Zasiadłem w miniony poniedziałek przed ekran telewizora, bynajmniej nie dlatego, by oglądać kolejne Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej ani, by odświeżyć sobie dzieło Martina Scorsese Nędzne ulice, który to film leciał na TVP KULTURA. Zasiadłem, aby… obejrzeć ORŁY 2021, czyli rozdanie nagród Polskiej Akademii Filmowej, przyznawanych od 23 lat przez przedstawicieli filmowej branży w Polsce.
Wzbudziło to zdziwienie moich znajomych, którzy wiedzą, jak wyczulony jestem na nudę. Zwłaszcza, że od wielu lat gala ORŁÓW uchodzi za jedną z najnudniejszych uroczystości świata filmowego. Choć wzorowana na rozdaniu Oscarów – które niestety z roku na rok stają się jeszcze bardziej nudne – nie posiada nawet taneczno-wokalnych przerywników. Polska Akademia Filmowa nie nominuje artystów w kategorii za najlepszą piosenkę, co w przypadku amerykańskich nagród daje asumpt do takich właśnie pokazów. A swoją drogą to błąd, bo nawet w tak dramatycznym filmie jak 25 lat niewinności Jana Holoubka, na napisach niezłą wokalizę zapodaje Kazik.
No, ale wiele rzeczy robi się z zawodowego obowiązku, a nie dla samej przyjemności. Jako filmoznawca, historyk kina (także tego polskiego) jestem zobowiązany przeboleć te dwie i pół godziny telewizyjnej transmisji, by przekonać się, kto został tym razem doceniony w świecie polskiej kinematografii. Poza tym, mimo że często zżymam się i krytykuję polskie kino, trzymam jego stronę całym sercem. Zaś przywołane tutaj Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej wcale nie są nie ma miejscu. Polskie kino, jest jak polska piłka – a polska branża filmowa, jak polska reprezentacja. W skali Europy i Świata, to raczej bida-kino (co zaskakuje, bo są w niej postaci na miarę filmowego Lewandowskiego, zwłaszcza w dziedzinie filmowych zdjęć, czy aktorstwa), ale raz na jakiś czas potrafi wstrząsnąć i zaskoczyć. Jak nie przymierzając Polacy na ME, w czasie sobotniego meczu z Hiszpanią. Oto skazana na klęskę polska reprezentacja zatrzymała futbolowego byka, remisując z futbolowymi Hidalgami z Iberii.
Zwyciężają pewniacy
Nagrody Polskiej Akademii Filmowej nie są może tak znane (i bądźmy szczerzy), tak cenione, jak te, które przyznaje się podczas Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni (to właśnie z grona zwycięzców Złotych Lwów zwykle wybiera się polskiego kandydata do Oscarów). Są to jednak nagrody, które zwykle zbiegają się z gustami szerokiej publiczności (to ciekawe i zastanawiające, że oceny praktyków kina są podobne do ocen przeciętnych widzów, w kontrze do ocen krytyków filmowych stojących za nagrodami w Gdyni). Dlatego na przykład zignorowany (zapewne z przyczyn politycznych) film Wojtka Smarzowskiego „Wołyń” – o Rzezi Wołyńskiej dokonanej na Polakach przez ukraińskich nacjonalistów w 1943 r. – otrzymał aż pięć statuetek PAF, w tym dla najlepszego filmu, zaś w kinach obejrzało go ponad milion ludzi.
Kadr z filmu „Wołyń” w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego
Nie często zdarza się też, że Lwy i Orły otrzymują te same filmy. Tym razem tak się stało. Orzeł powędrował bowiem do pełnometrażowego filmu animowanego „Zabij to i wyjedź z tego miasta” w reżyserii Mariusza Wilczyńskiego, ze znakomitą muzyką Tadeusza Nalepy. Z jednej strony to wspaniała sprawa, że film Wilczyńskiego otrzymał tę nagrodę (zarówno w Gdyni, jak i w Warszawie), bo to śmiałe, utrzymane na granicy eksperymentu, dodatkowo animowane, w pełni autorskie dzieło. Film będący jakby sondą zanurzającą się w głąb duszy jego reżysera-artysty wracającego do świata wspomnień, w celu przepracowania traumy wywołanej utratą bliskich. Takie kino uprawiał kiedyś, ale nie w formie filmu animowanego, lecz aktorskiego, Tadeusz Konwicki: pisarz i reżyser, twórca „Salta”, „Jak daleko stąd jak blisko”, czy „Lawy” – opowieści o Dziadach Adama Mickiewicza. Ale Kownicki przede wszystkim poruszał w swych filmach sprawę wojny, będącej dla niego sprawą do załatwienia, do przepracowania. Wilczyński mówi o sprawach ważnych dla każdego, jak odejście rodziców, samotność, próba otwarcia się na drugiego człowieka. Dodatkową atrakcją są tu głosy wielkich polskich aktorów i reżyserów (na czele z Andrzejem Wajdą) występujące w rolach bliskich głównego bohatera. Niemniej jest to film specyficzny, pozbawiony tradycyjnie poprowadzonej fabuły, nieco bełkotliwy, z pewnością niemogący liczyć na docenienie go przez szeroką publiczność. Jednak nagroda dla Wilczyńskiego do przede wszystkim uhonorowanie wielkiej tradycji Polskiej Szkoły Animacji Filmowej, realizowanej przecież w polskim kinie jeszcze przed wojną (pionierskie dzieła Starewicza, eksperymentalne filmy Themersonów). Z kolei po II wojnie światowej przyniosły sławę polskiej kinematografii dzięki takim arcydziełom kina animowanego jak filmy Jana Lenicy, Waleriana Borowczyka, Zenona Wasilewskiego, Witolda Giersza, Daniela Szczechury, Antoniszczaka, czy dziś Piotra Dumały i Tomasza Bagińskiego. To właśnie na polu filmowej animacji polskie kino wywalczyło pierwszego w swej historii Oscara (Tango Zbigniewa Rybczyńskiego). Więc „Zabij to i wyjedź z tego miasta”, film będący atentatem tej, jakże wspanialej tradycji polskiego kina animowanego, jest filmem-symbolem, którego docenienie jest hołdem dla tej, jakże chwalebnej, dotychczas niedocenionej, gałęzi polskiego kina.
Kadr z filmu „25 lat niewinności. Sprawa Tomasza Komendy” w reżyserii Jana Holoubka
Film o Komendzie – materiał na arcydzieło
Filmem-pewniakiem, który otrzymał szereg głównych nagród (w tym za najlepszą reżyserię, co moim zdaniem nie było jednak decyzją do końca trafioną), był obraz Jana Holubka „25 lat niewinności. Sprawa Tomasza Komendy”. Wiemy, bo sprawą Komendy żyła cała Polska, że taka historia to filmowy samograj. Niewinny chłopak, wrobiony przez policyjną mafię w brutalny gwałt i morderstwo, przechodzi więzienną gehennę, by dzięki uporowi swej matki, ale przede wszystkim dzięki uczciwości i nieustępliwości innych przedstawicieli prawa (policjanta i zespołu prokuratorów) odzyskać w końcu wolność. Część i chwała Holubkowi, że nie spalił tematu i zrobił film, o którym w branży filmowej mówi się, że trzyma widza (tzn. widz od początku do końca jest zainteresowany tym, co dzieje się na ekranie). Przy tym są tu sceny naprawdę wielkie, o gigantycznym ładunku emocjonalnym, jak scena nieudanego samobójstwa Komendy, jak i jej repryza – tym razem w wykonaniu matki bohatera. Dodajmy, że zarówno Piotr Trojan jak i Agata Kulesza otrzymali za swe role Orły. Jest też krótka, ale wstrząsająca scena ukazująca podebranie dziewczyny spod dyskoteki, przez jej przyszłych morderców. Osobne brawa należą się również dla Jana Frycza, który za krótką, ale jakże wymowną rolę starego więźnia, pomagającego Komendzie w przeżyciu w zakładzie penitencjarny, również otrzymał Orła, udowadniając tym samym, że jest być może najlepszym polskim aktorem filmowym. Również w wymiarze moralnego przesłania film jest trafiony. Jego message o potrzebie wiary i nadziei – bez względu na wszystko – brzmi bez jednej fałszywej nuty. Nadaje to filmowi wymiar niemalże kina transcendentnego, czyli mówiącego o tym, w jaki sposób duchowy wymiar człowieka objawia się poprzez próby i cierpienie (dyskretnie wprowadzona religijna symbolika wzmacnia ten przekaz). Gdyby reżyser jednak nieco zdyscyplinował całość, skrócił kilka wątków, nie próbował zmieścić czterech konwencji gatunkowych w jednym filmie i zrezygnował ze zbyt efekciarskich zabiegów inscenizacyjnych (na siłę upodabniających 25 lat niewinności do amerykańskiego kina) mielibyśmy klarowne arcydzieło, na miarę choćby „Długu” Krzysztofa Krauzego. Niemniej Orły dla 25 lat są w pełni zasłużone i nawet ten dla reżysera można potraktować jako nagrodę na zachętę. Może przy kolejnym swym filmie Holoubek przypomni sobie radę, jaką młodemu pisarzowi dał Raymond Chandler, słynny twórca postaci detektywa Marlowa, kiedy ten pytał o sposób na stworzenie udanego utworu. „Cut your beauties” miał powiedzieć autor „Wielkiego snu”, czyli rezygnuj z tego, co wydaje ci się piękne w tym, co napisałeś. Jeśli twórca filmu „25 lat niewinności. Sprawa Tomasza Komendy” posłucha tej rady, być może jako reżyser osiągnie podobne szczyty reżyserskie, jak w zawodzie aktorskim osiągnęli jego rodzice.
Kadr z filmu „Zabij to i wyjedź z tego miasta” w reżyserii Mariusza Wilczyńskiego
Patrzeć z perspektywy bloku
Z innych nagrodzonych filmów warto wspomnieć o niezwykłym, filmowym dokumencie Macieja Cuske „Wieloryb z Lorino” nagrodzonym Orłem dla najlepszego filmu dokumentalnego. Obraz pokazuje podróż do świata mieszkańców Czukotki polujących na walenie (są jak Indianie z Ameryki Północnej polujący na bizony). Zaś upomnieć się należy o – całkowicie pominięty przez akademię – film „Zieja” Roberta Glińskiego, z fenomenalną rolą Andrzeja Seweryna w roli legendarnego kapłana-pacyfisty.
Kadr z filmu „Wieloryb z Lorino” w reżyserii Macieja Cuske
A jak krótko podsumować tegoroczną orłową galę, nudną (oczywiście), ale mimo wszystko ważną, bo oddającą panoramę polskiego kina Anno Domini 2021? Jako wydarzenie ukazujące polski przemysł filmowy gotowy odrodzić się po covidowej śpiączce, potrafiący realizować (i doceniać) zarówno filmy artystyczne, jak i te realizowane do szerokiej publiczności. Szkoda tylko, że gros tych produkcji pokazuje współczesną Polską tak, jak przed laty robiła to Agnieszka Holland (mówiąca zresztą wprost z wielkiego ekranu podczas uroczystości o kinie jako wspólnej ojczyźnie) w „Kobiecie samotnej” nihilistycznym obrazie życia w beznadziei późnego PRL-u. To kraj łez, cierpienia, biedy, niesprawiedliwości i nietolerancji, z którego jedno co można zrobić, to wyjechać (jak zrobiła to bohaterka, bardzo jednostronnego filmu „Jak najdalej stąd” Piotra Domalewskiego, co dziwi po sukcesie wcześniejszego obrazu tego reżysera, chwalącej wspólnotę rodzinną „Cichej nocy”). Kino nie powinno być narzędziem politycznych porachunków. Z pewnością twórców polskiej kinematografii, mimo wszystko, stać na większą obiektywność. I nie chodzi o to, by nie kąsać rządowej ręki, która karmi artystę, bo trzeba to robić, taki jest obowiązek artysty, ale trzeba też wyjść ze strzeżonego osiedla i popatrzeć na życie oczyma mieszkańców blokowiska. Choćby takiego, w jakim żył Tomasz Komenda, ale też inni zwykli ludzie. Ludzie mający nieco inne spojrzenie na rzeczywistość od tego, jaki reprezentuje reżyserka „Kobiety samotnej”. Ci ludzie, bynajmniej, nie chcą wyjeżdżać jak najdalej stąd.
Piotr Kletowski
Urodził się w 1975 roku w Kielcach, doktor habilitowany, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, adiunkt w Instytucie Bliskiego i Dalekiego Wschodu, pracownik Zakładu Korei. Filmoznawca i kulturoznawca specjalizujący się w problematyce historii i antropologii filmu, zwłaszcza kina azjatyckiego. Autor ponad 100 artykułów i publikacji filmoznawczych, w tym monografii autorów światowego kina (Śmierć jest moim zwycięstwem – kino Takeshiego Kitano, 2001; Filmowa odyseja Stanleya Kubricka, 2006; Pier Paolo Pasolini. Twórczość filmowa, 2013), współautor wywiadów-rzek (z Piotrem Mareckim) reżyserów osobnych polskiego kina (Żuławski. Przewodnik Krytyki Politycznej, 2008, 2019; Królikiewicz. Pracuje dla przyszłości, 2011; Piotr Szulkin. Życiopis, 2011) oraz redaktor specjalistycznych monografii (Europejskie kino gatunków, tom I, 2016, Europejskie kino gatunków, tom II, współ. z Maciejem Peplińskim, 2019).