Po moim ojcu pozostał tylko słoik z gwoździami. Szklany pojemnik wypełniony po brzegi śrubkami, haczykami, metalowymi bolcami i drewnianymi dyblami. Stał zapomniany w szafce na balkonie. Nikt do niego nie zaglądał. Nikt w nim niczego nie szukał. Kobiety nie lubią grzebać w takich starociach, wolą jechać na drugi koniec miasta, by kupić dwie lśniące nowością śrubki, potrzebne do przytwierdzenia do ściany obrazka.
Tylko mój mąż pamiętał o nim i tuż po naszym ślubie zabrał go z mojego rodzinnego domu. Niczym cenne wiano.
Słoik wciąż jest taki sam. Doczekał się lepszego miejsca – w kuchennej szafce. Zawsze pod ręką. Zawsze gotowy do współpracy. Nie ma siły, żeby nie znaleźć w nim odpowiedniego bolca. Mąż, gdy tylko sięga po niego, zawsze powtarza:
– Poszukamy w słoiku dziadka Zygmunta, co my tam mamy… – i szpera w tych nieco zardzewiałych już skarbach, by po chwili z tryumfem w głosie obwieścić:
– Jest!
Mój mąż ma do słoika wielkie zaufanie. Jeszcze nigdy nie zawiódł się na nim. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek kupował jakieś gwoździe. Czasami z drugiego kąta mieszkania słyszę nieco przytępione, rytmiczne pobrzękiwanie. I myślę sobie wówczas, jakoś tak zupełnie nieracjonalnie, że ta moja rodzinna więź, nieco splątana i miejscami wyblakła, wciąż trwa… Może właśnie dzięki takim drobiazgom, jak te gwoździe…
Rzecz druga – pudełko ze zdjęciami
Po moim ojcu zostały jeszcze fotografie. Oto ja w wełnianym kubraczku. Mam może pół roku. Mama zawsze powtarza z nostalgią, że byłam takim ślicznym dzieckiem. Wielkie ciemne oczy, czarne włosy, pulchne policzki. Stroiła mnie i moją siostrę, biegała po krawcowych, szyła płaszczyki, obcinała włosy na modnego wówczas pazia. Sama była prostą dziewczyną ze wsi, ale zawsze wyglądała jak mieszczanka z dobrego, inteligenckiego domu. Mówiła: Podstawa, to but i włos. I tego trzyma się do dziś.
Mój ojciec, Zygmunt Niebudek i ja, 1968 r. / Fot. archiwum prywatne
A więc na tej fotografii mam może pół roku. Ojciec trzyma mnie na rękach, moja buzia dotyka jego twarzy. Chyba jest dumny… W tle telewizor. Czarno-biały w drewnianej oprawie. Jeden z pierwszych w bloku. Jest rok 1968. Kilka lat wcześniej rodzice sprowadzili się do bloku przy ul. Grunwaldzkiej w Kielcach, położonego na wprost słynnej spółdzielni wytwarzającej najlepszy w Polsce majonez. Ona – dziewczyna z podkieleckiego Zagnańska, on – z Tumlina. Dzieci małorolnych chłopów, żyjących z rodzinami w drewnianych domach bez wygód, zamarzyły o lepszym życiu. Taki awans, jak nie przymierzając, w serialu „Daleko od szosy”.
Obecna ulica Jana Pawła II. W tle bazylika Katedralna – dziewczynka w białym płaszczu – moja siostra, Mirosława, z tylu stoi mama – Helena Niebudek. Koniec lat 60. / Fot. archiwum prywatne
Blok był trzyklatkowy, otoczony starymi, rozłożystymi drzewami owocowymi. Latem zajadałyśmy się dziczejącymi z roku na rok zielonymi jabłkami i mirabelkami, które spadały na chodnik, ścieląc na nim żółty dywan. Osiedle zaczęło rozrastać się – przybywały kolejne bloki, wzdłuż ulicy Grunwaldzkiej zbudowano dwupasmówkę, łączącą zachodnią część Kielc z resztą miasta. Byliśmy wtedy dzieciakami i bardzo nie w smak była nam ta inwestycja.
Moi rodzice, Helena i Zygmunt wraz z moją starszą siostrą Mirosławą, 1962 r. / Fot. archiwum prywatne
Dlaczego? Zanim droga przecięła naszą dzielnicę, biegaliśmy po ogromnych łąkach, a zimą, spod samego bloku tak rozpędzaliśmy się na sankach, że trzeba było wyhamowywać aż przed bramą „Społem”. Straciliśmy swoją bezpieczną przestrzeń, zresztą dorośli też kręcili nosami, bo właśnie na tych łąkach wypoczywali latem na kocach, zbierali się w grupki na pogaduchy, suszyli pranie na sznurkach rozciągniętych między drzewami. Z drugiej jednak strony zrobiło się wygodniej – po obu stronach dwupasmówki postawiono przystanki autobusowe. Mama cieszyła się, że będzie mogła podjechać z moją siostrą do przedszkola, które mieściło się przy ul. Lecha. Wcześniej musiała tarabanić się z czterolatką na nogach, a zupełnie nie było jej to po drodze, bo pracowała w „Iskrze” przy ul. Mielczarskiego.
Fabryka Łożysk Tocznych… Duma Kielc, zakład który budował potęgę gospodarczą miasta, w tamtych czasach zatrudniał kilka tysięcy osób. W ogromnych, przeszklonych halach tętniło życie, produkcja szła na całego – zapalniki przeciwlotnicze, świece zapłonowe i oczywiście łożyska toczne. Mama lubiła swoją pracę, choć narzekała, że w upalne, słoneczne dni trudno było wytrzymać pod rozgrzanym, szklanym dachem. Już po latach dowiedziałam się, że ta nasza swojska „Iskra” stała się pod koniec 1980 r. niemalże zarzewiem konfliktu na międzynarodową skalę. Otóż radziecka agencja TASS wypuściła w świat informację, że działacze Solidarności z „Iskry” przy użyciu siły rozbroili funkcjonariuszy straży przemysłowej. Oczywiście było to wierutne kłamstwo, ale rozeszło się po świecie niczym pierze z dziurawej poduszki. Bez wątpienia była to woda na młyn komunistycznej propagandy.
Większość mieszkańców naszego bloku pochodziła z okolicznych wiosek, byli kielczanami w pierwszym pokoleniu. Na początku trudno im było przyzwyczaić się do życia w niewielkich, niespełna 40-metrowych mieszkaniach. Dlatego zbawieniem były dla nich właśnie te pobliskie łąki. Życie osiedla toczyło się wokół przedszkola, podstawówki numer siedem i kościołka pod wezwaniem Niepokalanego Serca Najświętszej Marii Panny. Zbudowano go w zaledwie kilka miesięcy w 1947 roku z desek z rozebranych baraków po obozie jenieckim. Wśród mieszkańców krążyła opowieść, że na balach było mnóstwo czerwonych śladów krwi. Była to najprawdopodobniej jedna z wielu miejskich legend, jak te o czarnej wołdze krążącej po Kielcach i porywającej dzieci.
Kościółek miał być tylko na chwilę, ale jak to często bywa, ten moment przeciągnął się na kilkadziesiąt lat. W tej drewnianej świątyni byłam chrzczona, przyjmowałam I Komunię Świętą, tu brałam ślub. Tu również pożegnaliśmy mojego ojca w upalny ostatni poniedziałek czerwca 1994 roku.
Rzecz trzecia – serwis kawowy Goplana
Kolejne zdjęcie – ja w wózku ustawionym tuż przy staroświeckiej witrynce. Pełny połysk. Za szkłem serwis kawowy. Białe filiżanki z geometrycznym, złotym wzorkiem.
Ja w wózku, z tyłu komoda z kompletem porcelany, którą później odziedziczyłam / Fot. archiwum prywatne
Nie pamiętam, żebyśmy ich kiedykolwiek używali. Ot, stały i ozdabiały. Ten serwis, tak jak i gwoździe, znalazł się w moim nowym domu. Jeszcze jeden prezent podarowała mi mama – niezwykle nowoczesny, prosty w swojej geometrycznej formie i oszczędnych ozdobach kolorowy zestaw z Ćmielowa. Niestety zdekompletowany – pozostały tylko trzy filiżanki i smukły dzbanek z długim, klasycznie profilowanym dzióbkiem przypominającym szyję łabędzia. Zawsze mi się podobał, ale jego wartość (nie tylko sentymentalną) doceniłam dopiero kilka lat temu, gdy podczas pobytu w muzeum ćmielowskiej fabryki, w jednej z podświetlanych gablot ujrzałam identyczny komplet. Omal nie pękłam z dumy. Po powrocie do domu zaczęłam szperać w Internecie i odkryłam, że to jeden z najsłynniejszych, niemalże kultowych, ćmielowskich wzorów – o wdzięcznej nazwie „Goplana”, stworzony przez Wincentego Potackiego w 1962 roku. Na aukcjach można dostać za niego całkiem poważne pieniądze, zresztą nawet pojedyncze filiżanki są w cenie.
A teraz plaża. Pewnie w Łebie, bo tam fabryka, w której pracował mój ojciec, miała swój ośrodek wczasowy. Siedzimy na kocu, każdy jakoś tak dziwnie odwrócony w inną stronę, osobny, tak jakby zdjęcie zrobione było z ukrycia. Żadnego pozowania, żadnego uśmiechu. Na kolejnym – stoimy zanurzeni w wodzie po łydki. Moja siostra – najwyraźniej niezadowolona, zmarszczyła czoło, schyliła lekko głowę. Nigdy nie lubiła pozować do zdjęć. A może raziło ją słońce… Ja w stożkowym, słomkowym kapeluszu, z wystającą czarną grzywką, przypominam małą Chinkę. A rodzice spoglądają przed siebie, jacyś tacy stremowani. Na innym zdjęciu siedzimy z mamą w plażowym koszu, wystawiamy twarze do słońca. Dziś pstryka się zdjęcia bez umiaru i bez zastanowienia. Dziesiątki, setki, tysiące bezsensowych plików, których nikt nigdy nawet nie przejrzy. A po moim ojcu pozostało tak niewiele fotografii. Przeglądam gorączkowo tekturowe pudło po butach, w którym rodzice przechowywali wszystkie swoje wspomnienia.
Mój ojciec podczas służby wojskowej, lata 50. / Fot. archiwum prywatne
Czarno-białe zdjęcia ułożone bez ładu, zatrzymane w sepii odległe chwile i ludzie, których już nikt nie pamięta. Tu mój ojciec w wojskowym mundurze w gronie młodych, uśmiechniętych chłopaków. Kim byli? Kto to wie. A pod spodem – „śniadanie na trawie” – jedno z nielicznych wspólnych zdjęć moich rodziców. Mama w rozkloszowanej jasnej sukience, na sztywnej, wykrochmalonej halce z pięknie ułożonymi puklami czarnych włosów, tata w białej koszuli z rozłożystym kołnierzem. Pewnie była niedziela. Nie ma żadnej fotografii ze ślubu. Człowiek, który miał im zrobić zdjęcia, nagle przepadł bez wieści.
– Opił się i nie dojechał – mówi z pogardą mama.
Gdy po kilku latach małżeństwa sprowadzili się do miasta, nie mieli nawet jednego kieliszka, by wlać do niego wódkę i oblać nowe mieszkanie. Dobrze, że blisko, tuż przy dworcu kolejowym, był bar mleczny (zresztą czynny jest do dziś), więc tam zaprosili ludzi, którzy pomagali im w przeprowadzce.
Widzę ten obraz bardzo wyraźnie, bo wiele razy słyszałam tę historię. Tyle w niej goryczy i żalu. Urodzę się dopiero za kilka lat. Wtedy już moi rodzice okrzepną, zadomowią się w mieście. Będzie się im powodziło znacznie lepiej. Szafy wypełnią się talerzami, sztućcami, kryształowymi kieliszkami… Mama będzie nam szyła u krawcowej stylowe, rozkloszowane płaszczyki w kratkę, a po sukienkę na moja komunię pojedziemy na Bazar Różyckiego na warszawskiej Pradze-Północ. Mama znajdzie tam kobietę, która handluje ubraniami z paczek z Ameryki i odżałuje naprawdę duże pieniądze, by jej młodsza córka wyglądała wyjątkowo w ten dzień.
Moja I Komunia Święta, stoję w środku, 1975 r. / Fot. archiwum prywatne
Pamiętam tę sukienkę bardzo dobrze – rozkloszowana, z falbankami przy spódniczce i rękawach. Była naprawdę piękna. Fryzjerka przyszła do domu, żeby uczesać mnie w modnego wówczas pazia.
Rzecz czwarta – dwuzłotówki na pościeli
Po moim ojcu pozostały wspomnienia. Chaotyczne, takie, które nijak nie potrafią ułożyć się w chronologiczną całość. Są jak popękany obraz – tu odleciał jakiś kawałek, tam na mozaice zrobiła się gęsta pajęczyna, gdzie indziej czas wytarł wszystkie kontury.
A znowuż na samym środku kolory są wyraźne, tak jakby wprawna ręka pociągnęła pędzlem zaledwie wczoraj. Zastanawiam się, dlaczego jedne chwile przychodzą do mnie z taką intensywnością, a innych w ogóle nie mogę odtworzyć?
Pamiętam na przykład pochody 1-majowe, na które mój ojciec zabierał mnie każdego roku. Musowo musiała iść cała fabryka. Szturmówka w dłoń i nieco leniwa defilada przed trybuną honorową, z której z góry spoglądali na nas partyjni dygnitarze. Ulica Paderewskiego nosiła wówczas nazwę Mariana Buczka. Kolumna, gdy tylko dotarła do jej wylotu w okolicy pobliskiego ronda, rozluźniała się i wszyscy gromadą wędrowali na piwo. Pamiętam taką jedną 1-majową wyprawę z kolegami taty. Wypił może jeden kufel i gdy już wracaliśmy do domu, poprosił mnie, żebym nie wydała się z tym przed mamą. Ponad wszystko bał się jej niezadowolenia. Potem na te pochody zaganiali nas w szkole, nakładałam więc harcerski mundurek, na nogi białe podkolanówki i w równym szeregu maszerowałam z dzieciakami z klasy. Nic nie rozumiałam z krzyczanych z nieco udawanym entuzjazmem haseł: Niech żyje sojusz robotniczo-chłopski!, Polska – Socjalizm – Pokój, Tysiące rąk, miliony rąk, a serce bije jedno! Układ Warszawski – gwarancją pokojowego rozwoju socjalistycznej Polski!
Podobało mi się na pochodach. Było uroczyście i radośnie. Machałam małą, papierową biało-czerwoną flagą. Dopiero później, w liceum trochę dojrzałam i zrozumiałam, że to jedna wielka blaga i nigdy więcej nie poszłam na 1-majowy pochód. Przez cały ogólniak nikt nie mógł mnie zmusić do udziału w tej propagandowej szopce. To był mój taki mały, osobisty protest. Pamiętam, jak w czwartej klasie tuż przed maturą, rozwścieczony wicedyrektor „Śniadka” wpadł do klasy i kazał wstać wszystkim uczniom, którzy nie przyszli na pochód. Pokiwał z dezaprobatą głową i zanim wyszedł, rzucił od niechcenia:
– A za chwilę egzamin…
Nie przestraszyłam się. To był rok 1987. Komuna za chwilę miała przewrócić się do góry nogami. Znamienne, że mój wicedyrektor, który tak gorliwie bronił 1-majowej tradycji, potem świetnie odnalazł się w nowej rzeczywistości. Ale to już zupełnie inna opowieść.
A ta opowieść ma być o moim ojcu. Nie był żadnym wielkim bohaterem.
W Chemarze, w którym pracował przez całe swoje życie, we wrześniu 1980 roku, już po podpisaniu porozumień sierpniowych, wybuchł strajk. Mój ojciec wyszedł do pracy tak jak zwykle, z kanapkami przygotowanymi przez mamę. Minęło osiem godzin, potem dziewięć, dziesięć, jedenaście… Nie wracał. Na dworze zrobiło się już ciemno, z nosami przy szybie wypatrywałyśmy jego sylwetki. Bałyśmy się powiedzieć głośno to, o czym każda z nas myślała po cichu. Przecież to fabryka. Mógł się zdarzyć wypadek.
– To już ostatni autobus. Nikt nie wysiadł – mama przetrwała ciszę. W jej głosie pobrzmiewała ledwo wyczuwalna nuta niepokoju. Pół godziny później do naszych drzwi zapukała sąsiadka z góry, której mąż, podobnie zresztą jak i prawie wszyscy mieszkańcy naszego bloku, również pracował w Chemarze.
– Jest strajk. Nasi nie wrócą na noc – obwieściła. Odetchnęłyśmy z ulgą. Następnego dnia stałyśmy się małym ziarenkiem tego wielkie zrywu, który od kilku tygodni rozlewał się po całej Polsce. Kobiety z naszego bloku zaczęły przygotowywać dla swoich strajkujących mężów prowianty. Wsiadały do „9”, która podjeżdżała pod bramy fabryki i podawały jedzenie przez ogrodzenie. Strajkujący robotnicy Chemaru początkowo walczyli tylko o swoje, chcieli dostać podwyżki, buntowali się z powodu pustych, sklepowych półek, nie bardzo obchodziło ich to, co dzieje się w innych zakładach pracy. Podobno nawet nie chcieli wpuścić na teren fabryki delegacji robotników z „Iskry”. Dopiero z czasem zrozumieli, że tylko w jedności jest siła.
Po kilku dniach ojciec wrócił do domu, zarośnięty, zmęczony. Rozpoczęło się zwykłe życie, w które wkrótce miał wkroczyć stan wojenny. Pamiętam, że następnego dnia po jego ogłoszeniu, w poniedziałek, wyruszyłam do szkoły. Jakaś przechodząca obok mnie kobieta zawróciła mnie z drogi.
– Dziecko, mamy wojnę, nie będzie lekcji, wracaj do domu – w jej głosie wyczuwałam troskę. Przestraszyłam się. Słowo wojna działało na wyobraźnię, przez moją głowę przetaczały się obrazy z filmów i książek. Strach podsycali ubrani w wojskowe mundury telewizyjni prezenterzy, którzy nie dawali nadziei na lepsze jutro. Ludowa władza zafundowała dzieciakom kilkutygodniowe ferie. I tyle było w tym dobrego. Zrobiło się ponuro i smutno. Z tamtych dni pamiętam puste półki, niekończące się kolejki do sklepów, upokarzające mizdrzenie do sprzedawczyń, które stały się królowymi życia. Pamiętam też moich rodziców pochylonych nad kartkami na żywność i próbujących rozwiązać łamigłówkę – na co wymienić reglamentowane papierosy i wódkę, czy kupić mięso z kością czy bez kości. Pamiętam też wyziębione mieszkania i otwarte drzwiczki rozgrzanego piekarnika, który miał ocieplić chłodne mury mieszkania.
Po moim ojcu pozostały również inne wspomnienia. Te piękne, do których chce się wracać. Mam przed oczyma taki obraz – obudził mnie kiedyś w sobotni poranek, pobrzękując złotymi, lśniącymi dwuzłotówkami, które Narodowy Bank Polski właśnie wypuścił w obieg, a jemu cała garść dostała się w wypłacie. Monety wyglądały jak marzenie, zachłannie przerzucałam je z dłoni w dłoń i układałam na kołdrze. Dziś nawet nie wiem, jaką wówczas miały wartość i co za nie kupiłam. Pamiętam też woń bzu, którego kiść zawsze przynosił w maju do domu, gdy wracał z wieczornej zmiany w fabryce. Intensywny i zaborczy zapach wypełniał wszystkie kąty, ustępował jedynie sobotniej mieszance pasty do podłogi i ciasta, które mama piekła na każdą niedzielę.
A czego nie pamiętam? Nie mogę dokładnie przypomnieć sobie, jak mój ojciec uczył mnie jeździć na rowerze. Potrafię odtworzyć tylko tyle, że moje dziecięce dwa kółka były granatowe. Ojciec asekurował mnie kijem wetkniętym tuż za siedzenie. A gdy już uznał, że jakoś sobie radzę, puszczał drążek i śmiało pedałowałam sama. Nie pamiętam też zbyt dokładnie przejażdżek sankami, choć wiem, jak wyglądały (jasne szczebelki z wyprofilowanym oparciem) i że zawsze na początku zimy szorował ich płozy woskiem.
O, i jeszcze to, że grał ze mną w warcaby, karcianą wojnę i chińczyka, a gdy przez krótki czas palił papierosy, wypuszczał specjalnie dla mnie kółeczka z dymu. Ot, taka sztuczka, która strasznie mnie cieszyła.
– Tato, zrób kółka – prosiłam, a gdy kuliste obłoczki sennie rozpoczynały wędrówkę po pokoju, podekscytowana bezskutecznie próbowałam schwytać je w dłonie.
I takim go zapamiętam. Łagodnego i dobrego. Żył po ciuchu i odszedł po cichu, tak, jakby nikogo nie chciał kłopotać.
Rzecz piąta – kurtka wranglera
Po moim ojcu pozostała jeansowa kurtka wranglera. Ale tylko we wspomnieniach, bo choć przetrząsnęłam wszystkie szafy, nigdzie nie mogłam jej znaleźć. Z drugiej strony – niemożliwe, abym ją wyrzuciła albo komuś wydała. Takiej rzeczy, o której śni się po nocach, nie pozbywa się za żadne skarby.
Który to był rok? Chyba 1985. Obóz młodzieżowy w Łebie. Oczywiście z zakładu pracy mojego ojca. Spaliśmy w wielkich, wojskowych namiotach na polu campingowym tuż przy samej plaży. Trzy tygodnie murowanej pogody. I wtedy zakochałam się… W jeansowej kurtce mojej koleżanki! Można ją było kupić tylko w Peweksie, bodajże za 18 dolarów. Dziś to grosze, wówczas, gdy przeliczyło się to na złotówki, cena wydawała się kosmiczna. Pożyczałam tę kurtkę, by choć przez chwilę poczuć na skórze ten szorstki dotyk zagranicznego materiału. Na jedynym zdjęciu, które przywiozłam z obozu, stoję właśnie w tej kurtce, obok koleżanek z grupy. To nic, że jest upał. Ładnie mi w niej.
Wróciłam do domu i o niczym innym nie mówiłam. Jeansowa kurtka stała się moją obsesją. Ale ani dolarów, ani bonów PKO w domu nie było.
– Zobaczymy, co da się zrobić – powiedział w końcu krótko tata, tak jakby dawał mi trochę nadziei. Zastrzegał jednak, że może się nie uda. Następnego dnia pojechał do swojej rodzinnej wsi.
– Jest tam taka jedna kobieta, która handluje dolarami… – tłumaczył. Wrócił z dwudziestodolarówką w portfelu. Nawet nie zapytałam, ile go to kosztowało, zaraz pobiegliśmy do Peweksu i kupiliśmy cudowną kurtkę wranglera. Granatową, nieco startą, z charakterystycznymi, metalowymi guzikami, dopasowaną w talii. Była jak ekskluzywny delikates, podmuch innego, lepszego świata, o którym w połowie lat 80. mogłam tylko marzyć. Bo wówczas jeszcze rzeczywistość wokół była tak mało kolorowa. Pójście na zakupy przypominało łowy, z których wracało się nie z tym, co się chciało, ale z tym, na co akurat natrafiło się w sklepach. A polowało się na Sienkiewce i ówczesnej ulicy Buczka, które wówczas jeszcze tętniły życiem i stanowiły prawdziwe handlowe centrum miasta.
Na głównym deptaku wpadałyśmy z mamą i siostrą do kolejnych domów towarowych – Tęczy, Puchatka, Katarzyny. Przed tym ostatnim, na rogu była ekskluzywna Moda Polska, nieco dalej Serdaczek, a na samym końcu Sienkiewki – Telimena. Natomiast przy ulicy Buczka mieścił się Radoskór – jeśli nie kupiło się tam butów, to z pewnością nie dostało się ich w żadnym innym miejscu. A na zakończenie polowania mama zawsze zabierała nas na pyzy do baru przy Silnicy. Smakowały wybornie. Jadło się tam na stojąco, przy wysokich stołach, a zamówienie koniecznie musiało uwzględniać biały barszczyk. Pyzy wciąż serwowane są w tym samym miejscu, ale moja siostra twierdzi, że to już nie to, co dawniej…
Rzecz szósta – kupony totolotka
Po moim ojcu pozostało wspomnienie kuchennego blatu, przy którym wypełniał kupony totolotka. Miał kilka zeszytów w kratkę zapisanych zrozumiałymi tylko dla niego wykresami – liczbami, kółkami, strzałkami. To był jego system. Ale zabrakło czasu i szczęścia, by upolować milion.
Po moim ojcu pozostały też łzy. Po raz pierwszy rozpłakałam się kilka godzin po jego pogrzebie.
– Nigdy nie dostałam od niego nawet klapsa – wyrzuciłam z siebie jakoś tak bez związku. I rozryczałam się.
Życie potoczyło się swoim prozaicznym torem. Mąż, dziecko, mieszkanie, praca. Mówią, że czas leczy rany. Leczy, ale pustka pozostaje. Niekiedy zastanawiam się – jakim byłby dziadkiem? Czy chodziłby z moją córką na spacery, uczył ją jeździć na rowerze. A może zabierałby naszego psa na długie włóczęgi i nagradzał przysmakami za każdy przyniesiony w pysku patyk…
Po moim ojcu zostało malutkie zdjęcie wycięte tuż po jego śmierci ze starego dowodu osobistego, który trzeba było oddać w urzędzie. Noszę je przy sobie w portfelu. Każdego dnia spogląda na mnie siwy mężczyzna w szarej, bawełnianej koszuli. Otwarte szeroko oczy, oficjalny wyraz twarzy. I wtedy przychodzi natrętna myśl, że coś przeoczyłam, że kogoś ważnego w swoim życiu zaniedbałam, że nie nagadałam się tyle, ile potrzeba. Delikatnie wsuwam fotografię do portfela.
Opowiadanie „Deszcz złotych monet” Agaty Niebudek-Śmiech pochodzi z książki „Historia z mojej pamięci”. Wydawnictwo jest rezultatem konkursu pod tym samym tytułem zorganizowanym w 2020 roku przez Ośrodek Myśli Patriotycznej i Obywatelskiej w Kielcach. Publikacja ukazała się pod redakcją Jolanty Białek.
Opowiadanie zajęło trzecie miejsce w konkursie wspomnień „Historia z mojej pamięci”