Minęła właśnie kolejna rocznica bohaterskiej śmierci rotmistrza Witolda Pileckiego, zamęczonego w UB-eckiej mordowni przez komunistycznych zbrodniarzy. Jak wielu, pamiętających o tych tragicznych wydarzeniach, liczyłem, że tym razem polska kinematografia zrodzi kinowy film opisujący heroiczne życie i śmierć rotmistrza. Nie zrodziła. Rodzi się natomiast pytanie: dlaczego?
Pilecki był nie tylko weteranem Kampanii Wrześniowej, wojny z Sowietami, ale na ochotnika poszedł do obozu zagłady w Auschwitz. Na własne oczy chciał zobaczyć, co z wrogami III Rzeszy – a zwłaszcza z Żydami, dla których nie było miejsca w Nowym Wspaniałym Świecie Adolfa Hitlera – czynią, jak pisał Tadeusz Różewicz, prawdziwi ludożercy. Za swój heroizm, poświęcenie Polsce, wierność słowom Bóg, Honor, Ojczyzna, nowy, komunistyczny porządek wynagrodził go straszliwymi torturami i kulą w głowę. Po latach zakłamania i milczenia, kiedy w pozostającym pod kontrolą Sowietów kraju katów Pileckiego stawiano na piedestale, a patriotów, jak Pilecki, wyrzucano na śmietnik historii, dziś śmiało można mówić o tamtym Czasie Pogardy. A jednak wciąż nie doczekaliśmy się produkcji na miarę czynów rotmistrza. Dokumenty i teatr telewizji, nawet najlepiej zrealizowane, nie załatwią sprawy. Bądźmy szczerzy – tylko pełnometrażowe filmy wyświetlane w kinach, na festiwalach, później emitowane w telewizji, wydawane na nośnikach trwają w świadomości odbiorców, kreując kinematograficzne obrazy na trwałe wpisujące się w ich świadomość.
W 2015 roku premierę miał fabularyzowany dokument „Pilecki” w reżyserii Mirosława Krzyszkowskiego. W rolę młodego Witolda Pileckiego wcielił się Marcin Kwaśny (na zdjęciu w środku) / Fot. Kondrat Media – materiały prasowe
Amerykański dystrybutor najlepszego artystycznego kina światowego, firma Criterion, wydaje właśnie kolekcjonerską edycję „Popiołu i diamentu” Andrzeja Wajdy, filmu zrealizowanego na zamówienie komunistycznych władz. Dzięki geniuszowi (sprytowi) Wajdy, unikającego jednoznaczności, z jednej strony budującego pomnik Pokoleniu Kolumbów, z drugiej oddający sprawiedliwość nowej władzy, budującej świetlaną przyszłość, film udało się zrobić. Szkoda, że dzisiaj nie da się zrobić filmu o Pileckim, który zawładnąłby zbiorową wyobraźnią i przeniósł nas do czasów wojny po wojnie, kiedy tysiące polskich patriotów, mimo świadomości bezowocnej walki, nie składało broni.
Kadr z filmu „Popiół i diament” z 1958 roku w reżyserii Andrzeja Wajdy / Fot. materiały prasowe
Karski – sprawiedliwy wśród narodów świata
Albo weźmy inną postać, tak bardzo wołającą o pełnometrażowy film. Jan Karski – być może największy bohater Polski czasów II wojny światowej. Złożył raport o zagładzie Żydów europejskich, na terenach podbitej przez Niemców Polski, na ręce prezydenta USA F. D. Roosvelta i przedstawicieli Światowego Kongresu Żydów. Zanim to jednak uczynił, sam, na własne oczy, w przebraniu SS-mana widział gehennę mordowanych przez hitlerowców w warszawskim getcie.
Nawet w kontrowersyjnym, ale jednak najwybitniejszym, filmowym świadectwie Holocaustu – filmie dokumentalnym Shoah Claude’a Lanzmanna – znajduje się rozmowa z Karskim, opowiadającym o misji do USA i obojętności z jaką spotkała się jego relacja u władców wolnego świata. Co ciekawe, Lanzamann skrócił w pierwotnej wersji serii wypowiedź Karskiego i przywrócił ją dopiero po latach w odrestaurowanej wersji filmu.
Sama relacja Karskiego to materiał na gotowy film. Nie mówiąc już o tym, co Karski napisał w swym dziele Państwo podziemne. Z pewnością, gdyby Karski był Amerykaninem, powstał by już nie jeden, ale wiele filmów. I cóż z tego, że jest dokument, z elementami filmu animowanego „Karski i władcy ludzkości”. Owszem starannie zrealizowany, trzymający się ściśle historycznej prawdy. Czy postać Karskiego nie zasługuje jednak na film na miarę „Popiołu i diamentu”?
Próby zmiany tego stanu rzeczy
Doszły mnie słuchy, że trwają prace nad realizacją superprodukcji o Pileckim. Najpierw za film odpowiadał wybitny polski reżyser Leszek Wosiewicz. Jego koncepcja na wysoce artystyczny film nie spotkała się jednak z pozytywnym przyjęciem producentów działających m.in. z ramienia Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Myślę, że jest to zrozumiała decyzja. Mimo całego szacunku dla Wosiewicza, reżysera wybitnych filmów na temat wojny, jak „Kornblumenblau”, czy „Cyngi”, wysoce artystyczny film o Pileckim, mający pokazywać światu tę postać, mógłby być filmem zbyt hermetycznym. Raport Pileckiego kończy więc reżyser Karbali – Krzysztof Łukasiewicz. Końca produkcji (kosztującej już 40 mln zł), wciąż jednak nie widać.
Kadr z filmu „Kurier” z 2019 roku w reżyserii Władysława Pasikowskiego / Fot. materiały prasowe
Zrealizowano natomiast film o Janie Nowaku-Jeziorańskim, który przywiózł Polakom decyzję o roznieceniu Powstania Warszawskiego, a przez całą komunę nadawał programy w Wolnej Europie. Jan Nowak-Jeziorański doczekał się widowiskowego obrazu „Kurier” (2016 r.), w reżyserii mistrza polskiego kina sensacyjnego Władysława Pasikowskiego. Nie było to jednak dzieło będące w stanie zaistnieć w świadomości Polaków, czy kinomanów na świecie. Film miejscami trzyma w napięciu, ma świetnie zrealizowaną ekspozycję ukazującą okrucieństwo okupantów, ma wręcz chwile porywające, jak scena ucieczki bohatera z kraju. Razi jednak błędami, np. złą obsadą. Odtwórca głównej roli – Phillpe Tłokiński – ma w sobie tyle charyzmy, co – parafrazując Lalkę Prusa – jest siarki w zapałce. Ale też świat przedstawiony w filmie pozbawiony jest realizmu, przypomina bardziej serial w stylu „Allo! Allo!” niż rasowe kino wojenne. To zadziwia, bo przecież wcześniejszy film Pasikowskiego, ukazujący postać innego bohatera polskiego – płk. Kuklińskiego – „Jack Strong”, to chyba chlubny wyjątek wśród szeregu tych słabych, heroiczno-filmowych produkcji polskiego kina ostatnich lat.
Kadr z filmu „Jack Strong” z 2014 roku w reżyserii Władysława Pasikowskiego / Fot. materiały prasowe
Kolejny przykład próby przełamania filmowej niemocy w opowiadaniu naszej heroicznej przeszłości to „Miasto 44” Jana Komasy. Oglądane po latach przekonuje w ukazywaniu batalistyki oraz sposobem łączącym historyczny realizm z wymogami współczesnej estetyki filmowej. Są tam na przykład ujęcia charakterystyczne dla komputerowych gier FPP, gdzie kamera umieszczona jest niejako w głowie bohatera. Z drugiej strony film razi nadmiernym unowocześnieniem bohaterów oraz brakiem wyeksponowanych zwycięskich epizodów w czasie działań powstańczych. Epizodów, które zbudowałyby pamięć o walczących w powstaniu bohaterach, mogących przynajmniej przez chwilę poczuć się wolnymi.
Kadr z filmu „Miasto 44” z 2014 roku w reżyserii Jana Komasy / Fot. materiały prasowe
Filmowy zamach na Heindricha. Można? Można!
Nie tak dawno przypomniałem sobie w TVP film „Kryptonim HHH” (2017 r.) w reżyserii Cedrica Jimeneza, adaptację bestsellerowej powieści Laurenta Bineta. Ten film – zrealizowany przez hiszpańskiego reżysera, według powieści francuskiego pisarza, za hollywoodzkie pieniądze, z udziałem międzynarodowej obsady – był opowieścią o najchwalebniejszym zamachu w czasie II wojny światowej: zastrzeleniu przez czeskich komandosów 27 maja 1942 r. Reinhardta Heydricha, trzeciego (po Hitlerze i Himlerze) człowieka w III Rzeszy, architekta Ostatecznego Rozwiązania kwestii żydowskiej. Jakiż to jest genialny film! Porywająca, dynamiczna forma, wyśmienite aktorstwo, wizjonerska reżyseria. Starcie totalitarnego Zła, w osobie niemieckiego zbrodniarza z Dobrem, w osobach czeskich żołnierzy-męczenników.
Śmiała sekwencja miłości jednego z zamachowców z ukochaną kobietą, połączona ze sceną różańcowej modlitwy drugiego z partyzantów, to z pozoru obrazoburcza, ale w swej istocie mająca wymiar transcendentny filmowa fraza oddająca istotę miłości do spraw ważniejszych niż życie. Wybitny film, który ogląda się z zapartym tchem. Gdym miał kasę po prostu wynająłbym reżysera filmu „Kryptonim HHH”, aby zrobił taki film o Pileckim, albo o Karskim lub o bohaterach wojny po wojnie. Jestem przekonany, że polscy reżyserzy nie tyle nie umieją, co po prostu nie chcą tworzyć dziś filmów opiewających polski heroizm, na miarę takiej produkcji jak „Kryptonim HHH”.
Kadr z filmu „Kryptonim HHH” z 2017 roku w Cédrica Jimeneza / Fot. materiały prasowe
Przyczyn tego stanu rzeczy należy być może upatrywać w tym, że polskie środowisko filmowe, w sporej części, reprezentuje formację beneficjentów komunistycznego systemu. Choć to nierzadko filmowcy pierwszej wody – z pewnością potrafiącymi zrealizować świetne kino – nie mają absolutnie mentalnego przekonania do realizowania filmów, które opisywałyby bohaterstwo żołnierzy walczących z hitlerowskim i komunistycznym zniewoleniem. W sumie, nie ma się im co dziwić. Przecież to właśnie tzw. Władza Ludowa, po leninowsku traktująca kino jako najważniejszą ze sztuk, strukturalnie i mentalnie ufundowała tzw. polskie kino po 1945 r. Kino, którego ojcami-założycielami byli przecież filmowcy komunistycznej Czołówki, wjeżdżający na czołgach Armii Czerwonej do kraju nad Wisłą.
Ów filmowy gmach, budowany przez ponad 40 lat, wydający niekiedy dzieła klasy światowej, jak przywołany wcześniej film Wajdy, stoi nieruszony po dziś dzień. Cementują go: brak reform w filmowym szkolnictwie, przeświadczenie, że wszystko musi zostać tak jak jest, wsparcie międzynarodowego systemu dystrybucji, festiwalowych eventów, producenckich układów i układzików.
Robi się filmy raczej niegroźne, omijające tematy kontrowersyjne, kino tematów zastępczych, dalekie od naprawdę wielkiego kina odwołującego się do historii, mitów, archetypów reprezentowanych kiedyś przez prawdziwych ludzi. Powstające nieliczne ambitne projekty zaszczuwa się piórami krytyków, których zadaniem jest przede wszystkim ośmieszanie tematów ważnych dla części społeczeństwa przywiązanej do tradycji i wartości.
Może jednak przyczyna jest znacznie głębsza, bardziej, że się tak wyrażę, polityczna? To chęć podtrzymywania na arenie międzynarodowej fałszywego przeświadczenia, że Polacy to nie naród ofiar i bohaterów, ale tchórzy i szmalcowników. Oczywiście byli tchórze i szmalcownicy, ale to nie oni przecież wieźli raporty do Waszyngtonu, czy bili się w Warszawskim Powstaniu. Dziś buduje się sprzeczną z historią narrację zamieniającą miejscami napastników i napadniętych. Kwestia w czyim interesie leżą takie operacje przekracza z pewnością ramy tego, skądinąd, filmowego felietonu.
Piotr Kletowski
Urodził się w 1975 roku w Kielcach, doktor habilitowany, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, adiunkt w Instytucie Bliskiego i Dalekiego Wschodu, pracownik Zakładu Korei. Filmoznawca i kulturoznawca specjalizujący się w problematyce historii i antropologii filmu, zwłaszcza kina azjatyckiego. Autor ponad 100 artykułów i publikacji filmoznawczych, w tym monografii autorów światowego kina (Śmierć jest moim zwycięstwem – kino Takeshiego Kitano, 2001; Filmowa odyseja Stanleya Kubricka, 2006; Pier Paolo Pasolini. Twórczość filmowa, 2013), współautor wywiadów-rzek (z Piotrem Mareckim) reżyserów osobnych polskiego kina (Żuławski. Przewodnik Krytyki Politycznej, 2008, 2019; Królikiewicz. Pracuje dla przyszłości, 2011; Piotr Szulkin. Życiopis, 2011) oraz redaktor specjalistycznych monografii (Europejskie kino gatunków, tom I, 2016, Europejskie kino gatunków, tom II, współ. z Maciejem Peplińskim, 2019).
Na zdjęciu u góry: proces przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie w marcu 1948 roku Witolda Pileckiego i jego towarzyszy: Marii Szelągowskiej, Tadeusza Płużańskiego, Ryszarda Jamontta-Krzywickiego, Maksymiliana Kauckiego, Witolda Różyckiego, Makarego Sieradzkiego i Jerzego Nowakowskiego / Fot. IPN