Teraz jest czas wspominania tych, którzy przeszli na „Drugą Stronę”. Bez względu na to, czy jesteśmy wierzący, czy też nie, gdzieś tam kiełkuje w sercach myśl, że życie nie kończy się wraz z nadejściem kresu naszych dni. Mamy nadzieję, że istnieje coś poza uniwersum doczesności, w którym przychodzi nam żyć, cieszyć się, smucić, kochać, nienawidzić, przebaczać i właśnie umierać. Inaczej jest z ludźmi kina.
Choć odeszli z tego świata, wciąż żyją w naszej świadomości. Dzięki zdobyczom techniki, w każdej chwili możemy ożywić ich włączając film, przypominając sobie sztukę. Jeden z pierwszych badaczy kina – francuski antropolog Edgar Morin – napisał kiedyś, że lwia część kina, z którą mamy dziś do czynienia, to takie nieustające „Święto Zmarłych, którzy wciąż są z nami”. Przecież przeważająca część filmów, które oglądamy – zwłaszcza tych klasycznych – ożywia aktorów, których już z nami nie ma. To magia kina. Morin mówił nawet o efekcie mumii, że kino mumifikuje ludzi, emocje, historie, po to byśmy ciągle mogli do nich wracać.
Pozostając w tej wspomnieniowo-melancholijnej atmosferze, przypomnijmy postaci trzech wybitnych aktorów, związanych z naszym regionem, z Kielcami, którzy odeszli w 2021 roku, ale przecież wciąż są z nami dzięki dziełom, w których występowali.
Wiesław Gołas – bohater z Baranówka
Filmografia Wiesława Gołasa jest niezwykle bogata – zagrał w prawie stu filmach i serialach. Między innymi w takich produkcjach jak „Żona dla Australijczyka”, „Dzięcioł” i „Brunet wieczorową porą” oraz w kultowych serialach „Czterej pancerni i pies”, „Czterdziestolatek” i „Alternatywy 4”. Jest wykonawcą znanej piosenki „W Polskę idziemy” autorstwa Jerzego Wasowskiego i Wojciecha Młynarskiego / Fot. TVP
W niemalże każdej polskiej gazecie i internetowym portalu pożegnano wybitnego aktora, rodem z kieleckiego Baranówka – Wiesława Gołasa. Był nie tylko wielkim artystą, ale i wspaniałym człowiekiem. W czasie II wojny światowej był łącznikiem w Szarych Szeregach. Został schwytany przez Niemców i osadzony w kieleckim więzieniu. Czekał na rozstrzelanie, w tej samej celi, w której wcześniej jego ojciec – żołnierz AK. Swoje wojenne doświadczenia wykorzystał później grając zarówno SS-mańskiego oprawcę w wybitnym filmie Wojciecha Jerzego Hasa „Jak być kochaną”, jak i żołnierza LWP, bohaterskiego Ogniomistrza Kalenia, w filmie Ewy i Czesława Petelskich. Dziś „Ogniomistrz Kaleń” z racji historycznych nieścisłości jest filmem na indeksie. Twórcy filmu pewne zakłamania – za powieścią Jana Gerharda „Łuny w Bieszczadach” – przenieśli na kinowy ekran. W jednym szeregu wrogów Polski Ludowej ustawili Banderowców z UPA i żołnierzy Polskiego Podziemia Niepodległościowego. Niezgodność z faktami nie zmienia faktu, że zrealizowany w 1960 r. „Ogniomistrz Kaleń” to prawdziwy polski western wojenny, z – być może najwybitniejszą – rolą Gołasa. Wiesław Gołas dał tam prawdziwy aktorski popis. Z jednej strony jest odważnym żołnierzem, bez mrugnięcia oka poddającym się torturom zadawanym mu przez jego wrogów, z drugiej sympatycznym sowizdrzałem, potrafiącym (zupełnie jak James Bond w „Casino Royale”) ośmieszyć swych katów rzucając w ich stronę zabawny bon mot.
Z jednej strony zrozumiałe jest, że zarówno „Ogniomistrz Kaleń”, jak i inne wojenne westerny (jak choćby „Wilcze echa” Ścibora-Rylskiego) nie są pokazywane tak często jak kiedyś. Filmy te nazywane „easternami” (w nawiązaniu do amerykańskich „westernów”) ukazywały starcie samotnych bohaterów z bandytami grasującymi na tzw. ziemiach odzyskanych. Była to czysta propaganda. Z drugiej jednak strony to wielka szkoda, bo przez to, tak wspaniała rola, jak występ Wiesława Gołasa jako Kalenia, pozostaje niemalże nieznana, zwłaszcza młodemu widzowi.
Kadr z filmu „Ogniomistrz Kaleń” w reż. Ewy i Czesława Petelskich. Na zdjęciu Wiesław Gołas / źródło: Fototeka FN
Co ciekawe, rozmawiałem kiedyś z panem Wiesławem, który powiedział, że najbardziej zadowolony był właśnie z roli w filmie Petelskich. Ich film zrobiony był w opozycji do „Popiołu i diamentu” Andrzeja Wajdy, gdzie heroiczną śmiercią ginął młody żołnierz wyklęty – Maciek Chełmicki. Ale Wiesław Gołas chciał zuniwersalizować swoją postać. Sam będąc poniekąd takim żołnierzem wyklętym, postanowił zagrać w tym filmie tak, żeby jego postać przypominała nie tylko młodych żołnierzy LWP, ale wszystkich młodych chłopaków, bez względu na bojową przynależność.
Ale przecież Gołas to nie tylko Kaleń, to też niezapomniany Tomek Czereśniak w „Czterech pancernych i psie”, najwspanialszy Papkin w telewizyjnej „Zemście” według Fredry (przeniesionej z Teatru w Jeleniej Górze, gdzie spektakl zagrano ponad 1000 razy!), czy pechowy kontroler bezskutecznie szukający erotycznej przygody w nieśmiertelnej komedii Jerzego Gruzy „Dzięcioł”. Wiesław Gołas nigdy nie zapominał swoich kieleckich korzeni. Choć mieszkał i pracował w Warszawie, zawsze uważał się za Przerabianego Warszawiaka, wspominając kieleckie dzieciństwo, młodość oraz swoją pierwszą kielecką miłość. Podobno jedyną i prawdziwą.
Zygmunt Malanowicz – polski Paul Newman
Kadr z filmu „Nóż w wodzie” w reż. Romana Polańskiego. Na zdjęciu: Zygmunt Malanowicz (z lewej) i Leon Niemczyk (z prawej) / źródło: filmpolski.pl
Z Kielcami związany był też inny, wspaniały aktor, który odszedł w 2021 roku – Zygmunt Malanowicz. To pamiętny bezimienny chłopak z reżyserskiego debiutu Romana Polańskiego „Nóż w wodzie” (w tym roku przypada okrągła 50-ta rocznica premiery tego filmu). Malanowicz ukończył studia aktorskie w 1963 roku, w Łodzi. Był na roku z najwybitniejszym, kieleckim aktorem Edwardem Kusztalem, z którym połączyły go więzi przyjaźni. To właśnie Kusztal sprowadził Malanowicza do kieleckiego Teatru im. Stefana Żeromskiego, gdzie występował w latach 1978-80. Już w swej pierwszej, ważnej roli, w filmie Polańskiego, Malanowicz błysnął charyzmą i hollywoodzkim szlifem: naturalnością, psychologicznym realizmem i świetnymi warunkami fizycznymi. Był ucieleśnieniem buntu i niepokory zderzonymi z wymuszoną pozą i maczyzmem reprezentowanym przez postać graną przez Leona Niemczyka. W ich pojedynku o kobietę, rozgrywanym na pokładzie przecinającego Mazury jachtu, rysowało się autentyczne napięcie. Nic więc dziwnego, że kiedy film nominowano do Oscara Malanowiczowi zaproponowano powtórzenie roli w hollywoodzkim remake’u „Noża w wodzie”.
Z projektu nic nie wyszło. Nawet kiedy chciano zrobić nową wersję z amerykańskimi aktorami, a rolę chłopaka miał przejąć Warren Beatty. Ale opinia o Malanowiczu popłynęła w świat. Branżowe pismo filmowe Variety orzekło, że jest on polskim Paulem Newmanem. Później Malanowicz stworzył szereg niezwykle interesujących ról. Zarówno w filmach historycznych, jak znakomita tytułowa rola w „Jarosławie Dąbrowskim”, z 1975 roku (oprócz grania wykonywał również wszystkie numery kaskaderskie w scenach bitewnych), jak i we współczesnych dramatach obyczajowych.
Brylował w filmach Wajdy („Polowanie na muchy”), Trzosa-Rastawieckiego („Trąd”) czy, już w latach 2000 Jacka Borcucha („Tulipany”).
Malanowicz był aktorem, który – choć występował chętnie w filmach – zawsze uważał się za aktora teatralnego. Był odważny i gotowy do eksperymentowania. Pod koniec życia dołączył do trupy teatralnej Nowego Teatru w Warszawie, gdzie stworzył szereg niezwykłych ról w spektaklach wyreżyserowanych przez Krzysztofa Warlikowskiego – enfant terrible polskiego teatru współczesnego.
Krzysztof Kowalewski – nie tylko Zagłoba
Kadr z filmu „Ogniem i mieczem” w reż. Jerzego Hoffmana. Na zdjęciu Zbigniew Zamachowski (z lewej) i Krzysztof Kowalewski (z prawej) / Fot. TVP
Trzecim, wybitnym aktorem, który związany był z Kielcami i odszedł w 2021 roku był Krzysztof Kowalewski. To pamiętny Zagłoba z „Ogniem i mieczem” Jerzego Hoffmana i gwiazda komedii Stanisława Barei. Kowalewski, pochodzący z rodziny o żydowskich korzeniach, po upadku Powstania Warszawskiego przeniósł się do Kielc. Był tu świadkiem wyjątkowo tragicznych wydarzeń – tzw. pogromu kieleckiego z lipca 1946 roku.
Kowalewski skończył szkołę aktorską w Warszawie, a jego filmowym debiutem była rola łucznika w „Krzyżakach” Aleksandra Forda. Popularność zdobył rolami w komediach Stanisława Barei, zwłaszcza rolą producenta filmu „Ostatnia paróweczka hrabiego Berry’ego Kenta”, czy w nieśmiertelnym „Misiu”.
Był aktorem rubasznym, którego potężna postura predestynowała go do ról sympatycznych grubasów, safandułowatych dyrektorów, przedstawicieli władzy (ale bardzo ludzkich). Stąd ukoronowaniem jego filmowej drogi była rola Onufrego Zagłoby w ostatniej (a chronologicznie pierwszej) części filmowej „Trylogii”, zrealizowanej przez Jerzego Hoffmana. Co ciekawe, przed realizacją rozpisano wśród czytelników czasopisma „Film” konkurs z pytaniem: kto ma zagrać tę ukochaną przez całe pokolenia Polaków rolę. Jak głosi filmowa plotka, tak naprawdę konkurs ten wygrał Janusz Gajos, ale ostatecznie Hoffman wybrał Krzysztofa Kowalewskiego. Zdaniem reżysera Kowalewski był aktorem, który najlepiej ucieleśniał wszystkie cnoty i niecnoty polskiego szlachcica. I Kowalewski wywiązał się ze swej roli śpiewająco. Bo choć nie miał klasy i charyzmy Mieczysława Pawlikowskiego, grającego Zagłobę w „Panu Wołodyjowskim” z 1968 roku, to oddał to, co w postaci Zagłoby najważniejsze – inteligencje i spryt ukrytą pod maską pyszałkowatości i niezgrabności.
Podobnie jak Malanowicz, Kowalewski również kochał teatr. W teatrze grał zaś rolę często niezgodne ze swym ekranowym emploi – jak np. demonicznego Edka w „Tangu” według Mrożka, wystawionym na deskach Teatru Powszechnego w Warszawie.
Krzysztof Kowalewski do roli Pana Sułka został zwerbowany w ostatniej chwili. Podobno w słuchowisku zagrać miał Kazimierz Kaczor, ale nie pojawił się w wyznaczonym terminie na nagraniu / Fot. Grzegorz Śledź – Polskie Radio
Kowalewski kochał również radio. Jako nieśmiertelny Pan Sułek, bawił miliony radiosłuchaczy w radiowej Trójce. Miałem przyjemność spotkać Krzysztofa Kowalewskiego wiele razy, najczęściej podczas moich pobytów na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Kiedyś miałem przeprowadzić z nim dla Radia Kielce wywiad. Aktor był jednak bardzo zmęczony, przeprosił mnie, i zaproponował pojednawczego kielicha. Okazało się jednak, że nigdzie nie można było znaleźć miejsca do wypicia, a na wizytę w słynnym Piekiełku, pan Krzysztof nie miał ochoty i przeprosił mnie, że do spotkania nie dojdzie. Ku mojemu zaskoczenie następnego dnia wyłowił mnie z tłumu, w foyer teatru Gdynia i wręczył mi butelkę whisky, z przeprosinami, że zeszłego dnia nie był w stanie ani rozmawiać, ani pić. Można powiedzieć, że Zagłobą był Kowalewski i na planie filmowym i poza nim.