Mijają 34 lata od największej katastrofy w historii polskiego lotnictwa. 9 maja w 1987 roku w Lesie Kabackim rozbił się samolot IŁ-62 M „Tadeusz Kościuszko”. Ze względu na pandemię organizatorzy odwołali tradycyjne spotkanie przy pomniku i symbolicznym krzyżu. Nie będzie też mszy świętej – zarówno w kościele w Józefosławiu, jak i tej polowej.
Celem lotu był Nowy Jork. IŁ doleciał tylko nad Grudziądz – tam maszyną, która wzniosła się na osiem kilometrów, wstrząsnął huk.
Po wybuchu silnika piloci wyłączyli dwie z czterech jednostek napędowych. Niestety, w tylnej części samolotu pojawił się ogień, który zniszczył elementy steru wysokości.
Piloci robili co mogli, aby wrócić na lotnisko w Warszawie. Po wykonaniu manewru podejścia do lądowania nad Konstancinem-Jeziorną maszyna z prędkością ponad 400 km/h runęła w Lesie Kabackim. Zabrakło pięciu kilometrów – około 40 sekund lotu.
Ostatnie słowa, które usłyszeli kontrolerzy lotów na Okęciu brzmiały: „Dobranoc, do widzenia, cześć. Giniemy”. Nagranie zarejestrowały „czarne skrzynki”.
Strażakami dowodził wtedy Zdzisław Rowiński.
– Nie dało się nikogo uratować ze względu na ogromny pożar samolotu – wspominał mężczyzna. – Był wypełniony paliwem, nie było możliwości zrzutu tego paliwa i większość katastrofy to jest spalone część lasu i szczątki ludzkie. Nie było możliwości lądowania. Sama sterowność samolotu z taką ilością paliwa to jest bomba – mówił.
– Widok wstrząsający, trudno zdobyć się na jakiś sensowny opis tego, co w tej chwili widzimy. Nad miejscem katastrofy krążą w tej chwili helikoptery – relacjonował dziennikarz Polskiego Radia, który natychmiast pojawił się na miejscu.
– Pracowałem na budowie, akurat robiliśmy dach, był bardzo niosko i już wiadomo było, że nie doleci, że on musi spaść – mówił świadek. – Wzięliśmy sprzęt podręczny gaśniczy, zadzwoniliśmy do straży do Piaseczna – dodał.
Pani Krystyna, mieszkanka Józefosławia – miasteczka tuż obok miejsca tragedii – tak wspomina ten dzień.
– Usłyszałam duży huk nad Lasem Kabackim. Pełno dymu, te służby się nawet szybko pojawiły. Jak weszliśmy tam z mężem, to widok był przeokropny, połamane drzewa ścięte jak zapałki, nieprzyjemny zapach. Niektóre ubrania nawet wisiały na gałęziach – mówiła.
Żona jednego z pilotów, Sława Mierżyńska-Łykowska o katastrofie dowiedziała się z radia.
– Jak przyjechałam z pracy i pojechałam do przychodni, ponieważ z potwornym bólem głowy wróciłam, tam z kolei będąc słyszę w radio, że mówią, że wypadek. Powiedzieli, że jeszcze nie wiadomo co, kto tam się uratował itd. Więc jak ja to usłyszałam, to wiedziałam, o co chodzi. Od razu zemdlałam – opowiadała.
Tego dnia zginęli wszyscy obecni na pokładzie – 172 pasażerów i 11 członków załogi. Pod względem liczby ofiar była to największa katastrofa w historii polskiego lotnictwa.