Leczył ludzi i zwierzęta, odpędzał uroki, dzięki niemu skóry były giętkie a łodzie nie tonęły. Dziegieć to najstarszy produkt chemii organicznej, jaki udało się wyprodukować człowiekowi. Niegdyś niezbędny, dziś zapomniany.
– W czasie swoich podróży na Wschód Marco Polo zauważył, że tamtejsze skóry są odporne na wilgoć i mróz. Są też giętkie, nie sztywnieją, nie przemakają i są odporne na wielokrotne zginanie. Okazało się, że cielęce skóry juchtowe zostały doskonale wyprawione i nasączone dziegciem. Oczywiście to tylko jedno z licznych ówczesnych zastosowań tej uniwersalnej substancji – mówi Grażyna Czerwińska, technolog drewna, która organizuje pokazy pozyskiwania dziegciu metodą „garnek na garnku” w Parku Etnograficznym w Tokarni.
W Polsce jeszcze na początku XX wieku można było spotkać wędrownego dziegciarza. Na gęsto zalesionej Kielecczyźnie smolarnie działały między innymi w okolicach Bodzentyna, Szydłowca, Łagowa, Samsonowa, Przedborza i Małogoszcza. Dziegciarz dźwigał drewniany plecak, do którego z boku przymocowane były lejek i miarka. Klepiący biedę mieszkańcy wsi nie kupowali wiele. Dziegciarz przemierzał zatem dziesiątki kilometrów w spiekocie lub w chłodzie i deszczu, nocując gdzie popadnie, sprzedając – kapka po kapce, łyżka po łyżce – wyprodukowany przez siebie specyfik. Czasem wędrowny handlarz ulał goszczącemu go gospodarzowi miarkę ciemnej mazi w zamian za nocleg lub strawę. Jeśli mu się poszczęściło, to we dworze kupiono pół bańki dziegciu, bo i tam był on bardzo potrzebny.
Dziegieć ma gorzki, intensywny smak i dosyć nieprzyjemny zapach. Ze względu na właściwości antybakteryjne i grzybobójcze miał bardzo szerokie zastosowanie w medycynie i weterynarii / Fot. Muzeum Wsi Kieleckiej
Substancja z brzozowej kory
Dziegieć to nic innego jak smoła drzewna otrzymana z kory brzozowej. Ogrzewa się tę korę do odpowiedniej temperatury bez dostępu powietrza, a proces ten nazywany jest pirolizą lub suchą destylacją.
– Aby otrzymać dziegieć metodą „garnek na garnku” potrzebna jest niezbyt głęboka jama w ziemi. W niej umieszcza się gliniane naczynie, a do tego naczynia wkłada się zamknięty garnek z dziurkowanym dnem wypełniony korą brzozową, Następnie całość starannie oblepia się gliną, aby odciąć dopływ powietrza. Gdy glina wyschnie, skorupę obkłada się szczapkami drewna, które następnie muszą palić się kilka godzin. Temperatura w naczyniu rośnie nawet do 700 stopni Celsjusza. Podczas tego procesu, kawałki kory zamieniają się w węgiel drzewny, a przez otwory w dnie, do drugiego naczynia spływa ciemna substancja – opisuje pozyskanie dziegciu metodą „garnek na garnku” Grażyna Czerwińska.
Dziegieć to smoła drzewna otrzymana z kory brzozowej. Korę ogrzewa się do odpowiedniej temperatury bez dostępu powietrza, a proces ten nazywany jest pirolizą lub suchą destylacją / Fot. Muzeum Wsi Kieleckiej
Podobną smołę można otrzymać z każdego gatunku drewna, jednak dziegieć jest pozyskiwany wyłącznie z kory brzozowej. Dziegciarz szukał drzew żywych, prostych, trzydziestoletnich i czterdziestoletnich. Zdzierał korę w porze dojrzewania żyta, kiedy zawiera ona największą ilość żywicy.
Łyżka dziegciu a beczka miodu
Pozyskany w ten sposób dziegieć miał gorzki, intensywny smak i dosyć nieprzyjemny zapach. „Łyżka dziegciu beczkę miodu zepsuje” – mówi znane przysłowie. Skąd się wzięło? W XVI i XVII wieku w taborach za wojskiem transportowano miód pitny, którym żołnierze mieli raczyć się po stoczonych bitwach. Niektórym jednak trudno było dochować wstrzemięźliwości i próbowali dobrać się do beczek zanim stanęli w szranki z wrogiem. Brak jasności umysłu spowodowany wypitym trunkiem, mógł zaważyć na losach bitwy. Kwatermistrz doprawiał zatem wino dziegciem, aby zepsuć jego smak i zniechęcić do wcześniejszej degustacji. A po bitwie, żołnierzom było wszystko jedno jaki smak miał pity przez nich alkohol.
Wielu badaczy uważa jednak, że źródłem niniejszego powiedzenia jest fakt, że dawniej dodawano miód do dziegciu, aby złagodzić jego gorycz. Tak powstawało skuteczne lekarstwo „miód dziegciowy”, które pomagało na wszelkiego rodzaju dolegliwości.
Dziegieć zabezpieczał przed wilgocią i stanowił doskonałą izolację drewnianych konstrukcji domów i budynków gospodarczych. Uszczelniano nim kadłuby łodzi, liny i powrozy. Z dziegciu korzystali też szewcy robiąc z niego konserwant i klej do obuwia / Fot. Muzeum Wsi Kieleckiej
Lekarstwo na całe zło
Ze względu na właściwości antybakteryjne i grzybobójcze dziegieć miał bardzo szerokie zastosowanie w medycynie i weterynarii. Podawano go bydłu i koniom w celu zapobieżenia ukąszeniom owadów albo smarowano nim rany powstałe w wyniku takich ukąszeń.
– Zwierzętom chorym na pryszczycę nacierano dziegciem racice i nozdrza. Dodawano dziegieć do wody lub skrapiano paszę podawaną zwierzętom z dolegliwościami żołądkowymi. Pomagał również dziegieć na owrzodzoną skórę lub pękające kopyta – wylicza Grażyna Czerwińska.
Rybacy, którzy przybiegli popatrzyć na poczet namiestnika, mieli koszule, twarz i ręce całkiem pomazane dziegciem dla obrony od ukąszeń”
– pisał w „Ogniem i mieczem” Henryk Sienkiewicz. Mieszkańcy wsi, aby ochronić się przed atakami wszelkiego rodzaju owadów również nasączali swoje ubrania tą niezbyt ładnie pachnącą substancją.
– Dziegieć zabezpieczał przed wilgocią i stanowił doskonałą izolację drewnianych konstrukcji domów i budynków gospodarczych. Był szczególnie przydatny w szkutnictwie. Uszczelniano nim kadłuby łodzi, liny i powrozy. Z dziegciu korzystali też szewcy, robiąc z niego konserwant i klej do obuwia. Stąd wzięło się przysłowie „Smalić cholewki”, czyli chodzić w konkury. Woźnice wykorzystywali go jako smar do osi kół, do dziś mawia się „Kto nie smaruje ten nie jedzie” – mówi Grażyna Czerwińska.
Bały się go złe duchy i demony. Wystarczyło dziegciem nakreślić znak krzyża nad wejściem do domu czy stajni, aby trzymały się od domostwa i domowników z daleka. Jeśli zmarłemu zaklejono usta dziegciem to było pewne, że później nie zamieni się on w wąpierza. Aby ochronić nowo narodzone dziecko przed urokiem, przy kołysce stawiano miseczkę z mazią, okadzano izbę dziegciowym dymem. Biorąc pod uwagę bakteriobójcze właściwości substancji, takie zachowanie nie było pozbawione sensu.
Dziegciu bały się złe duchy i demony. Wystarczyło dziegciem nakreślić znak krzyża nad wejściem do domu czy stajni, aby trzymały się od domostwa i domowników z daleka / Fot. Muzeum Wsi Kieleckiej
Koniec „czarnych profesji”
Do połowy XIX wieku smoła i dziegieć były jednymi z najpopularniejszych polskich produktów eksportowych. Upchnięte w beczki płynęły statkami z portu w Gdańsku do angielskich, holenderskich i hiszpańskich stoczni, a tutaj używano ich między innymi do konserwacji drewna, takielunku i żagli.
Postęp technologiczny sprawił, że w połowie XX wieku popyt na dziegieć i smołę zaczął zanikać. Drewno impregnowano innymi nowoczesnymi, masowo produkowanymi substancjami. Mazi do osi kół wozów nikt już nie potrzebował. Ze świętokrzyskich lasów zniknęli smolarze, a z wiejskich ścieżyn dziegciarze.
Beata Ryń