Piszę ten artykuł ponad dwa miesiące od premiery ostatniego filmu o przygodach Jamesa Bonda, więc zakładam, że miłośnicy Agenta Jej Królewskiej Mości dawno już obejrzeli „Nie czas umierać”, czyli 25. z oficjalnej serii (a 28. w ogóle) filmową produkcję o przygodach najsłynniejszego ekranowego szpiega.
Wiadomo już, że 007 zginął na służbie broniąc swej rodziny (żony i córeczki), co było pomysłem powodującym, że wielu miłośników filmowych adaptacji cyklu powieści Iana Flaminga poczuło się porządnie wstrząśniętych (choć niezmieszanych, wszakże Bond już raz zginął, zabity przez zawodowych zabójców, by… ożyć, w początkowej scenie filmu „Żyje się tylko dwa razy” Lewisa Gilberta z 1967 roku – jednym z najciekawszych Bondów z Seanem Connerym w roli głównej). Prawdopodobnie i tym razem scenarzyści uciekną się do jakiegoś sprytnego sposobu i cudownie wskrzeszą 007, by ten ponownie stanął do walki z wszelkimi niegodziwcami tego świata w celu uratowania ludzkości. Wszakże, jak każdy wcześniejszy odcinek serii, tak i film Fukunagi kończy się sakramentalnym „James Bond will return”, czyli „James Bond powróci” (specjalnie sprawdzałem dwa razy!).
Na pewno jednak nie będzie Bonda grał Daniel Craig, który jest już po prostu za stary, by odtwarzać tę postać – poważny uraz kolana na planie „Spectre” udowodnił, że biologii się jednak nie oszuka, zwłaszcza jeśli się nie ma uroku Rogera Moore’a – według wielu (w tym niżej podpisanego) – najlepszego z wykonawców roli Bonda, który jeszcze w wieku 57 lat wystąpił w roli komandora w filmie „Zabójczy widok” z 1985 roku, w reżyserii Johna Glena. Choć trzeba oddać tym ostatnim, pięciu filmom o przygodach Bonda, iż pokazały, że zarówno postać Bonda, jak i dzieła o jego perypetiach, to wciąż najlepsze kino akcji jakie robi się na świecie, do tego – co pewnie nie podoba się wielu progresistom, chcącym reformować na siłę kino w duchu politycznej (czytaj lewicowej) poprawności – z porządnym, konserwatywnym przesłaniem. Zaprawdę daleka to droga od filmu potępionego za epatowanie seksem i przemocą przez L’Osservatore Romano („Dr No”), do ostoi prawości, na premierę której stawia się rodzina królewska, z królową Elżbietą II, głową Kościoła Anglikańskiego, we własnej osobie.
Co ma Polska do szpiega Bonda?
Postać Jamesa Bonda pojawiła się w powieściach Iana Flaminga – pisarza, który konstruując postać 007 wspierał się własnymi wspomnieniami z czasów II wojny światowej, podczas której służył w wywiadzie wojskowym. Swoją drogą szkoda, że nie powstał nigdy „Bond” rozgrywający się w czasach II wojny światowej – po ten temat sięgnęli jedynie włoscy naśladowcy filmów o Bondzie, realizujący w latach 60. i 70. ubiegłego wieku serię „podrób” o przygodach agenta… 077. W 1990 roku powstał jedynie film „Szpieg, który mnie stworzył” opowiadający o przygodach samego Flaminga, co ciekawe, w jego rolę wcielił się Jason Connery – syn Seana, jednego z legendarnych odtwórców legendarnej roli. Warto wspomnieć, że Flaming skonstruował swą postać superszpiega (choć w książkach jest on bardziej ludzki, niż w niektórych filmach z serii, zresztą do tego ludzkiego oblicza 007 nawiązali twórcy „Bondów” z Craigiem), wspomagając się postaciami autentycznych szpiegów, między innymi bułgarskiego szpiega-playboya (będącego podwójnym agentem: brytyjskim i niemieckim) o nazwisku Popow, jak również postacią… polskiego szpiega (a raczej polskiej szpiegi) Krystyny Skarbek, zwanej ulubionym szpiegiem Churchilla, dokonującej śmiałych akcji dywersyjnych na terenie okupowanej Francji. Stąd również postaci szpiegów w spódnicy na kartach powieści Flaminga, a także w ich filmowych wersjach, zwykle jednak stojących po drugiej stronie barykady, choć niekiedy współpracujących z Bondem – jak kapitan Amasowa z obrazu „Szpieg, który mnie kochał” w reżyserii Lewisa Gilberta z 1977 roku. Zresztą i w najnowszym Bondzie mamy, przez chwilę, nawet agentkę 007 (a jak wieść gminna niesie planowana jest osobna seria z Jamesem Bondem w spódnicy). Flaming postawił na pełnokrwiste postaci (Bond zawsze walczy z barwnymi i godnymi jego siły i inteligencji złoczyńcami, mając u boku piękne i charakterne kobiety), dynamiczną akcję, opisy często brutalnych starć i seksualnych podbojów agenta (choć, rzecz jasna zachowujących brytyjski umiar w tym względzie), i niekiedy, ocierającą się o fantastykę fabułę, lecz zawsze w realistycznym kontekście bieżących (czytaj zimnowojennych) wydarzeń. Bo Bond zawsze walczył z wrogami zachodniego, kapitalistycznego świata, przeciwko komunistycznemu, sowieckiemu zagrożeniu. I choć zwykle jego przeciwnikami byli agenci enigmatycznej organizacji „Spectre” (widomo), kierowanej przez pochodzącego z Gdańska Ensto Stavro Blofelda, to wiadomo było, że główni mocodawcy sił zniszczenia mają swoje zamocowanie na Kremlu (stąd też kłopoty opowieści o Bondzie z cenzurą w krajach za żelazną kurtyną). Tym jednak, co przyciągało miliony czytelników do sprawnie napisanej, sensacyjnej literatury Flaminga, był żywy mit, jaki reprezentował Bond – współczesne wcielenie rycerza, świętego Jerzego walczącego z czerwonym smokiem (wiem, że w tym miejscu wielu czytelników może się uśmiechnąć, ale jako uważny czytelnik powieści i opowiadań o 007, jak również widz znający na pamięć filmy o Bondzie, mogę wskazać wiele fragmentów, gdzie w sposób ironiczny, bądź poważny Flaming przywołuje postać świętego Jerzego właśnie, wpisując swego bohatera bezpośrednio w ten, najbardziej szlachetny ze szlachetnych, chrześcijańskich mitów, stojących zresztą u podstaw rdzennej angielskiej kultury).
Wiadomo, że Bond, jako człowiek, święty nie jest – uwodzi kobiety na potęgę, ucieka się często do mało bohaterskich sztuczek, by pokonać przeciwnika, nie obce są mu używki – na czele z ukochanym dry Martini – ale w gruncie rzeczy to prawdziwy bohater, odważny, lojalny wobec Boga, królowej i ojczyzny, bez mrugnięcia okiem stający do walki z niegodziwcami dybiącymi na życie milionów. Swój chłop – jakbyśmy powiedzieli – przedmiot westchnień (większości) kobiet, i wzór do naśladowania dla (większości) mężczyzn.
James Bond przyjechał do Polski 18 lutego 1964 roku i objął stanowisko sekretarza-archiwisty attachatu wojskowego ambasady brytyjskiej / Źródło: archiwum Instytutu Pamięci Narodowej
Z kart książek do filmu
Oficjalnie pierwsza adaptacja powieści Flaminga to telewizyjne „Casino Royale” z 1954 roku, gdzie Bonda zagrał amerykański aktor Barry Nelson. Ale właściwie, dla kina, Bond objawił się w 1962 roku, kiedy na ekrany wszedł „Doktor No” w reżyserii Terence’a Younga, z Seanem Connerym w roli 007. Wyprodukowany przez dwóch europejskich producentów: Saltzmana i Broccoliego. Opowieść o odważnym agencie MI6, niweczącym rakietowy plan złowrogiego Chińczyka, wzorowanego trochę na Hitlerze, a trochę na Mao – tytułowego doktora No – zawojowała świat, rozpoczynając życie najdłuższego serialu w historii kina. „Dr No” właściwie stał się matrycą kolejnych „Bondów”, które z odcinka na odcinek były realizowane z coraz większą pompą. Co jakiś czas zmieniano odtwórcę głównej roli, odświeżając jednocześnie cały cykl (to znaczy realizując swego rodzaju remake „Dr No”, tyle tylko, że z nowym aktorem wcielającym się w rolę 007, i, rzecz jasna, przysposabianymi do wymogów współczesnego widza realiami). Właściwie każdy z setów serialu o 007, w którym grał inny aktor, stanowił swego rodzaju odrębną całość – mimo pewnych podobieństw – charakteryzującą się własnym stylem, niejako pokrywającym się z osobowością grającego w filmie główną rolę aktora. „Bondy” z Connery’m były realistyczne i utrzymane w konwencji mocnego kina szpiegowskiego, jedyny „Bond” z Australijczykiem George’m Lazenbym („W tajnej służbie jej królewskiej mości”, 1969, reż. Peter Hunt) – pokazywał Bonda w chwili słabości (zakochiwał się i żenił, by bardzo szybko stracić swą ukochaną).
„Bondy” z Rogerem Moore’m (zapoczątkowane filmem „Żyj i pozwól umrzeć”, 1973, reż. Guy Hamilton) to było szalone kino akcji, ocierające się niekiedy o autoparodię, przy czym były to „Bondy” najbardziej zimnowojenne (to w „Ośmiorniczce” z 1983 roku w reżyserii Johna Glena Bond ratował świat przed widmem wojny nuklearnej, którą rozpętać chciał szalony sowiecki generał Orłow). Choć, co warte podkreślenia, to właśnie film „Szpieg, który mnie kochał” z 1977 roku w reżyserii Lewisa Gilberta, gdzie Bond – Moore łączy siły z agentką KBG (Barbara Bach) w walce z psychopatyczną wersją kapitana Nemo (Kurt Jurgens), miała być wyświetlana w PRL-owskich kinach (ostatecznie biuro Komitetu Centralnego PZPR nie zgodziło się na wprowadzenie filmu do kin).
Roger Moore jako James Bond w filmie „Człowiek ze złotym pistoletem” z 1974 roku w reżyserii Guy’a Hamiltona / Źródło: materiały prasowe
Kiedy Moore’a zastąpił (na dwa filmy), charyzmatyczny Timothy Dalton, poetyka filmów poszybowała w stronę brutalnego kina akcji charakterystycznego dla amerykańskiej kinematografii lat 80-tych ubiegłego wieku (szokująca dosłownością „Licencja na zabijanie”, 1989, reż. John Glen). „Bondy” z nieco fircykowatym Pierce Brosnanem (od 1995 roku) i „Goldeneye” Martina Campbella udanie pokazały, że 007 jest potrzebny i po upadku komuny. Bondy z Craigiem (od „Casino Royale” z 2006 roku, również w reżyserii Martina Campbella) stanowią z jednej strony reset serii (dowiadujemy się jak Bond zdobył swoją licencję na zabijanie, jak stawał się wytrawnym agentem), z drugiej zawierają odwołanie do wcześniejszych filmów z serii (zwłaszcza zrealizowany na 50-lecie istnienia serii „Skyfall” Sama Mendesa, w którym dosłownie zacytowano sceny z najsłynniejszych „Bondów”).
Bardzo zajmujące jest oglądanie całej serii, której odcinki są z jednej strony do siebie podobne, a z drugiej jednak odmienne. Niezmiennym jest fakt, że „Bondy” to kino akcji najwyższej próby, znakomicie nakręcone, zagrane, niekiedy dotykające prawdziwych problemów i sytuacji, pozostające jednak przede wszystkim zajmującą, bohaterską opowieścią, rozgrywającą się w pozornie zmieniającym się świecie, który w swej istocie wciąż jest taki sam: są w nim super-zło i super-dobro, miejsca dla prawdziwych mężczyzn i seksownych kobiet, super-gadżety. Ale przede wszystkim jest w nim miejsce na odwagę, poświecenie (w imię nie tylko patriotycznych wartości, ale – jak pokazują ostanie „Bondy” – przede wszystkim w imię miłości), hart ducha, przyjaźń, lojalność i męstwo. Osobiście cenię w filmach o 007 również niewymuszony humor, dystans, lekkość (humoru nie brakuje nawet w nieco „sieriożnych” „Bondach” z Craigiem, zwłaszcza w ostatnim, w którym powracają słynne, bondowskie onlinery – czyli dowcipne komentarze, które Bond rzuca, najczęściej w stronę przeciwnika, którego likwiduje).
Pierce Brosnan i Izabella Scorupco w filmie „GoldenEye” z 1995 roku w reżyserii Martina Campbella / Źródło: materiały prasowe
Mój 007
Moja przygoda z Jamesem Bondem to przede wszystkim video-maratony, w złotych czasach VHS-u, kiedy zakazany owoc, a więc filmy zabronione przez PRL-owską cenzurę, oglądało się z mniej lub bardziej legalnych kaset, na rozklekotanych odtwarzaczach video. Pamiętam, że całą serię o przygodach 007 ogarnąłem podczas jednych wakacji (niemal cała wydana była już legalnie przez firmę ITI poza „Licencją na zabijanie”, którą zdobyłem na pirackiej kasecie). Udało mi się obejrzeć dwa klasyczne dzieła z serii przypominane w latach 90. ubiegłego wieku na dużym ekranie (w kieleckim kinie „Romantica”): „Żyj i pozwól umrzeć”, który to film polski recenzent zjechał bezlitośnie tytułując recenzję jednoznacznym „Śpij i pozwól zasnąć”; i „Moonrakera”. Od „GoldenEye” oglądam kolejne odsłony serii na dużym ekranie. Jak wielu miłośników filmowych wersji prozy Iana Flaminga, wciąż przypominam sobie „Bondy” emitowane często w TVP (stały się one żelazną propozycją publicznej telewizji, która puszcza „Bondy” z niezrównanym tłumaczeniem legendarnego Tomasza Beksińskiego, potrafiącego wychwycić wszystkie smaczki zawarte w liście dialogowej filmów). Jak każdy, mam swoje ulubione „Bondy”, wśród których jest na przykład zrealizowany poza serią „Nigdy nie mów nigdy” z 1983 roku w reżyserii Irvina Kershnera, w którym po latach nieobecności do roli 007 powrócił Sean Connery. To jakby Bond Bondów – film, w którym jest wszystko to, za co kochamy filmy o 007 (może prócz czołówki z przebojową piosenką, otwierającą każdy z filmów z oficjalnej serii, rzecz jasna zaraz po sekwencji rozpoczynającej całość, która sama w sobie jest takim mini-filmem, niekiedy lepszym od samego filmu). Z pewnością każdy z czytelników ma swoje ulubione części cyklu o przygodach Bonda. Ulubione sceny (dla mnie wszystkie sceny walk Bonda z killerami na usługach złych, w najnowszym „Bondzie” to zawodowy zabójca z cybernetycznym okiem), ulubionych złych, z którymi walczy 007 (moim ulubionym jest psychopatyczny geniusz komputerowy Zorin grany przez Christophera Walkena w „Widoku na śmierć”), wreszcie ulubione dziewczyny Bonda (dla mnie, na samym szczycie, rzecz jasna, Izabella Scorupco – jedyna polska aktorka spośród wszystkich wspaniałych artystek przewijających się przez serię, a – bez przesady – były to najpiękniejsze kobiety we współczesnej historii kina: od zjawiskowej Ursuli Andress po Kim Basinger i Monicę Bellucci). I wciąż, rzecz jasna, czekam na Bonda, który rozgrywać się będzie w Polsce, wszakże – jak wykazało śledztwo Instytutu Pamięci Narodowej ujawnione w 2020 roku – w czasach zimnej wojny, w Brytyjskiej Ambasadzie w Warszawie działał agent MI6, o nazwisku… James Bond. Fajnie byłoby wreszcie zobaczyć film o przygodach ulubionego agenta 007, który ganiałby agentów „Spectre” po ulicach Warszawy, Krakowa, czy Kielc. Na razie jednak, najbliżej filmów o Bondzie był nasz wspaniały aktor Tomasz Kot, który miał wcielić się w postać przeciwnika 007, w filmie przygotowywanym do realizacji przez Danny’ego Boyle’a. Podobno na udział Kota nie chciał się zgodzić sam Daniel Craig… bojąc się, że Kot przyćmi swą grą brytyjskiego aktora. Ale, że serię czeka kolejny reset, kto wie, czy nasz amant nie stanie jednak do walki oko w oko z Jamesem Bondem. Rzecz jasna ciekawe również, kto zastąpi Craiga w roli 007. Bukmacherzy typują Henry’ego Cavilla, który w sumie zaliczył mocne polonicum, wcielając się w rolę Wiedźmina. Czas pokaże, na razie warto wybrać się na ostatniego „Bonda” z Danielem Craigiem – tyleż typowego, co i znacząco odbiegającego od innych filmów z serii. Albo powrócić do swoich ulubionych, klasycznych „Bondów”, do których wraca się jak do naprawdę starych, dobrych znajomych. Bo nawet, jeśli świat się zmienia, to zawsze można liczyć na niezmienność agenta 007, popijającego swoje Martini – wstrząśnięte, nie zmieszane…