Nikt nie wie skąd się wziął. Dał o sobie znać w 2019 roku w chińskim mieście Wuhan. Wkrótce świat usłyszał o bardzo zaraźliwym wirusie SARS-CoV-2. Do naszego regionu dotarł 14 marca ubiegłego roku. Od tego czasu lekarze podejmują heroiczną walkę, by uratować zdrowie i życie wielu milionom ludzi. Jak kieleccy lekarze radzili sobie z pandemią?
– Przez 25 lat swojej pracy zawodowej, jako lekarz chorób zakaźnych, szykowałem się na różne pandemie. Szalały epidemie grypy: świńska, chińska, czy wirus SARS, wywołujący ciężki ostry zespół oddechowy. Później był zamach na World Trade Center, po którym obawialiśmy się kolejnych ataków terrorystycznych na inne kraje świata i użycia przez Talibów broni chemicznej. Dlatego do pierwszych doniesień z Chin o koronawirusie podchodziłem sceptycznie – mówi dr Paweł Pabjan, wojewódzki konsultant ds. zakażeń, a zarazem kierownik Kliniki Chorób Zakaźnych w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym w Kielcach.
Nieznany przeciwnik
– Myślałem, że w Europie SARS-CoV-2 większych problemów nie spowoduje. Niestety, z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, wirus obejmował coraz więcej krajów. Aż w marcu 2020 roku dotarł i do Polski. Mimo wszystko nadal podchodziłem do sytuacji sceptycznie i próbowałem bardziej tonować, uspokajać nastroje niż potęgować emocje. Jednak wraz z upływem kolejnych tygodni okazało się, że sytuacja jest groźna – wspomina wojewódzki konsultant do spraw zakażeń.
Do Klinki Chorób Zakaźnych przy ulicy Radiowej w Kielcach zaczęli trafiać pacjenci z podejrzeniem zakażenia koronawirusem i często po badaniach okazywało się, że te osoby są chore na COVID-19.
– Mimo wszystko mieliśmy szczęście. Nasze województwo było jednym z pierwszych regionów w Polsce, w którym do dyspozycji mieliśmy testy PCR – mówi dr Pabjan. – One potwierdzały lub wykluczały obecność koronawirusa w organizmie człowieka. W tamtym okresie największym problemem był brak wiedzy na temat wirusa SARS-CoV-2. Nie był znany czas, w jakim wykluwa, nie było narzędzi ani leków, by z nim walczyć. Tak naprawdę działaliśmy po omacku, starając się pomóc naszym pacjentom najlepiej jak potrafimy.
Dr Paweł Pabjan wspomina panującą na początku pandemii panikę. W tamtym czasie każda choroba utożsamiana była z COVID-19. Inne szpitale – trochę z niewiedzy, trochę asekuracyjnie przysyłały do kliniki przy ulicy Radiowej pacjentów z ostrymi bólami brzucha, czy nawet z zawałami.
– Były takie dni, że przed naszym budynkiem karetki ustawiały się w kolejce. Musieliśmy przeorganizować naszą pracę w klinice, wymieniać się dyżurami, wspieraliśmy się nawzajem. Konsultowałem pacjentów z całego województwa, nie tylko w dzień, ale i w nocy. Przez kilka tygodni dzwonili do mnie lekarze z innych szpitali, ze Szpitalnych Oddziałów Ratunkowych, z pogotowia z prośbą o poradę. Tych telefonów było bardzo wiele. Założyłem nawet specjalny zeszyt, w którym codziennie pisałem, jakie są doniesienia dotyczące rozwoju pandemii, jakie mamy zadania do wykonania danego dnia. Wówczas jednak skala zachorowań była zupełnie inna – było zaledwie kilka na dobę – mówi Paweł Pabjan. – Teraz jak patrzę na te zapiski, przy tej wiedzy, którą obecnie posiadamy, to myślę, że wówczas strach miał wielkie oczy. Tak naprawdę to były przecież tylko pojedyncze przypadki zakażeń. Teraz odnotowujemy ich w regionie kilkadziesiąt, a w skali kraju obecnie nawet kilkanaście tysięcy, a stoimy u progu kolejnej fali zachorowań.
Kwiecień 2020 rok. Mierzenie temperatury przed Wojewódzkim Szpitalem Zespolonym w Kielcach / Fot. Jarosław Kubalski
Nierówne siły
W Polsce jest tylko około 400 zakaźników. Wiosną ubiegłego roku, nie wiedzieliśmy, z czym mamy do czynienia i zostaliśmy nagle zostali rzuceni na naprawdę głęboką wodę. Początek pandemii to był horror – wspomina dr hab. n. med. Dorota Zarębska-Michaluk, zastępca kierownika Kliniki Chorób Zakaźnych w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym w Kielcach.
– Mam wrażenie, że niemal wszyscy mieszkańcy Kielc przewinęli się przez izbę przyjęć naszej klinki. Gdy tylko ktoś miał stan podgorączkowy, przychodził do nas sam, albo był kierowany tu przez lekarza rodzinnego. Były takie dni, że lekarz dyżurny nie miał nawet czasu na posiłek. Pomagaliśmy sobie w tej sytuacji, jak umieliśmy. Nie mogliśmy pozostawić ani pacjentów, ani swoich kolegów samych, więc bywało tak, że drugi lekarz do pomocy przychodził na dyżur dobrowolnie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że jeden lekarz na cały oddział i izbę przyjęć, która działa przez całą dobę, sobie nie poradzi – mówi Dorota Zarębska-Michaluk. – Podczas jednego z moich dyżurów karetka przywiozła do nas pacjentkę po pobiciu z połamanymi żebrami tylko dlatego, że miała temperaturę 37 stopni – wspomina. – Był też pacjent z obciętym uchem, którego karetka przywiozła do nas, bo miał stan podgorączkowy. Miałam wrażenie, że wiele osób w tym okresie przestało racjonalnie myśleć i ich działania zdominował strach. Do każdego z tych pacjentów musieliśmy się ubierać oczywiście w kombinezony, maseczki ochronne i rękawiczki, bo wszystkich musieliśmy traktować, jak potencjalnie zakaźnych. Na początku ubieranie się w odzież ochronną trwało 15 – 20 minut. Później, gdy doszliśmy już do wprawy minutę lub dwie. Przed wejściem z jednej sali do drugiej musieliśmy zmieniać odzież. Dlatego w tych pierwszych tygodniach wizyta na całym oddziale trwała kilka godzin. Tak naprawdę kończyliśmy obchód poranny i musieliśmy zaczynać kolejny, wieczorny – wspomina Dorota Zarębska-Michaluk.
– Pamiętam przerażone osoby, które zgłaszały się do kliniki. Ludzie stali przed zamkniętymi drzwiami i dzwonili do nas przez domofon. Czasami miałam wrażenie, że dzwonek się po prostu zepsuł, bo nie przestawał wydawać dźwięku. Pacjenci bardzo się bali, że są zakażeni nowym wirusem. Niektórzy z nich byli przerażeni, nawet agresywni, krzyczeli na nas, żądali, by im udzielić pomocy. W ciągu doby przez naszą izbę przyjęć przewijało się czasem kilkadziesiąt osób. W zdecydowanej większości w ogóle nie powinni byli do nas trafić, bo na te kilkadziesiąt przypadków okazywało się, że zakażona koronawirusem jest tylko jedna osoba, albo nawet nikt. Jednak każdego pacjenta trzeba było przyjąć, zdiagnozować, później wypisać kartę z izby przyjęć. To zajmowało mnóstwo czasu. Byliśmy wykończeni fizycznie, a przecież to był dopiero początek pandemii. Marzec i kwiecień 2020 roku to był chaos organizacyjny – mówi dr Dorota Zarębska-Michaluk.
Październik 2020 rok. Przed wejściem do Kliniki Chorób Zakaźnych przy ulicy Radiowej 7 umieszczono domofon dla osób z potwierdzonym zakażeniem COVID-19 / Fot. Jarosław Kubalski
Lekarze też potrzebowali lekarzy
– Ta pierwsza fala w mojej opinii nie była żadną falą. To po prostu były pierwsze zachorowania – uważa dr Paweł Pabjan, kierownik Kliniki Chorób Zakaźnych w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym w Kielcach. – Nie odczuwałem wówczas strachu przed zachorowaniem. Nie obawiałem się, że się zakażę, ponieważ były wytyczne, jak się zabezpieczać przed wirusem. Dlatego moja rodzina nie bała się mnie, nie czułem się w domu jak intruz. Żona ani razu nie zagroziła mi, że wygoni mnie z domu – wspomina z uśmiechem Paweł Pabjan. – Byliśmy świetnie zabezpieczeni, mieliśmy maseczki i kombinezony. Trzeba jednak przyznać, ze latem noszenie szczelnych kombinezonów było bardzo uciążliwe. Można się w nich było poczuć tak, jakby ktoś nas zawinął w kokon z folii. Kilka osób z personelu nawet zasłabło. Ale nas to też dotknęło. Lekarze z Kliniki Chorób Zakaźnych przy ulicy Radiowej w Kielcach zostali zakażeni koronawirusem. Źródłem nie był jednak szpital, nie zakaziliśmy się od przebywających tam chorych. Zakazili nas bliscy – dzieci.
Dorotę Zarębską-Michaluk zakaził prawdopodobnie syn, który wirusa przyniósł ze szkoły.
– To był taki paradoks. My, lekarze zakaźnicy przez wiele miesięcy mieliśmy kontakt z pacjentami chorymi na COVID-19, a to nie oni nas zakazili. W kontakcie z chorymi stosowaliśmy środki ochrony. Jednak trudno, żebyśmy w domu chodzili w ochronnych kombinezonach. Mnie wirus potraktował łagodnie, jedynym objawem choroby była przejściowa utrata węchu. Ale bałam się o rodziców i teściów. Moja mama też jest lekarzem, ma ponad 70 lat i dyżurowała na oddziale zakaźnym w jednym ze szpitali. Z obawy wymusiłam na niej, żeby odeszła wtedy z pracy. Teraz jest zaszczepiona i pracuje w poradni rodzinnej. Niestety, brakuje lekarzy i nawet emeryci muszą wspierać placówki służby zdrowia.
Poradnia chorób zakaźnych w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym w Kielcach nie była zamknięta nawet przez jeden dzień pandemii koronawirusa. Emerytowana pani doktor prowadząca poradnię nie zachorowała, mimo stałego kontaktu z pacjentami, nie uległa też na szczęście zakażeniu poza pracą, ponieważ nie ma małych dzieci, które mogły przywlec wirusa do domu. Teraz, zaszczepiona już trzema dawkami, bezpiecznie przyjmuje kolejnych pacjentów ambulatoryjnych.
Pierwszy kwartał 2020 roku był również bardzo trudny dla Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Kielcach, ponieważ testy w początkowym okresie pandemii wykonywane były w Warszawie, dokąd musiały być najpierw przetransportowane. Bywało, że na wyniki czekało się czasem nawet kilka dni. To z kolei powodowało, że w szpitalu leżeli pacjenci podejrzani o zakażenie koronawirusem, bo musieliśmy traktować ich jako potencjalne źródło infekcji – mówi dr Dorota Zarębska-Michaluk.
– Przez to również brakowało miejsc dla chorych, którzy faktycznie chorowali na COVID-19 i potrzebowali szpitalnego łóżka.
Dopiero, gdy w poszczególnych świętokrzyskich placówkach powstały punkty testowania podejrzanych o zakażenie, wówczas wyniki badań były dostępne w ciągu 24 godzin. Diagnostyka się usprawniła i to było dla lekarzy z ulicy Radiowej w Kielcach przysłowiowe „światełko w tunelu”.
Jesień, prawdziwa fala
Po sześciu, siedmiu miesiącach przyszła jesienna fala pandemii.
– Wówczas byliśmy w o tyle dobrej sytuacji, że zanim pacjent do nas trafił, diagnozowany był na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym. Oceniano jego stan ogólny, włącznie z saturacją, wykonywano test w kierunku zakażenia SARS-CoV-2, tomografię komputerową płuc i podstawowe badania krwi. Nasza klinika dysponowała wówczas ponad 50 miejscami (w tym 15 łóżek w klinice dermatologii), a i tak zdarzało się, że pacjent zdiagnozowany na SOR czekał na zwolnienie się u nas łóżka kilkanaście godzin.
– W czasie jesiennej fali zachorowań nie było sytuacji, że mieliśmy wolne miejsce. Wypisywaliśmy do domu pacjenta, zwalniało się łóżko i od razu na to miejsce trafiał kolejny chory. Czasem to łóżko się zwalniało, bo ktoś umierał. Jeden lekarz dyżurujący miał pod swoją opieką 55 pacjentów, ciężko chorych pacjentów, dlatego staraliśmy się pomagać sobie wzajemnie na dyżurach – mówi Dorota Zarębska-Michaluk.
Listopad 2020 rok. Przygotowania do uruchomienia szpitala tymczasowego w halach Targów Kielce / Fot. Jarosław Kubalski
Trzecia fala
Potem przyszła fala wiosenna. Wówczas organizacja już była dobra, szybka diagnostyka, lekarze nabrali doświadczenia i to co najważniejsze – mieli pełną dostępność do leków. W tym czasie, gdy zaczęło chorować coraz więcej osób i w szpitalach zaczęło brakować miejsc, w wielu miastach w Polsce powstały szpitale tymczasowe. Taki szpital powstał także w Targach Kielce. Placówka gotowa była już w listopadzie 2020 roku, ale wówczas nie było jeszcze potrzeby jej uruchamiana. Pierwszy pacjent trafił do tego szpitala dopiero w ostatnim tygodniu marca 2020 roku i w trzy dni zajęte były już wszystkie łóżka. Michał Domagała, kierownik oddziału intensywnej terapii w Szpitalu Tymczasowym w Targach Kielce przyznaje, że miał obawy przed zakażeniem się koronawirusem w pracy.
– W dużej mierze do pracy w szpitalu tymczasowym skłoniło nas jego doskonałe wyposażenie. Także w środki ochrony indywidualnej. Byliśmy też w pełni zaszczepieni. Wszystko było zorganizowane w profesjonalny sposób i czuliśmy się zabezpieczeni. Zawsze przy pacjencie byliśmy ubrani w fartuchy, kombinezony, maseczki, przyłbice i rękawiczki. Jednak po kilku godzinach w tym stroju byliśmy wyczerpani. To była ciężka praca fizyczna. Do tego na początku mieliśmy kłopot ze znalezieniem osób do pracy i ułożeniem grafiku naszych dyżurów. Dlatego spędzaliśmy w szpitalu długie godziny. Później, gdy okazało się, że praca w tym miejscu jest jednak bezpieczna, zaczęli się do nas zgłaszać kolejni chętni do pomocy – wspomina Michał Domagała. – Gdy pod koniec maja szpital został zamknięty, pracujący tam lekarze żegnając się ze sobą mówili, że mają nadzieję, że już nigdy nie spotkają się w takim miejscu jak to i nigdy już nie będzie takiej sytuacji, by aż tak wiele osób potrzebowało ich pomocy.
A mogli żyć…
Od początku pandemii w klinice chorób zakaźnych w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym w Kielcach z powodu COVID-19 hospitalizowanych było prawie 700 pacjentów, z których około 30 zmarło.
– Zmarli, a nie musieli – mówi dr Paweł Pabjan. – Można było temu zapobiec. Trafiali do nas pacjenci, którzy zdecydowali się w końcu zgłosić do szpitala tylko dlatego, że wycieńczeni chorobą słaniali się już na nogach. Niestety, w wielu takich przypadkach płuca były bardzo zniszczone i wówczas już nawet najlepsze leki nie pomagały. Mieliśmy też przypadek, że trafił do nas pacjent z COVID-19 w ciężkim stanie, ale on nie dopuszczał do siebie tej wiadomości. O chorobie świadczyło zapalenie płuc i pozytywny wynik testu. Jednak chory uważał, że to jakiś spisek nas, lekarzy. Twierdził, że to zwykła infekcja, a w najgorszym wypadku grypa. Gdy udało nam się tej osobie skutecznie pomóc zapytaliśmy, czy się zaszczepi. Powiedział: „nie!”. Dziwi mnie to tym bardziej, że przecież mamy skuteczną broń w walce z pandemią, a wciąż wiele osób nie chce z niej skorzystać. Szczepionki nie dają oczywiście 100 proc. pewności, że nie zachorujemy na COVID-19, ale jeżeli już tak się stanie, to przebieg tej choroby będzie lżejszy – przypomina Paweł Pabjan.
Grudzień 2020. Pierwsze szczepienie na COVID-19 w Polsce. Na zdjęciu (od lewej): Alicja Jakubowska – naczelna pielęgniarka CSK MSWiA i dr Artur Zaczyński – dyrektor Szpitala Tymczasowego na Stadionie PGE Narodowy w Warszawie / Źródło: Kancelaria Prezesa Rady Ministrów
…gdyby przyszli wcześniej
Dorota Zarębska-Michaluk wspomina:
– Zarówno jesienią 2020 roku, tak również na wiosnę tego roku wielokrotnie miałam pewność, że gdyby pacjent trafił do nas, gdy tylko zaczął chorować, to bylibyśmy mu w stanie pomóc. Niestety, było wielu takich, którzy trafiali do naszej kliniki za późno, kiedy nie można już było podać leku przeciwwirusowego. Czasami skutkowało to dłuższym powrotem do zdrowia, czasem trwałymi konsekwencjami zdrowotnymi, a zdarzało się też, że taki pacjent umierał. W zasadzie wszyscy, którzy zmarli w naszej klinice z powodu COVID-19 trafili do nas za późno. Kojarzyli szpital z ostatecznością, miejscem, w którym się umiera, a nie miejscem, gdzie w realny sposób uzyskają pomoc.
Na początku tego roku pojawiła się długo wyczekiwana szczepionka. Najpierw tylko dla seniorów, potem stopniowo stała się dostępna dla wszystkich. Zdawało się, że to początek końca pandemii. A jednak tak się nie stało. Nadal na szpitalne łóżka trafiały ciężko chore osoby, które nie przyjęły szczepionki, mimo świadomości ryzyka związanego z chorobą.
– Kiedy pytałam dlaczego się nie zaszczepili, mówili że mają tyle chorób współistniejących, że szczepionka może spowodować objawy uboczne. Wówczas faktycznie mogłam tylko rozłożyć bezradnie ręce. Przecież to właśnie te osoby, które cierpią na inne choroby w pierwszej kolejności powinny były się zaszczepić, a zgodnie z aktualnymi rekomendacjami przyjąć dawkę przypominającą szczepionki – mówi Dorota Zarębska-Michaluk.
– Pacjentka, której nie zapomnę, to 69-letnia kobieta, z przewlekłą niewydolnością oddechową. Z potwierdzonym COVID-19 trafiła do naszej klinki na przełomie czerwca i lipca tego roku. Już wcześniej leczyła się z powodu przewlekłej obturacyjnej choroby płuc, w domu miała koncentrator tlenu. Cierpiała też na nadciśnienie tętnicze, miała migotanie przedsionków, chorobę niedokrwienną mięśnia sercowego i do tego jeszcze cukrzycę. Powinna była być zaszczepiona w pierwszej kolejności i miała taką możliwość. Nie wykorzystała tego, nie zaszczepiła się. Po kilku dniach hospitalizacji na naszym oddziale jej stan gwałtownie się pogorszył i trafiła do szpitala jednoimiennego na oddział intensywnej terapii. Tam leżała pod respiratorem. Zmarła. Teraz możemy „gdybać”, czy dalibyśmy radę ją uratować, ale przynajmniej mielibyśmy taką szansę.
Michałowi Domagale najbardziej w pamięci utkwiło dwoje pacjentów.
– Na dwóch łóżkach obok siebie leżeli matka i syn. Obydwoje byli w ciężkim stanie, umierali na naszych oczach, nie byliśmy im już niestety w stanie pomóc. To była sytuacja dla nas niezwykle emocjonalna. Przeżywaliśmy to bardzo. Na oddział trafiali pacjenci w naprawdę ciężkich stanach, dlatego 60 proc. z nich nie udało się uratować. Ale trzymały nas zwycięstwa. Cieszyliśmy się z każdego pacjenta, któremu pomogliśmy – mówi Michał Domagała.
Szpital Tymczasowy w Targach Kielce otwarty był przez 10 tygodni. W sumie hospitalizowanych w nim było ponad 200 pacjentów, 180 udało się uratować życie.
– To największa zaraza, jaka w ostatnich dziesięcioleciach spotkała Polskę, Europę i cały świat. Wirus nas nie opuści, on z nami zostanie, jeżeli nie będziemy się szczepili. Dlatego apeluję do wszystkich o zaszczepienie się, bo tylko w ten sposób możemy wygrać wojnę z tym niewidzialnym przeciwnikiem – mówi Paweł Pabjan.