Wojciech Smarzowski był dla mnie nadzieją polskiego kina. Kibicowałem mu od jego błyskotliwego debiutu – filmu „Wesele”, które niesłusznie przegrało Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni w 2004 roku, z takimi sobie „Pręgami” Magdaleny Piekorz.
W swym filmie Smarzowski ukazał nieco groteskowy, ale jednak w jakiś sposób dogłębnie realistyczny obraz polskiego społeczeństwa czasów transformacji ustrojowej i ekonomicznej, gdzie pęd ku materialnemu dobrobytowi wiązał się nierozerwalnie z pogardą dla drugiego człowieka. Przy czym Smarzowski tak pokazywał zbrutalizowany świat, że w postaciach go zapełniających widzieliśmy samych siebie, chcących być dobrymi, ale w starciu z okrutną, materialną rzeczywistością traciliśmy resztki przyzwoitości. Swoją rozprawę z ludzką małością kontynuował w kolejnych filmach. W 2009 roku powstał „Dom zły” – podróż w czas PRL-owskiego zamordyzmu, zaś w 2011 roku, jak dotychczas najwybitniejszy film reżysera, rozgrywający się w czasach wojny (i zaraz po) – melodramat „Róża”.
„Różą” Smarzowski rozpoczął swoją filmową przygodę z historią, którą kontynuował epickim „Wołyniem” (2016) – naturalistyczną opowieścią o zagładzie ludności polskiej z rąk ukraińskich nacjonalistów w 1943 roku. Film oddawał sprawiedliwość hekatombie polskich ofiar na Wołyniu, choć obraz polskiej społeczności ukazany przez Smarzowskiego, daleki był od obrazu kresowej arkadii, jawiącej się w zbiorowej pamięci Kresowiaków.
Wojciech Smarzowski na planie filmu „Wołyń” / Fot. facebook.com/smarzowski
Przed „Wołyniem” Smarzowski zrealizował policyjny dramat „Drogówka” (2013) odsłaniający bandyckie związki ludzi ówczesnej władzy ze środowiskiem przestępczym oraz adaptacje prozy Jerzego Pilcha „Pod mocnym aniołem” (2014) ukazującą piekło alkoholowego nałogu.
Kolejnym projektem Smarzowskiego był „Kler” (2018) – film dotykający problemów drążących Kościół Katolicki, lecz zrealizowany w sposób wyjątkowo tendencyjny, w żadnym razie nie uwzględniający tego co dobre w Kościele, ale portretujący go jako organizację wręcz zbrodniczą, krzywdzącą ludzi.
A w zeszły piątek wszedł na ekrany najnowszy film Smarzowskiego „Wesele” (żeby nie mylono go z filmem z 2004 r., litera „l” w tytule pisana jest jak litera lamed żydowskiego alfabetu, potocznie, w recenzjach pojawia się jednak tytuł „Wesele 2”). No i musiałem napisać jak na wstępie: Wojciech Smarzowski był dla mnie nadzieją polskiego kina.
Zagłada jako temat filmu
Wojciech Smarzowski na planie filmu „Wesele 2” / Fot. Marcin Szpak – Studio Metrage
„Wesele 2” nie pojawiło się na FPFF. Oficjalnie z racji jego niedokończenia na czas. Wydaje mi się, jednak, że jego nieobecność była – że się tak wyrażę – strategiczna. Ponieważ jego obecność w Gdyni spowodowałaby zapewne, że wiele głów poleciałoby z hukiem, po zaserwowaniu takiego filmowego dania, które ukazuje proces ostatecznej przemiany wrażliwego reżysera, w mistrza tworzenia obrazów zmanipulowanych, silnie nacechowanych propagandowo. Żeby nie spoilerować fabuły, która opiera się na wielu niespodziankach (miejscami wprost nieprawdopodobnych), dość powiedzieć, że film rozgrywa się niejako na dwóch planach. Pierwszy rozgrywa się przed wojną i w jej czasie, drugi – współcześnie. Obie płaszczyzny łączy postać Antoniego Wilka (Ryszard Ronczewski) – przed wojną chłopaka (Mateusz Więcławek) zakochanego w żydowskiej dziewczynie Lei (Agata Turkot), dziś sędziwego nestora rodu, którego syn – Ryszard (Robert Więckiewicz) – jest obrotnym właścicielem zakładu przetwórni żywca wieprzowego i właśnie wydaje swoją córkę Kasię (znana z „Wołynia” – Michalina Łabacz) za mąż. Te dwie płaszczyzny przenikają się wzajemnie (to powidoki świadomości Antoniego Wilka) ukazując, że przeszłość wciąż ma przemożny wpływ na teraźniejszość.
Montaż krwawych atrakcji
Od razu powiem, że formalnie „Wesele 2” jest słabsze od zrealizowanego zgodnie z najlepszymi wzorcami kina propagandowego „Kleru”. Film ma dużo dobrze zrealizowanych, mocnych scen, ale cały, a zwłaszcza druga jego część, wyraźnie się sypie. Twierdzenie, że tak miało być, że to jakieś wizje a’la Wyspiański – to brednie. Po prostu chaos wkrada się do całości, być może ze względu na śmierć Ryszarda Ronczewskiego w połowie zdjęć, więc trzeba było to wszystko jakoś skleić.
Film też cierpi na nadmiar wszystkiego. Ilość „atrakcji” jest w końcu tak duża, że ostatecznie przekaz prawie się zeruje, zmierzając w stronę groteski. Jest tu nawet Piłsudski i Dmowski dosłownie schodzący z obrazów wiszących na ścianie, wygłaszający swe słynne kwestie, gdzieś między sceną znokautowania butelką czarnoskórego gościa weselnego, spółkującego z jedną z druhen, a discopolowym koncertem Doktora Misio, że o aktach zoofilii nie wspomnę. Z pewnością daleko więc filmowi do klarowności i prawdy „Idź i patrz” Elema Klimowa (gdzieś padło takie naiwne porównanie).
Bałaganiarska forma ukrywa w sobie dość prostacki przekaz: mokry od wódy, krwi i spermy sen Wojtka Smarzowskiego o XX-wiecznej historii Polski, koniecznie z polskim antysemityzmem w centrum. Pełen wulgarnych uproszczeń i historycznych przekłamań film dotyka co prawda autentycznej historycznej traumy, związanej z zagładą Polaków żydowskiego pochodzenia w kraju pod hitlerowską okupacją, ale jest to odpowiednio zmanipulowane, by łopatologicznie zestrajało się ze współczesnością opisywaną przez niechętnych Polakom i Polsce ludzi.
Wydaje się po prostu, że Smarzowski ma po prostu „wywalone” na sprawy metafizyczne wszelakie, a szkoda, bo np. szukanie przyczyny zła przede wszystkim w żarciu mięsa wieprzowego jest dość naiwne. Zwłaszcza że małpy naczelne, choć żrą zieleninę, mordują się ile wlezie. Zresztą Adolf Hitler też był jaroszem i planował nawet 1000-letnią VeganRzeszę.
Wojciech Smarzowski często współpracuje z tymi samymi aktorami. Głównie z Marianem Dziędzielem, Arkadiuszem Jakubikiem (na zdjęciu na planie filmu „Wołyń”) czy też Bartłomiejem Topą / Fot. facebook.com/smarzowski
Demon antysemityzmu i antypolonizmu
O dwóch rzeczach istotnych i myślę ostatecznie wpływających na negatywną ocenę „Wesela 2” muszę wspomnieć. Po pierwsze, w swym kształcie film Smarzowskiego bardzo przypomina „Demona” Marcina Wrony z 2015 roku, będącego przeróbką słynnego „Dybuka” An-skiego, a zwłaszcza pierwszych scenariuszowych wersji filmu, którego pomysłodawcą był Tadeusz Słobodzianek, twórca „Naszej klasy” (sztuki po raz pierwszy dotykającej kwestii Jedwabnego). Wiem to, ponieważ konsultowałem scenariusz z Marcinem. Jest to fakt niepodważalny i rzucający się w oczy, zwłaszcza w momencie kiedy postaci z lat 40. pojawiają się wprost we współczesności. Nie chcę przez to powiedzieć, że Smarzowski dokonał swym filmem plagiatu, ale wydaje mi się, że Wrona dotknął spraw poruszanych przez Smarzowskiego w sposób bardziej złożony i artystycznie lepszy, bez wplatania swego dzieła w akcję promowania polskiego antysemityzmu. I tu wypływa druga, nurtująca mnie sprawa. Swym filmem Smarzowski buduje wysoce krzywdzącą paralelę (na zasadzie korespondencji między swoimi filmami), między Polakami mordującymi Żydów a Ukraińcami mordującymi Polaków (powtórzone sceny w „Weselu 2”, niemal żywcem wyjęte z „Wołynia”). Dla widza zachodniego, zwłaszcza amerykańskiego, takie paralele będą jednoznacznie działać na wyobraźnię, stawiając znak równości między polskim antysemityzmem a ukraińskim antypolonizmem, choć wiadomo, że takiego znaku równości stawiać nie można, bo to historyczne kłamstwo.
Szkoda więc, że Wojciech Smarzowski, mimo że być może starał się pokazać obraz nienawiści prowadzącej do zbrodni, którą odkupić może miłość (ten wątek wybrzmiewa tu jakoś, mimo wszystko), ostatecznie stworzył obraz w swym przekazie jednoznaczny, rozpięty między uczciwym podejściem do trudnych relacji polsko-żydowskich a propagandową agitką prymitywnie zrealizowaną w doraźnych celach politycznych. Stać było tego reżysera na większą dyscyplinę, zarówno formalną, jak i intelektualną. Bo, mimo wszystko, wciąż wierzyć trzeba w jego uczciwość, i jako człowieka i jako twórcy, który od pewnego czasu stał się reżyserem, w jakimś sensie, wsłuchanym w głos jedynie swego środowiska.