W ostatnich dniach wielką popularność w Internecie zdobyło odkrycie rosyjskiej, czy raczej radzieckiej wersji „Władcy pierścieni” J.R.R. Tolkiena zrealizowanej w 1992 roku. Jest to niezwykle pocieszne dzieło, którego oryginalny tytuł „Chranitieli” można przetłumaczyć jako „Strażnicy”. No, ale żeby nie było tak wesoło to warto powiedzieć, że polska kinematografia też ma niemały wkład w niezbyt udane produkcje fantasy.
Zrealizowane przez leningradzkie studio filmowe dzieło jest właściwie dwugodzinnym spektaklem telewizyjnym z siermiężnymi efektami specjalnymi, groteskową charakteryzacją, a przede wszystkim z prawie całkowicie zmienioną fabułą, właściwie ograniczającą się do szkicowego ukazania losów Frodo Bagginsa i Drużyny Pierścienia oraz ich wyprawy do Mordoru. Prawdę powiedziawszy, gdybyśmy nie wiedzieli, że jest to adaptacja prozy Tolkiena (którego oficjalne tłumaczenia w ZSRR ukazały się dopiero w latach 80., podobnie jak w PRL) moglibyśmy się pomylić, czy czasami nie jest to jakaś telewizyjna wersja rosyjskiej bajki pomieszanej ze scenami jako żywo przeniesionymi z telewizyjnej wersji dramatu Czechowa, pomieszanego z wątkami z gogolowskiego horroru „Wij”. Można boki zrywać widząc Gandalfa w żabocie, Galadrielę wyglądającą jak Ałła Pugaczowa [dla młodszych czytelników – wielka gwiazda radzieckiej estrady] , czy doznać niemałego szoku poznawczego, kiedy bohaterowie wchodzą do Morii, która jest ni mniej nie więcej tylko… prawosławnym cmentarzem. Ale właśnie to, że Strażnicy są tak siermiężni, śmieszni, odbiegający o całe lata świetlne od znanej wszem i wobec wersji Petera Jacksona z przełomu wieków, osiągnęli tak wielką popularność w świecie Internetu (do dnia dzisiejszego ponad dwa miliony odsłon).
Gobbit, czyli Hobbit
Rzecz ciekawa, nie jest to jedyna wersja tolkienowskiej prozy zrealizowana przez twórców z ZSRR. W 1985 roku, mniej więcej w podobnej konwencji, przeniesiono na mały ekran Hobbita. Radziecki „Gobbit” – wyraźnie skierowany do młodego widza – jest jeszcze śmieszniejszy niż „Strażnicy”. Zwłaszcza epickie sceny walk ze Smaugiem, który tutaj jest po prostu gumową figurką unoszoną za pomocą palców animatora. I to dzieło można podziwiać na portalu YouTube, przy czym lojalnie ostrzegam – od oglądania tego materiału można autentycznie umrzeć ze śmiechu.
Gdyby tego było mało to warto wspomnieć, że radzieccy animatorzy próbowali nawet zrealizować animowaną wersję „Sirmarillionu”. Przeskoczyli więc zachodnich filmowców, którzy – jak na razie – nie poważyli się na realizację tego najbardziej złożonego dzieła J.R.R. Tolkiena. Zapewne miała to być odpowiedź na animowane, i to całkiem udane, produkcje zachodnie, jak wersja „Władcy pierścieni” dokonana w 1978 roku przez amerykańskiego artystę Ralpha Bakshiego.
Zresztą w ogóle pierwszą adaptacją Hobbita, i w ogóle literatury Tolkiena, była właśnie wersja animowana, kilkunastominutowa, z 1966 roku. Sam Tolkien uważał, że kino nie jest w stanie wykreować ekranowych wizji równych tym wykreowanym przezeń na kartach powieści. Odmawiał również prawa do realizacji filmowej wersji „Władcy pierścieni” wytwórni Walta Disneya (Disney uciekł się do podstępu, realizując w latach 80. podróbkę Hobbita, film „Czarny Kocioł”).
Tolkien po polsku i Wiedźmin nasz rodzimy
Z pewnością radzieckie, filmowe – czy raczej telewizyjne – próby mierzenia się z prozą Tolkiena zachęciły również i polskich twórców do realizacji telewizyjnych wizji tolkienowskiej prozy. Mało kto pamięta, że w TVP, w późnych latach 80., zrealizowano, całkiem niezłą (przynajmniej w porównaniu z sowieckimi telenowelami) wersję opowiadania Tolkiena „Rudy Dżil i jego pies” – ze smokami granymi przez aktorów w kostiumach z gumy (na podobieństwo potworów z japońskich filmów kaiju-eiga, których najsłynniejszym reprezentantem była słynna Godzilla). Warto więc wygrzebać z archiwów TVP ten zapomniany spektakl i wrzucić na YouTube, być może cieszyłby się równie dużą popularnością co „Strażnicy”.
Wydaje się jednak, że o wiele większą popularnością cieszyłaby się inna, oryginalna, polska produkcja telewizyjna z gatunku fantasy mogąca stanowić – również na zasadzie kuriozum (choć może nie do końca) – przedmiot zainteresowania fanów filmowych i telewizyjnych historii spod znaku magii i miecza. Chodzi mi, rzecz jasna, o sławetny serial „Wiedźmin” na podstawie prozy Andrzeja Sapkowskiego.
Rzecz jest o tyle ciekawa, że związana z ziemią kielecką, gdzie w 2000 roku, kręcono materiał do całej serii i do jej kinowej wersji, w reżyserii Marka Brodzkiego. Pamięta o tym niżej podpisany, ponieważ sam uczestniczył w realizacji tej polskiej „superprodukcji”. Jako filmoznawca zawsze uważałem, że trzeba poznać film od kuchni więc w pewnym okresie mojego życia, niemalże każde wakacje (a to zwykle pora realizowania filmów) spędzałem na filmowych planach. Całą sprawę ułatwiało mi to, że asystentami, czy nawet drugimi reżyserami byli na owych planach moi koledzy z filmoznawczych studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim praktykujący w zawodzie reżysera. Był wśród nich śp. Marcin Wrona, który jako drugi reżyser „Przedwiośnia” Filipa Bajona – zresztą kręconego również na Ziemi Świętokrzyskiej – ułatwił mi wizytę na planie, a nawet zagranie epizodu (chłopca stajennego).
Świętokrzyskie szlaki Wiedźmina
Nie pamiętam dziś kto ułatwił mi wjazd na plan „Wiedźmina” kręconego w różnych częściach Kielecczyzny: w kamieniołomie Grabina, w okolicach Świętego Krzyża, na Gołoborzu, w Nowej Słupi i w Chęcinach (choć sceny z okolic zamku ostatecznie nie weszły do filmu ani do serialu; wykorzystano ujęcia zamku w Gniewie). Była to bardzo duża i kosztowna produkcja, za którą stała firma Heritage, słynnego (nie tylko z działalności filmowej) producenta Lwa Rywina, więc nie szczędzono środków na to, aby przynajmniej polskie plenery wyglądały na ekranie okazale, co się w sumie udało.
Najbardziej okazale okazały się właśnie niezwykle klimatyczne ujęcia kręcone w Górach Świętokrzyskich stanowiących wymarzony plener dla filmowych produkcji spod znaku fantastyki. Kto choć raz widział zachód słońca na Gołoborzu, wie o czym piszę.
Mało kto wie, że już wcześniej w polskim kinie wykorzystywano malownicze plenery kieleckiej ziemi. To tu Jerzy Hoffman kręcił widowiskowe sceny batalistyczne ukazujące oblężenie Kamieńca Podolskiego do „Pana Wołodyjowskiego” (Chęciny), a Jerzy Gruza w latach 80. zrealizował widowiskowe zdjęcia do baśniowego serialu „Pierścień i róża”. Przykłady wykorzystania pięknej ziemi kieleckiej i Kielc w polskim, i nie tylko polskim kinie, omówię w jednym z kolejnych felietonów, bo zaprawdę jest o czym pisać!
Wracając do „Wiedźmina”, mogłem uczestniczyć w jego realizacji jedynie w charakterze statysty. Okazało się, że wraz ze sporą gromadą innych szczęśliwców dostaliśmy role wojów polujących na Smoka, granego w filmie – w ludzkiej postaci – przez Andrzeja Chyrę. Było to dość ciekawe doświadczenie. Zwłaszcza, że sceny kręcone były z udziałem smoka, którego wcale nie było. Postać gada miała być dołączona później za pomocą grafiki komputerowej. Niestety, jak przypominają sobie widzowie dzieła Marka Brodzkiego, komputerowy smok nie odbiegał zbytnio od gumowego monstrum z radzieckiego „Gobbita”.
Kadr z filmu „Wiedźmin”, 2001 r. Na zdjęciu: Michał Żerbrowski jako Wiedźmin Geralt z Rivii i Zbigniew Zamachowski jako Jaskier / Fot. Héritage Films
Wojowie zdobywają Cedzynę i drugie życie „Wiedźmina”
Najweselszym jednak fragmentem mojej przygody z „Wiedźminem” był moment, kiedy jedna z producentek nadzorujących pracę (i płace) statystów ulotniła się zaraz po skończeniu zdjęć zapominając o rozliczeniu się z aktorami. Dniówka za występ w filmie wynosiła niemało, bo ok. 100 zł „na głowę”. Statyści, w tym niżej podpisany, w kostiumach i charakteryzacji (pal sześć, że zrobionej ze szmat i tektury, wyglądało to nawet nieźle) przypuścili atak na hotel w Cedzynie, gdzie mieścił się sztab produkcyjny filmu w poszukiwaniu zapominalskiej producentki. Szczęśliwie wszystko skończyło się dla dobrze, ale do dziś nie zapomnę miny recepcjonistki hotelowej przerażonej na widok wysiadających z samochodów umorusanych wojów z mieczami i toporami, zasadzających się na ukrywającą się w pokoju hotelowym producentkę.
Pomijając jednak ten – dziś wspominany jako dość zabawny – epizod z planu „Wiedźmina”, było to bardzo ciekawe doświadczenie, które polecam każdemu krytykowi zajmującemu się kinem. Poznając ogrom pracy włożony nawet w nieudany film będzie się starał jednak znaleźć jakieś dobre strony recenzowanego dzieła. A może właśnie owa produkcja, zmiażdżona kiedyś przez fanów prozy Sapkowskiego, może stać się prawdziwym hitem Internetu. Na równi z radzieckimi wersjami prozy Tolkiena. Zwłaszcza że serialowa produkcja „Wiedźmina” zrealizowana przez Netflix ustępuje tej polskiej jedynie efektami specjalnymi.
Kadr z serialu „Wiedźmin”, 2019 r. Na zdjęciu: Henry Cavill jako Wiedźmin Geralt z Rivii / Fot. Katalin Vermes – Netflix
Piotr Kletowski
Urodził się w 1975 roku w Kielcach, doktor habilitowany, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, adiunkt w Instytucie Bliskiego i Dalekiego Wschodu, pracownik Zakładu Korei. Filmoznawca i kulturoznawca specjalizujący się w problematyce historii i antropologii filmu, zwłaszcza kina azjatyckiego. Autor ponad 100 artykułów i publikacji filmoznawczych, w tym monografii autorów światowego kina (Śmierć jest moim zwycięstwem – kino Takeshiego Kitano, 2001; Filmowa odyseja Stanleya Kubricka, 2006; Pier Paolo Pasolini. Twórczość filmowa, 2013), współautor wywiadów-rzek (z Piotrem Mareckim) reżyserów osobnych polskiego kina (Żuławski. Przewodnik Krytyki Politycznej, 2008, 2019; Królikiewicz. Pracuje dla przyszłości, 2011; Piotr Szulkin. Życiopis, 2011) oraz redaktor specjalistycznych monografii (Europejskie kino gatunków, tom I, 2016, Europejskie kino gatunków, tom II, współ. z Maciejem Peplińskim, 2019).