Fragment najnowszej książki Ryszarda Biskupa „Ze sztambucha i raptularza”.
Moja książka „Ze sztambucha i raptularza” to ballada o starych Kielcach. O rodzinnym mieście, o ludziach, ulicach, placach i domach. O tym wszystkim co tworzy podglebie, jest najważniejszym bo pierwszym adresem. To sentymentalna podróż do przeszłości niezbyt odległej, bo liczonej na kilkadziesiąt lat. Do czasów dzieciństwa, młodości, dorastania, kształtowania tożsamości. Do miejsc, czasów, wydarzeń pozornie może mało istotnych, marginalnych, ale przecież zapadających głęboko w pamięć. O takich, które dopiero z perspektywy lat nabierają całkowicie odmiennego, ważkiego znaczenia. Z jednej strony to rozrachunek z przeszłością, z drugiej hołd dla rodzinnego miasta, takie sentymentalne wspomnienie. Kielce to nie tylko tyle epizodów czy ulotnych chwil. To także klimat niezliczonych spotkań, tysiące rozmów, przeżytych dni, radości i smutków. Zawodowych sukcesów i porażek. To moje rodzinne, kochane, najważniejsze ze wszystkich miasto.
Smutek Wesołej
Biegnąca z pieca na łeb, wybrukowana ulica zmieniała swoje nazwy tak często, że spamiętać nie sposób. Zaczynała się przy kościele, kończyła obok browaru. Jak to w Kielcach, podzielona była na kilka odcinków, które chociaż tworzyły jeden ciąg nazywano różnie. Zatem jeden fragment, ten początkowy to św. Wojciecha, dalej Folwarczna zmieniająca się w Poprzeczną. Ten fragment ulicy nazwano – Zatylnią, która z czasem zmieniła się w Zatyłki albo w Zatyłkową. Dopiero w połowie XIX wieku, gdy wszystko co się tylko dało, zaczęto w Kielcach porządkować i układać we właściwym miejscu. Na geodezyjnych mapach jest już porządnie i jak należy: Wesoła. Dlaczego akurat taka a nie inna nazwa? Jedni wywodzą radosną nazwę od istniejącej przy ulicy karczmy, inni tłumaczą, że nazwano tak ulicę z powodu zamtuzów i licznych zlokalizowanych w tym jednym miejscu domów uciech dla sołdatów z carskich pułków jakie stacjonowały w Kielcach. Jak było tak było, w każdym razie ten długi, biegnący na przestrzał trakt, to pierwsza miejska obwodnica. W samym centrum gubernialnego miasta? Tak nie do końca. Bowiem dzisiaj bezsprzecznie Wesoła to z całą pewnością ścisłe centrum Kielc, ale gdy drogę wytyczano i brukowano kocimi łbami, nowa ulica biegła obrzeżem. Skierowany ostro w lewo i poprowadzony opłotkami ruch omijał szerokim łukiem Rynek, nie biegł zgodnie z logicznymi zasadami Małą, albo Dużą przez Zamkowe Wzgórze. Jednak stromizny jakich wiele na tej trasie były trudne do sforsowania dla konnych wozów. Puszczony bokiem ruch przez Wesołą był bardziej swobodny, zdecydowanie mniej uciążliwy. Furda, że początkowo pokonać należało ostry podjazd, po niespełna 200 metrach było równo jak na stole. Przez cały czas, od jednej rogatki do drugiej. Czyli mniej więcej od placu św. Wojciecha do szosy Krakowskiej. Gdy ruszył tędy tranzyt rzeczywistość, która jak wiadomo nie znosi próżni, podyktowała potrzebę uruchomienia na całej długości nowej ulicy szynków, oberży, stajni, zajazdów, gościńców, lokali w których można było dobrze zjeść i wypić.
Pierwszy, większy i funkcjonalny zarazem budynek ze stajnią, wozownią i zajazdem wystawił na rogu pryncypalnej ulicy Konstantego Jan Voight, pierwszą kamienicę Joanna Łęcka, potem swoje domy wystawili ludzie o znacznie wyższym statusie społecznym: notable, prawnicy, architekci, przedsiębiorcy, profesorowie kieleckich szkół. Z czasem cała lewą pierzeję Wesołej wypełniły reprezentacyjne, kilkupiętrowe budynki. Natomiast na samym końcu, już w pobliżu ostrego zakrętu w stronę Krakowskiej usadowiły się chaotycznie ustawione parterowe domy z podłego kamienia, drewniane wozownie, szopy. Nad całą okolicą górował otoczony wysokim murem wybudowany przez dobroczynne stowarzyszenie sierociniec. O ile większy fragment Wesołej – ten od Bodzentyńskiej po Seminaryjską posiadał charakter miejski i powiedzmy reprezentacyjny, z kamienicami o bogato zdobionych frontonach, to ostatnia część ulicy była, co tu ukrywać – szkaradna. Ten fragment miasta sprawił, że do Kielc przylgnęło nie przynoszące chluby określenie „wojewódzka wieś”. W nieremontowanych nigdy chałupach, w budach trzymających się pionu na słowo honoru, w rozwalających ruderach, domach z liszajami odpadającego płatami tynku gnieździł się miejski lumpenproletariat i zwyczajna biedota. Latem cała Wesoła cuchnęła ściekiem rynsztoków. Gdy hulał wiatr w powietrzu fruwały papierzyska i zeschłe liście opadłe z drzew z przydomowych sadów. Gdakały w kurnikach kury, jazgotały gęsi, bywało – kwiczały hodowane w drwalkach prosiaki. Lokalny klimat uzupełniali skutecznie niewyszukanymi rozrywkami chłopcy z domu św. Tomasza, czyli zwyczajnego sierocińca. Z wystawionych w oknach głośników adapterów dudniły nad okolicą od bladego od świtu po późną noc twisty Ricky Nelsona, albo najpopularniejszy w tamtych latach hit Pata Boony o jednej chytrej, szybszej od błyskawicy meksykańskiej myszy Gonzalesie. Od czasu do czasu nad Kielcami niosła się jeszcze hałaśliwa, wbijająca się w mózg niczym jak tępy gwóźdź „Jambalaja”, bo innych pocztówek wtedy, zdaje się, nie było.
Zapomniany przez wszystkich zakątek miasta, w którym łatwiej było wszystko stracić niż cokolwiek znaleźć, zniknął jak złoty sen w jednej, krótkiej jak mgnienie oka chwili. Na ostatnim odcinku Wesołej, która wiła się niczym zaskroniec, pojawiły się spychacze, koparki, buldożery. Momentalnie wszystko – raz na zawsze – przepadło. Ulica w swoim starym kształcie wydała ostatnie tchnienie. Zaczęło się wyburzanie chałup przy zbiegu Wesołej z Wojska Polskiego. Rozsypały się w gruz chałupy trzymające się pionu na słowo honoru. W to miejsce zjawił się za to wielopiętrowy szykowny biurowiec odzieżowego potentata „Nida” i blok „Miastoprojektu”. W kolejnych dekadach przyszło znowu destrukcyjne nowe. Nie ma już „Nidy” i „Cersanitu”, wieżowiec zamienił się w twierdzę, w której siedzibę znalazły niezliczone instytucje, spółki, firmy, biura i przedstawicielstwa. Pracownie architektoniczne też przestały istnieć ustępując miejsca redakcjom nieistniejącej już gazety „Słowo Ludu” i Radia „Tak” oraz bankowi PKO.
Kielce. Ulica Wesoła w 1962 roku / Fot. Jan Siudowski
Rozrywkowe Planty
Po prawej stronie leniwej niczym bumelant Silnicy, przy promenadzie między ulicami Sienkiewicza i Solną wyrósł okazały apartamentowiec, który całkowicie zmienił klimat i wystrój tej części Kielc. Zgodnie z duchem współczesnych czasów budynek mieści na kilku piętrach komfortowe mieszkania, w dolnej części zaś rozsiadły się sklepy zwane dzisiaj, nie wiadomo dlaczego, butikami, outletami czy bardziej swojsko i zrozumiale – lokalami użytkowymi. Na parterze budynku ulokowały się wykwintne kawiarnie i restauracje. Sadyba rozsiadła się na terenach, które przed laty posiadały odmienną funkcję i znaczenie. Plac przy rzece to był bowiem majdan o charakterze sportowo-rozrywkowym. Najpierw ogromna wolna przestrzeń, na której urządzono czynne w lecie boisko sportowe. To tutaj swoje pierwsze mecze rozgrywały szkolne zespoły, sparowali bokserzy, w zimie dozorca przy pomocy gumowego węża podłączonego do hydrantu zamieniał łąkę w centrum miasta w największe i najbardziej popularne lodowisko. Śnieżne pryzmy usypane w zgrabne bandy określały zmarznięty na kość, lodowy prostokąt, na którym naród obojga płci ślizgał się godzinami. Pan Kazik z odrapanej kamienicy wystawiał w oknie swojego mieszkania głośnik adapteru „Bambino” i całymi dniami na okolicą skrzeczał baryton pieśniarza Andrzeja Boguckiego chrypiącego do znudzenia hit tamtych czasów o adekwatnym do okoliczności tytule „Walc łyżwiarzy”. Ta melodia wbiła mi się tak do głowy, że ile razy przechodzę w tej okolicy, słyszę charakterystyczną przygrywkę i kilka taktów tego nieśmiertelnego hitu. W lecie i jesienią na placu swoje szapito rozbijał czasem cyrk, który zjechał nad Silnicę nie wiadomo skąd i nie wiadomo na jak długo. Przedstawienia i popisy akrobatów oglądał zwykle komplet publiczności. Gdy cyrk się nie rozstawiał, kłopotu nie było, bo pustą przestrzeń między rzeką, ceglanym murem i szpalerem topoli zagospodarowali goście serwujący kielczanom inną, może niezbyt wyszukaną, ale za to atrakcyjną jak diabli rozrywkę. Na placu pojawiał się bowiem wędrowny lunapark. Największym powodzeniem cieszyły się zawody domorosłych atletów, którzy za 5 zł mogli wygrać całą zakapslowaną butelkę wina marki „Wino”. Wystarczyło podwinąć rękawy koszuli, zaprzeć się nogami o ziemię i po szynach stalowej konstrukcji wypchnąć po ustawionych na pochylni ciężki, ważący z 5 kg wózek. Jedną ręką! Wehikuł ozdobiony makietą tankietki ze zgrzytem zardzewiałych łożysk toczył się pod górę przez całe 10, albo i więcej metrów. Jeżeli dotarł na sam szczyt, obwinął dookoła stalowej rury i stoczył po pętli w dół, bój był zaliczony. A szczęśliwy osiłek kasował nagrodę, którą razem z kumplami spożywał w rosnących nieopodal krzakach. Pechowcy, którzy odpowiedniej krzepy nie posiedli, narażali się na sromotę i zrozumiałe kpiny zgromadzonej licznie publiczności. Wyondulowane panienki piszczały z uciechy kręcąc się na zawieszonych na łańcuchach siodełkach karuzeli. Nie pchanej przez chłopaków, jak na odpuście pod katedrą, ale napędzanej prawdziwym elektrycznym silnikiem.
Za szpalerem wysokich, strzelających pod samo niebo topoli, drzew obsiadłych zwykle przez niezliczone stada wron i gawronów ukryło się letnie kino. Cały teren wygrodzono stalową siatką, chroniono dodatkowo wplecionym umiejętnie sznury kolczastego drutu. Od strony ulicy, a właściwie ścieżki włożonej szczerbatymi płytami chodnikowymi, bo przecież nad Silnicą drogi przejazdowej nie było, krzewił się gęsty żywopłot. Po wykupieniu w kasie biletu amatorzy relaksu na świeżym powietrzu i estetycznej uczty mogli rozsiąść się na drewnianych ławkach i po zmroku kontemplować filmowe projekcje. Seanse całkowicie za darmo oglądali do znudzenia lokatorzy z sąsiedniego bloku, którzy na balkonach ustawiali krzesła i do woli śledzili legalnie przebieg filmowej akcji. Dzieciaki z mieszkań w tej kamienicy szybko zwietrzyły intratny interes i innym małolatom za złotówkę lub dwie oferowały bilet do kina. Na filmy dozwolone od lat osiemnastu. Dorośli ze zrozumieniem podchodzili do przedsiębiorczości swoich pociech, co prawda sporadycznie, gdy na ekranie letniego kina pojawiały się zbytnio roznegliżowane aktorki, przepędzali z balkonów amatorów filmowej sztuki. W trosce o moralność, oczywiście a nie z powodu złamania państwowego monopolu. Za to po drugiej, lewej stronie rzeki rozsiadły się dwie instytucje o całkiem odmiennym charakterze. Pierwsza to sportowa strzelnica. Buda zbita z desek z królem wiatrówek Zenkiem, który osobiście drżącą dłonią wymazał na czerwonej tekturze motto interesu: „Ćwicz oczy i dłonie w Ojczyzny obronie”. Przed kontuarem zawsze, każdego dnia kłębił się tłum snajperów i kibiców. Za odstrzelenie wpiętej w stelaż zapałki, kwiatka z karbowanej bibułki wplecionego chytrze w stalowy, cienki niczym włos drucik szczęśliwiec otrzymywał fant: pluszową maskotkę, lizaka, zlepione landrynki. W najlepszym wypadku – butelkę wina. Drugą placówką ukrytą tuż obok strzelnicy był bar pod namiotem. Parę koślawych stolików, przy których rozsiadali się smakosze wyszukanych potraw: fasolki po bretońsku, galarety z nóżek i zupy pomidorowej z ryżem. Nic innego w karcie dań nie było, bo i po co? Napoje do konsumpcji głodny naród przynosił ze sobą, za pazuchą. Nic dziwnego, gwar w lokalu, który wymykał się jakiejkolwiek kategoryzacji niósł się daleko i szeroko. Co sprawiło, że któregoś dnia pożyteczna instytucja – ku zrozumiałemu żalowi grona bywalców – definitywnie zakończyła działalność.
Kielce. Bar Planty / Fot. Jerzy Kamoda
Krakowska Rogatka
Tu się wszystko zaczęło i wszystko tutaj było pierwsze. Całe dzieciństwo i młodość. Tam, na Krakowskiej Rogatce, zaraz za marmurowym gmachem domu kultury, przez nas wszystkich bez wyjątku, nazywanym nie „wudeka”, tylko „pewu”, bo przecież gmaszysko na krańcu starych, tamtych sprzed lat Kielc, wybudowano na cześć Marszałka i przeznaczono na pałac Przysposobienia Wojskowego. Chociaż siedzibę znalazły w tym reprezentacyjnym obiekcie kina, biblioteka, sala teatralna i organizowano pouczające kielczan ekspozycje, to najważniejsza – dla nas chłopaków z okolicy – była ogromna (jak na tamte czasy) sala gimnastyczna, ukryte za skarpą korty tenisowe, boisko klubu sportowego i jeszcze strzelnica. Całe godziny, dnie i miesiące spędzaliśmy hałastrą „na rogatkach”, a tak po prawdzie to w okolicach dwóch kamienic: starego, przedwojennego i odrapanego jednopiętrowego budynku oznaczonego porządkowym numerem 43, w którym zakwaterowano rodziny sędziów, adwokatów i pracowników kieleckich sądów. I tego drugiego, eleganckiego, ceglanego, wzniesionego pod koniec lat 50-tych, kilkupiętrowego gmachu, określanego przez wszystkich autochtonów pogardliwie – budowa. Bo to była przecież plomba w całej pierzei ulicy biegnącej pod katedrę w jedną stronę do miasta i w kierunku cmentarzy, czyli na Baranówek i diabli jeszcze wiedzą dokąd, bo daleko w stronę górującego majestatycznie Telegrafu, tajemniczej Kadzielni, Stadionu. Bo potem, dalej za tymi adresami to już był tylko koniec świata.
Okolica dzieciństwa i młodości to był cały Paryż, mikrokosmos, poza którym nie liczyło się nic, poza rogatką, ogrodem Karscha, wiecznie zarośniętą bujnymi trawami parcelą, w której w drewnianej willi okolonej szpalerem topoli, mieszkał pan Buncel. W tamtych, szczenięcych czasach ten dżentelmen to była dopiero postać. Po Krakowskiej Rogatce chadzał nie tylko w niedzielę we wpuszczonych w oficerki bryczesach i zielonej marynarce. Gdy zakradaliśmy się w gąszcz ogrodu, wybiegał na werandę z wiatrówką w dłoniach i przepędzał nas strzelając gęsto ładunkami z solą. Jeżeli kogoś trafił, a za często się to nie zdarzało, skóra na plecach piekła jak wszyscy diabli.
Rogatka to był folklor i jakby to dzisiaj uczenie powiedzieć – kultowe kieleckie miejsce. Przede wszystkim knajpy i lokale. Na samym dole „Krakowski”. Bar z drewnianą, wyświnioną nanoszonym przez konsumentów błotem, drewnianą podłogą. Mordownia, w której kolejnymi setkami podłej gorzały dożynali się woźnice. Od czasu do czasu rozgrzani czystą wódką furmani brali się za łby. Bez opamiętania prali się wówczas po tych łbach batami, brzęczało stłuczone szkło, latały fajansowe talerze, wrzeszczała bufetowa. Awantura kończyła się równie błyskawicznie jak wybuchała. Ci, którym zbytnio buzowała krew wybiegali na ulicę, potykali o szczerbate płyty trotuaru i walili ciężko na trawę w pobliskim parku. Reszta towarzystwa spokojnie konsumowała kolejne kolejki gorzały.
Na drugim końcu ulicy, za kontuarem piwiarni królował pan Jędrzejewski. W sinym od papierosowego dymu lokalu tłoczyli się smakosze kuflowego, nalewanego prosto z drewnianej beczki, złocistego nektaru. Nie pamiętam już skąd dowożono ten specjał, ale wiem doskonale, że całego kufla wypić nie było sposób. To była okropna, gorzka, kwaśna, mdła berbelucha. Nikomu to co prawda nie przeszkadzało, bo innego piwa wtedy nie było. Na lokal cale miasto mówiło krótko i zwięźle – idziemy do „Łapki”, bo właściciel stracił kiedyś dłoń i pipę do nalewania piwa uruchamiał protezą.
Między obydwoma kultowymi lokalami była jeszcze jadłodajnia. Trzy wiecznie spocone kucharki serwowały zimną pomidorową, kaszę gryczaną i bukiet z jarzyn. Jak już ktoś się bardzo uparł, mógł zamówić mielonego z marchewką i ziemniakami polanymi obficie roztopionym tłuszczem. Innych dań w ofercie nie było, bo i po co? Przecież do lokalu, oficjalnie i urzędowo zwanego bar „Turysta”, wpadało się, by przegnać głód, a nie delektować rozkoszami sztuki kulinarnej.
Za to po drugiej stronie ulicy była prawdziwa cukiernia. „Bajka” należała do klanu Radomskich z Morawicy i jako jedyny (tak jest!) lokal w całym mieście oferowała nie tylko napoleonki, bezy, kremówki, ciastka tortowe, ale także najprawdziwsze wino gronowe! Nie żadne tam jabole z Bodzentyna czy szarą renetę dostarczaną do „Łapki” z wytwórni w Górze Kalwarii, tylko szlachetne gatunki: Lacrima Christi i Mistella, nie mówiąc już o rieslingach znad Balatonu. Krakowska Rogatka, moja najściślejsza ojczyzna.
Kielce. Ulica Wesoła przy skrzyżowaniu z ulicą Wojska Polskiego / Źródło: Muzeum Historii Kielc.