Krakowski Festiwal Filmowy jest najstarszym festiwalem filmowym w Polsce. Sześćdziesiąt jeden edycji to sporo, zwłaszcza, że jest to przede wszystkim festiwal filmów dokumentalnych. W Krakowie pokazuje się to, co najważniejsze w światowej produkcji dokumentalnej. Jak się trzyma sześćdziesięciolatek, którego kolejne wcielenie zakończyło się w minioną niedzielę?
W tym roku naoglądałem się sporo filmów z festiwalowego zestawu. Prawie każde dzieło było na swój sposób interesujące. Dominowało kino żywe, podejmujące kontrowersyjne tematy, dotykające wiele – najbardziej gorących – obszarów współczesnej rzeczywistości, bądź wydarzeń z niedalekiej przeszłości, które wciąż wpływają na dzień dzisiejszy.
Szmaciaki „rządzą”
Kadr z filmu „1970”, reż. Tomasz Wolski / fot. materiały prasowe
Według mnie najlepszym filmem festiwalu był, nagrodzony Srebrnym Lajkonikiem (czyli nagrodą w sekcji Konkursu Polskiego), obraz „1970” w reżyserii Tomasza Wolskiego z wykorzystaniem animacji lalkowych autorstwa Roberta Sowy. Bez względu na propagandowe głupoty, które wygadywał reżyser na konferencji prasowej (mówiąc, że realizując swój film chciał pokazać, że interesuje go sytuacja, kiedy władza zamiast rozmawiać z narodem, woli wysyłać na niego czołgi, bez względu czy jest to rok 1970, dzisiejsza Białoruś, czy [sic!] Polska w XXI wieku. No, ja osobiście nie widzę czołgów na Polskich ulicach, może są one w głowie reżysera), film jest bez dwóch zdań znakomity. Jest zapisem tragicznych wydarzeń na Wybrzeżu w 1970 roku, kiedy komunistyczni władcy z nadania Moskwy, bądź Moskwie wiernopoddańczo podporządkowani (na czele z generałem Kiszczakiem biorącym udział w podejmowaniu strategicznych decyzji) postanowili krwawo stłumić robotnicze protesty wywołane przedświątecznymi podwyżkami cen podstawowych produktów żywnościowych. Było to pierwsze, poważne tąpniecie ekonomiczne niewydolnego, niewolniczego państwa, jakim była uzależniona od Związku Radzieckiego Polska Ludowa. Wydarzenia te opisał Andrzej Krauze w swym wybitnym dziele „Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł” z 2011 roku. Tutaj jednak mamy odtworzone, w bezpośredni sposób, wydobyte z archiwów IPN, zapisy rozmów członków Komitetu Centralnego, kierujących tłumieniem protestów. Dialogi te, głównie telefoniczne, włożone są w usta szmacianych lalek reprezentujących konkretnych przedstawicieli władzy ludowej. Sceny te, na swój sposób szokujące (wulgaryzmy przemieszane są z precyzyjnymi poleceniami, z których zionie pogarda dla społeczeństwa traktowanego jak bydło, lub co najwyżej „banda gówniarzy, którym trzeba dać nauczkę”), połączone są z odświeżonymi cyfrowo sekwencjami ukazującymi dramatyczne wydarzenia na ulicach Gdańska i innych zrewoltowanych miast. Reżyser, w ślad za innymi współczesnymi dokumentalistami, podkłada dźwięk nieobecny w pierwotnym zapisie filmowym. Kamera ukazuje gromadzenie się ludzi, desperacki atak na komitet KC PZPR w Gdańsku, wreszcie samą pacyfikację, w tym sławną scenę niesienia na drzwiach filmowego Janka Wiśniewskiego (w rzeczywistości Zbyszka Godlewskiego). Chwilę po tym widzimy tępe gęby ZOMO-wców i młodych żołnierzy, zajadających pajdy chleba po „dobrze wykonanej robocie”.
Kadr z filmu „Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł”, reż. Antoni Krauze / fot. materiały prasowe
Film nie ukazuje dokładnie genezy wydarzeń. Skupia się właściwie na tym, co najważniejsze, na zupełnym braku komunikacji między zdesperowanym społeczeństwem, a władzą, której wydaje się, że wciąż jest tego społeczeństwa reprezentantem. Świetnym zabiegiem jest umieszczenie informacji o radzieckiej edukacji politruków ukazujących skąd tak naprawdę wzięła się ich obłędna wiara i jaką siłę reprezentowali. To, że w filmie są oni szmacianymi lalkami, kukłami sterowanymi przez rękę animatora, wzmacnia symbolikę filmu. Dobrze, że taki film jak „1970” powstał, i to w tak ciekawej, niekonwencjonalnej formie. Może przypomnieć współczesnemu, zwłaszcza młodemu widzowi, nie tylko o tragicznych momentach w niedalekiej przecież przeszłości Polski, ale również zachęcić go do uważnego patrzenia na ręce wszystkim tym, którzy dla własnych interesów zostają szmacianymi lalkami sterowanymi przez siły z „troską patrzące na polskie sprawy”, ale zwykle przez pryzmat zgoła nie polskich interesów.
Dawid kontra Goliat
Główną nagrodę sekcji zagranicznej – Złotego Roga – zdobył rosyjski film „Dalekowschodnia Golgota” w reżyserii Julii Serignazy. Trzymający w napięciu, śmieszno-straszny zapis działalności rosyjskiego vlogera Wiktora Toropcewa, działającego w obronie mieszkańców Kraju Chabarowskiego – położonej na dalekiej północy guberni, niegdyś słynącej z naturalnych bogactw, dziś niszczonej przez korupcję chciwych polityków, drapieżną politykę eksploatacyjną i masową migrację Chińczyków, zasiedlających chabarowskie miasta. Toropcew to prosty, chciałoby się powiedzieć, rosyjski chłop. Był żołnierzem, ma rodzinę, pracuje jako taksówkarz, co nasuwa skojarzenia z postacią szofera z filmów Nikity Michałkowa („Urga”, czy „Spaleni słońcem”). Bohater dokumentu nie chce obalać reżimu Putina, ale po prostu buntuje się przeciwko niesprawiedliwości, niedogodności która dotyka jego i jego ziomków, cierpiących np. z powodu braku szpitala, samowoli urzędników, zanieczyszczeniu środowiska, brutalności organów ścigania dybiących na wszystkich krytykujących władze. To prawdziwa walka Dawida z Goliatem, w której Goliat brutalnie zgniata Dawida, choć ten – właśnie przez swój nieracjonalny, rosyjski upór – próbuje nie dać się zgnieść. To walka zdaje się z góry skazana na klęskę, bo w genomie rosyjskiej kultury jest dobrowolne przyjmowanie cierpienia, godzenie się z losem, bizantyjska uległość wobec władzy, którą ta władza bezwzględnie wykorzystuje. Jaki będzie los takich współczesnych jurodiwych jak Toropcew, czy czeka ich los jak innych, bardziej słynnych opozycjonistów, jak Nawalny (którego pieniądze wspierają działalność Toropcewa)? Czy może doprowadzą do rewolucji sumień, o jakiej wprost mówi bohater?
Kadr z filmu „Dalekowschodnia golgota”, reż. Julia Sergina / fot. materiały prasowe
W przeciwieństwie jednak do potężnych wspieraczy, których cele są nie do końca jasne, ja głęboko wierzę w czystość intencji Toropcewa, protestującego po prostu przeciwko gnojeniu zwykłego obywatela przez współczesny kapitalistyczny carat.
Bohaterski (?) policjant i mag ekranu
Na koniec chciałem jeszcze wspomnieć o dwóch, znakomitych filmach ocierających się o – tak bliską memu sercu – tematykę filmową. „Niebieski kod milczenia”, w reżyserii Magnusa Skatevolda i Gregory’ego Mallozziego, to znakomity dokument poświęcony postaci Roberta Leuciego – nowojorskiego policjanta, którego życie uwiecznił słynny film Sidneya Lumeta „Książę miasta”. Leuci jest dla jednych bohaterem, dla drugich szczurem – symbolem zdrady i fałszu. Jako detektyw z elitarnego oddziału zwalczającego handel narkotykami Leuci ujawnił korupcję panująca w jego szeregach, jak również proceder ponownego wprowadzania zarekwirowanej gangsterom kokainy na ulicę. Film świetnie ukazuje niejednoznaczność postaci Leuciego, z jednej strony oddając mu sprawiedliwość, jako bohaterowi przeciwstawiającemu się złu, z drugiej strony kreując jego obraz jako zapatrzonego w siebie celebryty, którego intencje i powody działania nie były tak do końca przejrzyste. „Niebieski kod milczenia” to znakomite kino, doskonale zacierające granice między kinem faktów i kinem fikcji, gdzie odtwarzane przy pomocy aktorów sceny prawie niewidocznie łączą się z autentycznym, dokumentalnym zapisem prawdziwych wydarzeń, udowadniając że prawda bywa równie barwna jak fikcja.
Kadr z filmu „Niebieski kod milczenia”, reż. Magnus Skatvold, Gregory Mallozzi / fot. materiały prasowe
„Felliniopolis” Silvii Giulietti to z kolei film złożony ze scen z planów dzieł Federico Felliniego i wypowiedzi jego najbliższych współpracowników, jak wybitny scenograf Dante Ferretti. To prawdziwy smakołyk dla kinomanów ukazujących mistrza przy pracy, przy tworzeniu przede wszystkim jego ostatnich dzieł, takich jak „A statek płynie”, czy „Wywiad”. Na naszych oczach tworzy się kino, filmowa fantazja, ale zawsze wychodząca z prawdziwych, życiowych doświadczeń samego reżysera.
Bo prawdziwe kino, to zawsze kino z życia wzięte, nie tylko bezpośrednio – jak to dokumentalne, któremu głównie był poświęcony krakowski festiwal, ale również to niedokumentalne, przetwarzające przecież autentyczne, ludzkie przeżycia i doświadczenia.
Kielecki wątek
Z krakowskim festiwalem wiążą się również kieleckie sprawy, bo to właśnie na znak protestu przeciwko formalnemu puryzmowi organizatorów festiwalu, dwadzieścia sześć lat temu, dokonał rokoszu Krzysztof Miklaszewski, ongiś animator i współtwórca krakowskiej imprezy i stworzył NURT – kielecki, niezależny festiwal form filmowych, stanowiący konkurencję ale i swego rodzaju uzupełnienie KFF.
Piotr Kletowski
Urodził się w 1975 roku w Kielcach, doktor habilitowany, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, adiunkt w Instytucie Bliskiego i Dalekiego Wschodu, pracownik Zakładu Korei. Filmoznawca i kulturoznawca specjalizujący się w problematyce historii i antropologii filmu, zwłaszcza kina azjatyckiego. Autor ponad 100 artykułów i publikacji filmoznawczych, w tym monografii autorów światowego kina (Śmierć jest moim zwycięstwem – kino Takeshiego Kitano, 2001; Filmowa odyseja Stanleya Kubricka, 2006; Pier Paolo Pasolini. Twórczość filmowa, 2013), współautor wywiadów-rzek (z Piotrem Mareckim) reżyserów osobnych polskiego kina (Żuławski. Przewodnik Krytyki Politycznej, 2008, 2019; Królikiewicz. Pracuje dla przyszłości, 2011; Piotr Szulkin. Życiopis, 2011) oraz redaktor specjalistycznych monografii (Europejskie kino gatunków, tom I, 2016, Europejskie kino gatunków, tom II, współ. z Maciejem Peplińskim, 2019).