny. Jednak idylliczne wyobrażenie minionej wsi dalekie jest od prawdy. Dominowały tu bowiem zupełnie inne zapachy, wynikające między innymi z przekonania, że „częste mycie skraca życie”. Paradoksalnie, powiedzenie to miało niegdyś swoje racjonalne uzasadnienie.
– Wieczne przeciągi, brak łatwego dostępu do leków na przeziębienie, noszenie ciężkich wiader oraz używanie zanieczyszczonej wody mogły faktycznie skrócić życie – mówi etnolożka Katarzyna Dubeltowicz z Działu Edukacji Etnograficznej Muzeum Wsi Kieleckiej, autorka opracowania o „Obyczajowości dworskiej i chłopskiej w zakresie higieny osobistej, higieny przestrzeni życiowej oraz kosmetyki”.
Życiodajna woda
Woda była i jest podstawą właściwej higieny. Jednak dawniej, nie tylko na wsi, uważano, że woda oczyszcza także w wymiarze duchowym. W polskiej kulturze ludowej miała moc życiodajną, obdarowywała płodnością, zdrowiem i łączyła świat ziemski z zaświatami. Według ówczesnych, najczystsza była woda „żywa” – pochodząca z rzek, strumieni, jezior i studni. Należał jej się szacunek. A wszelkie działania przeciw niej traktowane były jak świętokradztwo. W wodzie odbijało się niebo i dlatego uważano, że kto do niej napluje, to tak jakby napluł na samego Boga. Mówiono także „Pluć i sikać do wody – to to samo, co matce w oczy”.
Wodę oszczędzano, ponieważ wysiłek jaki wkładano, aby dostarczyć ją do chałupy, był ogromny.
– Pozyskiwanie wody było pracochłonne. Noszono ją w klepkowych, ciężkich wiadrach nawet kilkanaście razy dziennie. Korzystano z niej w kuchni i obejściu, pojąc siebie i zwierzęta, wykorzystywano do gotowania i porządków w gospodarstwie. Musiała być przedniej jakości. Woda z rzeki często była zanieczyszczona, między innymi odchodami wypasanych nieopodal zwierząt, dlatego wykorzystywano ją głównie do prania. Natomiast o studnię należało dbać. Często była osłonięta, aby woda nie uległa zabrudzeniu lub skażeniu – wyjaśnia Katarzyna Dubeltowicz.
Mycie zwykłe i większe
Dzieci chłopskie były czystsze od swoich rodziców. W lecie chętnie baraszkowały w okolicznych rzekach. Dorośli zaś konsekwentnie dzielili mycie na „zwykłe” i „większe”. To pierwsze polegało na codziennym umyciu rąk i twarzy.
– Podczas najcięższych prac latem i jesienią chłopi starali się raz dziennie ochlapać wodą szyję, ramiona i miejsca pod pachami, głównie dla ochłody, lecz także, aby zmyć z siebie resztki pracy w polu lub stodole – wyjaśnia etnolożka.
Większe mycie odbywało się w czasie świąt, przed znaczącymi uroczystościami kościelnymi lub rodzinnymi, no i koniecznie w Wielki Piątek. Kąpiel odbyta wówczas w rzece miała moc oczyszczającą i uzdrawiającą.
– Porządną kąpiel na wsi brano kilka razy w roku. A we dworze częściej, bo średnio raz na dwa, trzy tygodnie zażywano ciepłych, mydlanych kąpieli. Korzystano też z codziennej toaletki do mycia twarzy, rąk i przystrzygania wąsa – mówi Katarzyna Dubeltowicz.
Pod koniec XIX wieku w wyposażeniu chłopskiej izby znalazły się lustra. Wieszano je na ścianie lub stawiano obok pasyjek. Miejsce wyznaczone do mycia pojawiło się dopiero w dwudziestoleciu międzywojennym, a jego wyposażenie stanowiły: stołek z wiadrem (potem metalowa miednica) i wieszaki na ręczniki.
Częściej prano ubrania, niż myto ciało. Choć pranie było dla ówczesnych gospodyń nie lada wyzwaniem. Najpierw w klepkowych baliach moczyły one garderobę, potem „przecierały” ubrania na tarze w mydlanej kąpieli. Następnie zalewały gorącą wodą, czasem dorzucały nagrzane kamienie, aby dodatkowo podnieść temperaturę. Dopiero po tych czynnościach gospodynie udawały się nad rzekę, gdzie kijankami wybijały brud z odzieży i opłukiwały ją z mydlin.
Za potrzebą za stodołę
W końcu XIX wieku w chłopskich izbach panował półmrok, a z otwartych palenisk kopciło się na całą izbę. Dopiero w okresie dwudziestolecia międzywojennego pod wiejską strzechą pojawiły się lampy naftowe. Nafta jednak była zbyt droga, aby chłopi mogli korzystać z dobrodziejstwa światła bez ograniczeń. W chłopskiej izbie było też ciasno, przebywało tu i nocowało po kilka osób. Małe okienka rzadko otwierano ze względu na przeciągi.
Dobra gospodyni sprzątała dom dokładnie przynajmniej raz w tygodniu. Do mycia podłóg używała ługu, który był pozyskiwany z popiołu drzewa osikowego lub bukowego. Wymiecione z kątów śmieci wyrzucała na pobliskie gnojowisko, w którym wiosną i latem roiło się od much. Były one udręką ludzi i zwierząt gospodarskich. Dawały się tak we znaki, że nazywano je „pszczołami diabła”. Ich populację zwiększał zwyczaj chodzenia „za potrzebą” w przydomowe zarośla, do obory lub za stodołę. Za papier toaletowy służyły słoma i siano.
Wychodek, zwany także wygódką lub sławojką, zwykle był umieszczony w pewnej odległości od pomieszczeń mieszkalnych. Typowy wychodek ma kształt prostopadłościanu ze ściętym daszkiem / Fot. Robert Felczak – Radio Kielce
Dopiero w dwudziestoleciu międzywojennym, dzięki ówczesnemu premierowi Felicjanowi Sławojowi-Składkowskiemu, na wsiach zaczęły pojawiać się drewniane wychodki. Jednak chłopi niechętnie przyjęli tę sanitarną nowinkę, choć Składkowski wprowadził specjalne prawo w tym zakresie i bez pardonu je egzekwował. Jego intencją było wzbudzić w Polakach świadomość higieniczną, ale też zapobiec chorobom i epidemiom. Premier osobiście odbywał liczne inspekcje i sprawdzał, czy obowiązek korzystania z wychodków jest przestrzegany. Urzędowe okólniki opisywały zasady konstrukcji i utrzymania czystości w wygódce:
Ustępy powinny być:
a) solidne, zbudowane tak, ażeby przy użyciu nie groziły zapadnięciem się dołu ustępowego;
b) nie powinny być jednocześnie rupieciarnią (…);
c) powinny one, drogą częstego szorowania sedesów i podłóg, wentylowania i odkażania, być stale utrzymywane w stanie używalności, by nie zatruwać powietrza naokoło (…),
d) powinny być nie tylko suche, ale gruntownie szorowane, tak aby używanie sedesu nie budziło wstrętu.”
Sławoj-Składkowski ironicznie podsumował swoje starania:
„naród wiejski nie okazał zrozumienia ani chęci, gdy usiłowałem go przeciągnąć z przestronnego, jasnego i pełnego powietrza zastodola do ciasnych, dusznych i mrocznych ścian sławojki”
Jednak ich efektem było wyposażenie 80 proc. domów w miastach i 60 proc. domów na wsiach w drewniane sanitariaty. Rozgoryczeni niechcianym prawem chłopi „na cześć” jego inicjatora nazwali wychodek „sławojką”, a bardziej niezadowoleni w wypowiedziach zamieniali literę „ł” na „r”.
Budowa wychodka wcale nie oznaczała, że z niego korzystano. Przekonał się o tym sam Składkowski. Podczas jednej z inspekcji, na pytanie dlaczego kontrolowany wychodek jest zamknięty, usłyszał odpowiedź:
Dzieckom w szkole przewrócili we łbie i nie chcą już chodzić za stodołę, ino s… we wychodku. A tu musi być czysto dla komisyi. Takem zabił gwoździem i mam spokój”.
Warkocz nadwiślański
Konsekwencją rzadkiego mycia głowy był tak zwany kołtun polski, zwany też warkoczem nadwiślańskim.
– To bardzo częsty niegdyś defekt, wynikający z niedostatecznej higieny włosów i skóry głowy. Była to sfilcowana masa włosów, znana szczególnie wśród chłopów, choć zdarzały się przypadki także u szlachty. Taki pojedynczy, długi, stwardniały zlepek włosów tworzył się w wyniku braku mycia włosów, nawarstwiających się wydzielin oraz ciągłego noszenia nakryć głowy, szczególnie wełnianych czapek, po którymi skóra głowy była zawsze wilgotna, a nieczesane włosy zmiętoszone. Kołtun uważany był za objaw chorób reumatycznych, a jego ścięcie oznaczało ugodzenie w zdrowie właściciela. Gościec, jak zwano choroby reumatyczne, gnieździł się właśnie w nim, a po ścięciu rozchodził się po całym ciele. Zabobony dotyczące kołtuna jeszcze w XIX wieku uznawane były za plagę – mówi Katarzyna Dubeltowicz. – W kołtunie gnieździły się wszy, które trudno było zwalczyć – dodaje.
Józef Dietl, polsko-austriacki lekarz, polityk, profesor i rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, a także prezydent Krakowa (w latach 1866-1874) podjął bezpardonową walkę z kołtunem. Edukował chłopów, wyjaśniał, zachęcał do pozbywania się kołtunów. Jednak dopiero sprytnie rozpowszechniona plotka, że osoby z kołtunem zostaną opodatkowane, sprawiła, że Dietl odniósł zwycięstwo.
Mierzący półtora metra kołtun ze zbiorów Muzeum Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Jagiellońskiego / źródło: Uniwersytet Jagielloński
W Warszawie sekundował mu profesor Aleksander Antoni Le Brun, który nakazał wszystkim pacjentom, którzy trafiali do kliniki chirurgicznej obcinać kołtuny. Chciał udowodnić, że po takim zabiegu nie stracą zdrowia, a ich członków nie dotknie paraliż. Jednak pacjenci i na to znajdowali wytłumaczenie:
Mówią, że kołtun, którego obcięcie złych dla chorego nie pociąga skutków, nie jest kołtunem prawdziwym, lub też, że i obcięcie prawdziwego kołtuna jest nieszkodliwe, gdy kołtun ten jest dojrzałym i że trzeba właśnie wiedzieć, kiedy go obciąć… Panowie! Wszystko to są brednie!” – pisał profesor Aleksander Antoni Le Brun.
Oddajmy jednak sprawiedliwość naszym wiejskim przodkom, mieszkańcy miast przez wieki z higieną także byli na bakier. Jeszcze w latach sześćdziesiątych XX wieku w miastach kąpiel w wannie odbywała się raz w tygodniu. A w jednej wodzie, po kolei kąpała się cała rodzina.
31.08.1974. Brzoza Królewska w powiecie leżajskim. Pranie kijanką w rzece Trzebośnicy / źródło: Cyfrowe Archiwum im. Józefa Burszty
Wiejskie SPA
Coraz więcej firm produkujących kosmetyki łaskawym okiem patrzy na odkrycia chłopek, które wszak także pragnęły być piękne. Wywodzące się z natury kosmetyki są dziś bardzo modne. Podczas „Wiejskiego SPA” wydarzenia plenerowego, które co roku odbywa się w Parku Etnograficznym w Tokarni, inicjatorka przedsięwzięcia Aleksandra Imosa odkrywa przed publicznością tajniki dawnej kosmetologii.
– Współczesność inspiruje nas do powrotu do prostoty. Przerażają nas długie listy składników używanych specyfików. Podczas „Wiejskiego SPA” powracamy do źródeł. Na nowo odkrywamy sposoby na piękno naszych prababek. Używały one rumianku do rozjaśniania włosów, nagietka na problemy z cerą, mięty dla utrzymania świeżości, kory dębu do higieny intymnej. Dzięki roślinom, dostępnym na łące, w ogródku, w lesie można było zadbać o włosy, skórę czy paznokcie. Odkrywamy także na nowo możliwości kosmetyczne ukryte w jajku, mleku czy naturalnym oleju. Motywem przewodnim staje się tutaj humorystyczne powiedzenie, że to co możemy zjeść, tym się możemy posmarować – mówi Aleksandra Imosa. – Podczas „Wiejskiego SPA” króluje woda. Chcemy obudzić na nowo taki szacunek do niej, jaki żywili nasi przodkowie. Pozyskanie wody wymagało kiedyś ogromu czasu, pracy, poświęcenia. Przy dostępności wody w kranie zapominamy o tym. Przyglądamy się uważniej przemianom obyczajowym w zakresie higieny jakie zachodziły na przełomie XIX i XX wieku, aby lepiej zrozumieć to, co jest naszym udziałem obecnie. Zmieniają się realia życia, obyczaje, mody. To co pozostaje stałe, to potrzeba piękna i dbałość kobiet o otaczający świat – mówi Aleksandra Imosa.