Opowiadanie „My Rzymianie” jest fragmentem książki Ordynariusza Sandomierskiego JE Biskupa Krzysztofa Nitkiewicza.
Opowiadania zawarte w książce o biskupie Bernardzie Włóczyńskim i jego współpracownikach, napisałem z myślą o wszystkich, którzy szczerze miłują Kościół. „Nie bój się, mała trzódko, gdyż spodobało się Ojcu waszemu dać wam królestwo” (Łk 12,32) – bp Krzysztof Nitkiewicz.
Zbieżność osób, miejsc i sytuacji jest całkowicie przypadkowa, a fabuła opowiedzianych historii stanowi wytwór fantazji.
Biskup Włóczyński nie posiadał daru bilokacji, co zawsze podkreślał, kiedy nie mógł lub nie chciał skorzystać z jakiegoś zaproszenia. W rzeczywistości był obecny w wielu miejscach naraz, jeśli nie przez swoich delegatów, to z pewnością myślami. A te nie opuściły nigdy Rzymu, w którym spędził najpiękniejsze lata. Z kolei myśli jego przyjaciół z Wiecznego Miasta biegły do Rzymkowca i czasami udawało im się zmaterializować, zgodnie z przysłowiem, że można obyć się bez rodzeństwa, ale nie bez przyjaciół [1].
Pewnego lipcowego poranka pod pałac biskupi zajechał samochód na włoskich numerach rejestracyjnych. Za sprawą wielkiego bagażnika na dachu oraz niskiego zawieszenia, auto zdawało się szorować podwoziem o rzymkowieckie bruki, przy których tak bardzo upierał się konserwator zabytków. Najpierw wysiadł mężczyzna poprawiający bez przerwy ledwie trzymające się na biodrach kremowe jeansy, następnie szczupła kobieta ubrana w jasną, żorżetową sukienkę z błękitnym „V”, jak Valentino, wreszcie młoda dziewczyna w wypuszczonej na szorty męskiej koszuli. Wszyscy troje w kultowych okularach i z komórkami w dłoni.
– Abbello! [2] – wykrzyknął Włoch na widok biskupa Włóczyńskiego i z rozłożonymi ramionami ruszył w jego kierunku.
– Alfredo! – zawołał gospodarz, rozpościerając równie szeroko swoje ramiona. Ściskali się i poklepywali po plecach, schlebiając sobie nawzajem, że figura wciąż nienaganna, a cera młodzieńcza. Ich stara przyjaźń – wyrosła z pasji do skautyzmu – poszerzyła się z czasem o Rominę, która przyglądała się teraz obu mężczyznom wyraźnie rozbawiona. Z kolei córka rzymskiego małżeństwa – Waleria – owoc jednego z letnich obozów, ochrzczona przez monsignora Włóczyńskiego w Bazylice Świętego Jana na Lateranie, dzieliła się przez telefon pierwszymi wrażeniami z Rzymkowca.
Wyczekawszy odpowiedni moment, Romina zawisła na szyi biskupa i wycałowała go ogniście po policzkach.
– Caro mio [3], widzę, że urządziłeś się tutaj całkiem nieźle: piękny dom, dużo zieleni, urokliwe miasteczko, jakbyśmy byli w Castel Gandolfo.
Duchowny przyznał jej rację. – O tak, idealne miejsce dla turystów. Czasami jednak ten spokój robi się dokuczliwy. Nadwyręża bębenki mocniej, niż szum rzymskiej ulicy. Pamiętacie, ile razy narzekałem na rytm życia? Dzisiaj postałbym sobie chętnie w korku na Lungotevere czy via Tiburtina albo zanurzył się w tłumie na stacji metra, wyglądając desperacko pociągu. O innych rzeczach nawet nie wspomnę.
Waleria – zajęta w tym momencie wysyłaniem esemesów – oderwała od telefonu duże piwne oczy i uśmiechnęła się przyjaźnie do biskupa.
– Bernardo, widzisz ten pojemnik na dachu samochodu? – zapytała.
Podobnie jak jej rodzice mówiła do niego po imieniu, nie przejmując się wcale ani kościelnymi tytułami, ani fioletową sutanną, którą zakładał na ważniejsze okazje. Byli jak rodzina.
– Zabraliśmy ze sobą trochę rzeczy, żebyś nadrobił zaległości przynajmniej w jedzeniu.
– Posiedzimy razem przy stole, napijemy się dobrego wina – wtórował jej ojciec.
– A tak na marginesie. W sobotę są derby Roma-Lazio… – rzucił, wyczekując reakcji gospodarza.
– Wiem, wiem. Byłoby grzechem opuścić taki mecz – uspokoił go biskup.
Myślami szukał już księdza Pączka, który miał wykupiony abonament na transmisje Serie A. Oby tylko udało się ściągnąć sekretarza z wakacji albo przynajmniej zdobyć klucz do jego mieszkania.
– Może najpierw wypakujemy wszystko z samochodu – rzekła Romina.
Goście – niczym rzymskie legiony – stopniowo przejmowali inicjatywę i narzucali swoje zasady. „Roma quanta fuit, ipsa ruina docet” [4] – mawiał renesansowy architekt Sebastiano Serlio. Jeśli ktoś mieszka w Rzymie, który był niegdyś głową świata, to chociaż po tamtych czasach pozostały „tylko” czcigodne mury, ma sporo cech swoich wielkich poprzedników. Tym bardziej, że jest jeszcze papież i Watykan.
Pojemnik na dachu samochodu przypominał małą spiżarnię. Czego w niej nie było! Wino z Frascati, olej, przecier pomidorowy i suszone pomidory „sott’olio, [5] dziesięć rodzajów makaronu, pecorino [6], zielone i czerwone pesto, porchetta [7] i spianata romana [8], kasztany w koniaku, kawa i machinetta do jej parzenia. Osobną kategorię stanowiły rzeczy osobiste upchane w tylnym bagażniku, ale i z nimi poradzili sobie w miarę szybko.
Kiedy biskup Włóczyński zaprowadził gości do pokoi, Waleria skorzystała z okazji, że nie było rodziców, wypytując się o miejscowe kluby i dyskoteki.
– Przecież nie puszczę cię nigdzie samej – odpowiedział duchowny.
– To znajdź mi kogoś do towarzystwa. Najlepiej jakiegoś studenta w moim wieku i żeby był fighissimo! [9]
Lato w biskupiej rezydencji nie różniło się właściwie niczym od pozostałych pór roku, poza temperaturą i wilgotnością powietrza. Pierwsza pozwalała wyłączyć ogrzewanie, druga przywracała elegancję rozeschniętym parkietom. Teraz jednak, gdy w pałacu zamieszkała rodzina z Rzymu, rytm życia zaczął płynąć naprawdę wakacyjnie. Uzgadniali wszystko z dnia na dzień, czy raczej z godziny na godzinę: posiłki, zwiedzanie, zakupy. Tylko Msza Święta – odprawiana przez biskupa z udziałem sióstr zakonnych – obroniła swoje miejsce, rozpoczynając niezmiennie każdy dzień o 7.45.
Waleria realizowała własny program, wypełniony głównie telefonami i surfowaniem w internecie, co powoli zaczynało ją nużyć. Rzymianie mają we krwi towarzyskość, wręcz lgną do drugiego człowieka, tyle, że zakonnice nie mówiły w żadnym obcym języku, natomiast przy rodzicach nie potrafiła być w pełni sobą. Stąd oczekiwanie na chłopaka, którego znalazł biskup Włóczyński, rozbudzało nie tylko jej wyobraźnię, ale również pragnienie – niemal na granicy pożądania – z zachowaniem naturalnie wszystkich przykazań dekalogu. Postanowiła, że pójdą od razu do jakiegoś klubu, gdyż tam można poznać się najszybciej, a jednocześnie dobrze zabawić. Założyła efektowną czarną tunikę z cekinami i umalowała się pod kolor, trochę prowokująco, lecz bez przesady.
Kiedy wreszcie zjawił się młody mężczyzna i wyciągając na przywitanie rękę, rzucił krótko: – Marek – uśmiech przemknął jej po twarzy.
Wyższy od eksnarzeczonych, o sportowej sylwetce, miał ciemne kręcone włosy oraz lekki zarost. Z takim wyglądem mógł być równie dobrze mieszkańcem Monte Sacro albo Garbatelli. [10]
Próbując odczytać pierwsze reakcje chłopaka – w kim bowiem nie ma choć odrobiny próżności – odnosiła wrażenie, iż Marek jest bardziej zakłopotany niecodzienną dla niego sytuacją, niż oczarowany jej wyglądem. W rzeczy samej, nie spodziewał się, że Waleria nastawiona jest głównie na rozrywkę, podczas gdy on zaplanował zwiedzanie miasta i inne rzeczy. Ponieważ jednak nocne kluby – jak świadczy sama nazwa – funkcjonują w określonych godzinach, znalazło się wystarczająco dużo czasu na zobaczenie kilku miejscowych atrakcji. Na sam koniec zaproponował jej odwiedzenie muzeum diecezjalnego.
– Nie mamy ani Umierającego Gala, ani Pauliny Bonaparte Antoniego Canovy – zastrzegł od razu – ale sama zobaczysz, że warto.
Popatrzyła na niego, jakby nie rozumiejąc o czym mówi.
– Nie przejmuj się. Ostatni raz – jeszcze podczas nauki w liceum – zwiedzałam „Akwarium” w Genui. Wiesz, z delfinami, rafami koralowymi…, una bomba. [11] Na resztę będzie jeszcze czas.
Minęli bramkę, żeby po chwili znaleźć się przed gotycką budowlą do połowy zniesioną z siwych bloków piaskowca, dalej zaś z czerwonej cegły, aż po dwuspadowy stromy dach. Na wiekowych drzwiach wtopionych w prosty kamienny portal widniała niewielka kartka. „Po południu zamknięte. Przepraszamy!” – mówił napis w języku polskim i angielskim.
– Może nawet lepiej – rzekła dziewczyna.
– Ten ogród przypomina mi „Opowieści z Narnii”. Zobaczmy, co jest z drugiej strony.
Południowa elewacja budynku była niemal wierną kopią frontonu: dwa rzędy wąskich, gotyckich okien, prostokątny portal, dodatkowo jeszcze bogato rzeźbiona w piaskowcu tablica erekcyjna z herbami fundatorów. Pierwotne wejście musiało znajdować się właśnie tutaj. Z czasem – ze względów praktycznych – przeniesiono je na drugą stronę, lecz kamienna tablica pozostała.
Natomiast ogród wywoływał uczucie smutku. Ani śladu po harmonii kolorów i kształtów, która chwilę wcześniej tak bardzo zachwyciła Włoszkę. Zamiast krótko przystrzyżonej, puszystej jak perskie dywany trawy, można było dopatrzeć się pozostałości warzywnych grządek, porośniętych teraz bujnymi chwastami. W miejscu kwiatowych klombów rozpanoszyły się gęste chaszcze, z których wyglądały białozielone kwiaty hortensji, podobne do głów pasażerów zatłoczonego pociągu, spragnionych świeżego powietrza. Na nieprzydatnych schodach wylegiwała się biała kotka z małymi, które z miejsca zdobyły serce Walerii. W rankingu ulubionych zwierząt mieszkańców Rzymu, koty plasują się niezmiennie na drugim miejscu, zaraz po wilczycy kapitolińskiej, będąc obowiązkowym „wyposażeniem” wielu domów.
Dziewczyna próbowała zwabić do siebie małe kotki, te jednak cofały się instynktownie przed jej ręką. Dopiero zawiązana na patyku chusteczka, którą poruszała raz od siebie, raz ku sobie, zdołała zmylić czujność jednego z nich i słynna „Dama z łasiczką” Leonarda da Vinci zyskała od tej chwili poważną rywalkę.
Marek był coraz bardziej pod urokiem pięknej rzymianki.
Nagle jakiś przedmiot spadł tuż obok jego stóp, wyrywając chłopaka z romantycznego błogostanu. Spojrzał w niebo, lecz nie zobaczył na nim żadnego ptaka, drona czy samolotu. Zerknął w dół i pośród wyżółconej słońcem trawy dostrzegł coś czarnego, jakby kawałek szkła albo metalu. Dotknął czubkiem buta tajemniczego obiektu. W końcu schylił się, aby go podnieść. To była bransoletka z czarnych, ściśle połączonych, szklanych płytek. Na srebrnym zapięciu widniał orzeł w koronie i niemal całkowicie zatarty monogram, pod którym kryła się tożsamość właścicielki.
– Grazie mille! [12] Jesteś naprawdę bardzo miły – powiedziała Waleria, puszczając wolno kotka. Była zbyt pochłonięta obłaskawianiem zwierzęcia, żeby zauważyć cokolwiek więcej. Dlatego myślała, że bransoletka jest prezentem od Marka.
– Nie ma za co – odrzekł chłopak, całkowicie zaskoczony biegiem wypadków. W międzyczasie dostrzegł uchylone okno i miał zamiar jeszcze raz spróbować dostać się do wnętrza muzeum, aby sprawdzić, czy bransoletka nie wypadła komuś przez przypadek. Ale jak powiedzieć o tym Walerii, która rozpromieniona niczym sierpniowe niebo Wiecznego Miasta, nałożyła ją sobie na rękę i uradowana, wyrażała swoją wdzięczność wielkimi piwnymi oczami w passe-partout mocnego makijażu à la smoky eyes.
– Fajnie, że ci się podoba.
– Mitica [13] – wyszeptała dziewczyna.
Para, trzymając się za ręce, poszła do klubu „Tańczący Okoń”. Przerobiony ze stodoły budynek nie przypominał niczym rzymskich lokali, łącznie z muzyką, napojami oraz zachowaniem miejscowej młodzieży, które dla kogoś z zachodu Europy czy nawet z większego polskiego miasta, musiały wyglądać egzotycznie. Jak Zenek Martyniuk w oczach krytyków muzycznych. Jednak najważniejsze z kim jesteś, a nie gdzie, zaś szklana bransoletka zburzyła do końca dzielące młodych mury.
Było już dobrze po północy, gdy Marek odprowadził Walerię do domu. Wchodząc po schodach, na piano nobile biskupiej rezydencji, Waleria zdawała przez telefon relację swojej najlepszej przyjaciółce.
– Myślałam w pierwszej chwili, że jest PPC, tymczasem tak się rozkręcił, że…
Podczas śniadania, biskup Włóczyński bezskutecznie próbował dowiedzieć się, jak minął wieczór. Gdyby nie obecność rodziców, Waleria pewnie by mu wszystko opowiedziała, a tak zbywała pytania ogólnikami.
– Powiedz mi chociaż, co to znaczy PPC – nalegał gospodarz.
Pogroziła mu palcem.
– Ładnie tak podsłuchiwać?
W każdym razie nie chodziło o ciebie. Jeśli już to… – nie dokończyła, zasłaniając ręką usta, żeby nie parsknąć śmiechem.
O ile ciekawość bywa pierwszym krokiem do piekła, o tyle posiada także swoje pozytywy. Zaraz po śniadaniu, biskup wziął się za wertowanie słowników.
Wreszcie znalazł odpowiedź: PPC – pronto per i crisantemi [14]. W żargonie młodzieżowym, osoba w podeszłym wieku albo przypominająca zmarłego.
Wisła w okolicach Rzymkowca – wartka i trudno dostępna – nie sprzyjała uprawianiu sportów wodnych. Biskup Włóczyński bardzo nad tym bolał. Od dziecka spędzał wakacje żeglując, wiosłując i oczywiście pływając we wszystkich znanych sobie stylach.
Na starość trudno jest zmieniać przyzwyczajenia. Szukał więc rozrywki w dolnym biegu Sanu, który był bardziej przyjazny, choć i on skrywał w swej toni różne niespodzianki. Goście z Rzymu na szczęście potrafili pływać. Podobnie Marek nieodstępujący Walerii ani na chwilę i chyba już trochę w niej zakochany. Jedynie ksiądz Pączek, który miał dzielić kajak z biskupem, był w tej dziedzinie nowicjuszem, co nastrajało go mniej entuzjastycznie. Nie dość, że musiał przerwać wakacje, to jeszcze teraz ryzykował życiem. Za każdym bowiem razem, kiedy mocniej pociągali wiosłami, pod podłogą, zbitą z długich listew, gromadziło się coraz więcej wody, nieprzyjemnie muskającej spodenki. Biskup uspokajał wprawdzie swego sekretarza, że drewno po zimie jest rozeschnięte, ale kiedy napęcznieje, wszystko będzie w porządku. Dyskomfort pozostał. Tym bardziej, że nogi zdążyły już zdrętwieć, natomiast podłoga wżynała się bezlitośnie w przemoczone siedzenie, a drewniane oparcie w plecy. Ksiądz Pączek wpadł na pomysł, żeby jako poduszkę wykorzystać leżący w dziobie kapok. Właściwie powinien go mieć na sobie, lecz jakby to wyglądało… Nieobyty z kajakiem, podniósł się i – zanim biskup zdążył krzyknąć z rufy: co robisz człowieku!? – stracił równowagę, wpadając do rzeki w towarzystwie przełożonego. Również kajak – teraz już całkowicie wypełniony wodą – poszedł na dno. Klasyczny efekt domina.
W takich sytuacjach liczy się nie tyle czas, co zimna krew, żeby nie ulec panice. A pasterz diecezji rzymkowieckiej ją posiadał. Kilka sprawnych ruchów nóg i rąk pozwoliło utrzymać się biskupowi na powierzchni.
– Sierotka Marysia – burknął, ocierając wodę z twarzy. Naturalnie pod adresem swego sekretarza.
– Wyślę cię do szkoły kajakowania. Tylko gdzie się podział ten Pączek?
Gwałtowny upust emocji zastąpiło uczucie narastającego niepokoju. Jeszcze bardziej malowało się ono na twarzach Rominy i Alfreda, których kajak dryfował z prądem rzeki w jego kierunku. Dosłownie metr obok znajdował się Marek. Wyciągnął w kierunku biskupa wiosło, aby mógł się go chwycić. Duchowny nie chciał jednak pomocy. Z taką siłą uderzył zaciśniętą pięścią w taflę wody, że rozprysła się wkoło, ochlapując ich obu.
– Gdzie jest Waleria?! – wykrzyknął.
Jak na zawołanie, z szaroniebieskiej toni rzeki wynurzyła się najpierw dziewczęca buzia – zmęczona lecz uśmiechnięta – a po niej głowa księdza Pączka, opadająca na klatkę piersiową i bez znaku życia. Gdyby Waleria nie przytrzymywała go po marynarsku za ramię, poszedłby na dno niczym przysłowiowy kamień. Zrozumieli się z biskupem bez słowa. Wspólnymi siłami odwrócili bezwładnego księdza Pączka na plecy i holując go, płynęli do brzegu. Zgodnie z Prawem Archimedesa był lekki, jakby stracił swoje osiemdziesiąt kilogramów, przynajmniej do momentu, gdy wyczuli pod nogami grunt. Marek, który ich eskortował, zeskoczył z kajaka do wody.
– Zostaw to mnie – powiedział do Walerii.
Wspólnie z biskupem wyciągnęli topielca na trawiasty brzeg. Był blady, z zamkniętymi oczami, stępione kontury wyrzeźbionych na siłowni mięśni oraz siniejące ciało przywodziły na myśl najgorsze obawy.
– Zrobię mu masaż serca – zaoferowała się Waleria.
Nie czekając na reakcję otoczenia – w tym swoich rodziców, którzy zdążyli już przybić do brzegu – uklękła przy księdzu Pączku i rytmicznymi ruchami zaczęła uciskać mu klatkę piersiową.
– Widzę, że bez sztucznego oddychania metodą usta-usta chyba się nie obędzie – dodała po chwili.
W tym momencie kapłan otworzył niespodziewanie oczy.
– Tylko nie to – wymamrotał ledwie słyszalnym głosem.
Dziewczyna przyłożyła mu dłoń do czoła.
– Musi być z nim niedobrze – stwierdziła.
– Vale,[15] daj spokój – zganił ją ojciec.
– Powiedz lepiej, co masz na ręku.
– Marek zrobił mi prezent – pochwaliła się Waleria, spoglądając dumnie na bransoletkę z czarnego szkła.
– Chcesz zobaczyć?
– Bardziej zainteresuje to twoją mamę. Najważniejsze, że nie użyłaś naszej karty kredytowej. Romina nie wypowiedziała ani słowa, obserwując kątem oka reakcje biskupa Włóczyńskiego. Jeszcze sobie pomyśli, że „jaka matka taka córka”. A może to po prostu dziedzictwo genetyczne po rzymskich matronach, westalkach, przyjaciółkach artystów i sprawujących władzę, od wyuzadanej Messaliny, przez tragiczną Beatrice Cenci czy Annę Magnani, w której kochał się potajemnie Jurij Gagarin?
Co by nie mówić, diagnoza Walerii odnośnie stanu zdrowia księdza Pączka okazała się trafna. Lekarz z pogotowia ratunkowego postanowił hospitalizować kapłana, zaś biskupowi udało się zabrać tym samym ambulansem. Nie mógł przecież opuścić swego sekretarza w tak dramatycznym momencie. Poprosił Marka, aby zajął się włoską rodziną i dał mu znać, gdyby były jakieś problemy. Chłopak odezwał się po południu, zapewniając, że goście są zadowoleni i w doskonałej formie.
Wypytywał o stan zdrowia księdza Pączka. Na koniec wspomniał jeszcze o bransoletce, a także o swoich wątpliwościach, bo ta sprawa bardzo go trapiła. Bardziej z ciekawości, niż z urzędu, biskup chciał postawić „kropkę nad i”.
Za chwilę pukał już do drzwi muzeum diecezjalnego – niestety bezskutecznie.
Można się było tego spodziewać. Pani dyrektor oczekiwała na narodziny dziecka i z powodu zaawansowanej ciąży nie mógł od niej wymagać, aby siedziała do późna w pracy. W końcu to jednak ona otworzyła drzwi. O ile kobiety odznaczają się z reguły duchem poświęcenia i dokładnością, dyrektor Słowikowska posiadała te cechy w stopniu heroicznym. Biskup od razu wypytał ją, kto mógł być w muzeum owego dnia, gdy została znaleziona bransoletka, ukrywając naturalnie cały kontekst. Dobry śledczy nie powinien wykluczać a priori żadnej hipotezy, choć prawdopodobieństwo winy muzealniczki było równe zeru. Wyczuła jednak, że biskup nie jest do końca szczery.
– Niech Ekscelencja wybaczy, ale czuję się jak na przesłuchaniu – powiedziała z wyrzutem.
Nie było innego wyjścia, niż wtajemniczenie jej w szczegóły sprawy. Kiedy na Instagramie Walerii znaleźli zdjęcie Włoszki z bransoletką na ręku, oglądając je w zbliżeniu, dyrektor Słowikowska o mało nie zderzyła się czołem z ekranem komputera.
– Przecież to biżuteria patriotyczna z naszych zbiorów! – wyrzuciła z siebie emocjonalnie, szukając nerwowo chusteczki, żeby przetrzeć okulary, które w jednej chwili stały się mgliste niczym październikowe poranki nad Wisłą. Ponieważ rozmówca nie bardzo wiedział o co chodzi, wyjaśniła mu, że w okresie niewoli narodowej, Polki wyrażały w ten sposób miłość do Ojczyzny, złożonej przez zaborców w grobie. Roztrzęsiona poszła sprawdzić ekspozycję biżuterii, a ponieważ długo nie wracała, biskup – obawiając się, że zasłabła, a może nawet zaczęła rodzić – pobiegł za nią na piętro.
Stała niczym żona Lota przy gablocie pełnej krzyżyków, zapinek, broszek i pierścieni. Brakowało tylko bransoletki z czarnego szkła, należącej półtora wieku temu do hrabiny Konstancji z Popielów Jabłonowskiej. Biskup Włóczyński uspokajał panią dyrektor, jak tylko potrafił, usiłując oddalić jej poczucie winy. Przecież Waleria nie będzie miała najmniejszych trudności z oddaniem biżuterii. Najważniejsze było teraz sprawdzenie inwentarza zbiorów, a jednocześnie ustalenie listy potencjalnych sprawców zniknięcia bransoletki. Okazało się, że w każdą sobotę po południu, profesjonalna firma sprząta wszystkie pomieszczenia. Do tej pory nic nie zginęło, poza tym cały czas działał monitoring, a pani dyrektor była zawsze w pobliżu. Kobieta przypomniała sobie jednak, że ostatnio – z powodu zbyt wielkiej mocy odkurzacza, którego używali sprzątający – wybiło korki i musiała włączać kamery na nowo. To mógł być jakiś ślad.
W okresie wakacyjnym kuria działała właściwie jednoosobowo. Bieżących spraw było zdecydowanie mniej, a jeśli pojawiały się naglące problemy, biskup sam podejmował decyzje i osobiście sporządzał urzędowe pisma. Rozwiązanie zagadki zaginionej bransoletki wymagało jednak gry zespołowej, jak na boisku albo w harcerstwie, naturalnie pod dowództwem arcypasterza.
W sobotnie popołudnie, kiedy firma sprzątająca muzeum była już razem z panią dyrektor wewnątrz budynku, biskup Włóczyński i jego drużyna zajęli swoje stanowiska. Za bukszpanowym żywopłotem okalającym alejkę, która prowadziła do głównego wejścia, przyczaili się Alfredo z Rominą. W drewnianej altance po stronie południowej usiadł sobie na ławeczce naczelny wódz, natomiast młodzi schowali się za wielkim tujami, tuż obok miejsca, w którym Marek znalazł bransoletkę. O ile kilka dni wcześniej zespoliła ona mocno ich serca, teraz płomień uczuć wyraźnie przygasł, tym bardziej, że nowe wyzwanie pochłonęło Walerię całkowicie. O godzinie 15.00 dziewczyna zauważyła w środkowym oknie na pierwszym piętrze postać mężczyzny. Nie minęła nawet minuta i jakiś przedmiot – wyglądający na obrazek – omal nie uderzył ją w głowę, zatrzymując się na tui, za którą stała. Odczekała chwilę, następnie poruszając się na czworaka, znalazła kryjówkę za sąsiednim drzewem. Dała o tym znać esemesem swojej matce. O godzinie 16.04 przyszła wiadomość od Rominy – „Wysoki blondyn w granatowej koszulce opuścił muzeum. Idzie teraz w waszym kierunku”.
Biskup schował się za ławeczką, na której siedział, nabrał w płuca tyle powietrza, że zapadnięte policzki zrobiły się pyzate i wstrzymał oddech. Mężczyzna obojętnie minął altankę, po czym zatrzymawszy się na środku ogrodu, zaczął rozglądać się wokół. Zrobił jeszcze parę kroków, wziął do ręki starą tyczkę od pomidorów i przy jej pomocy przeczesywał teren, aż wreszcie znalazł „swój” skarb. W momencie, gdy chował obrazek pod koszulę, biskup Włóczyński przyłożył do ust harcerski gwizdek. Dmuchając w niego bez przerwy, niczym trener albo kapral na porannej zaprawie, ruszył w stronę blondyna. W tej samej chwili zza drzew wypadli młodzi, a po minucie dobiegli rodzice Walerii.
– Proszę pokazać, co ukrył pan pod koszulą! – rozkazał mu biskup.
Mężczyzna zdołał już opanować zaskoczenie i cynicznie się uśmiechał.
– Radziłbym zostawić mnie w spokoju. Nie macie prawa nikogo zatrzymywać, więzić czy rewidować – odrzekł stanowczo.
– Proszę natychmiast się usunąć. Odepchnął biskupa i ruszył w stronę wyjścia. Duchowny zupełnie stracił głowę. Wtem jednak z okna muzeum dobiegł głos innego mężczyzny.
– Janek, jesteśmy spaleni. Dyrektor wezwała policję.
Blondyn zawrócił, wyciągnął spod koszuli oprawiony w ramki haft ze średniowiecznego warsztatu sióstr benedyktynek i przepraszając za zamieszanie, podał go biskupowi. Na fragmencie materiału – przypuszczalnie ornatu – ubrane w różnobarwne piórka szczygły skubały fioletowe kwiaty ostu. [16]
– Com’è caruccio [17] – rozpromieniła się Waleria.
Tydzień później, biskup żegnał gości z Wiecznego Miasta uroczystą kolacją. Przy deserze każdy otrzymał od niego prezent.
– Przecież to haft z muzeum diecezjalnego?! – zdziwiła się Waleria po otwarciu małego zawiniątka. Wszystko było na swoim miejscu: szczygły, oset i cała tęcza kolorów.
– Niewiele brakuje, a otworzymy pracownię artystyczną – zaśmiał się biskup.
– Spisałaś się na medal, dlatego moje siostry wyhaftowały to specjalnie dla ciebie.
Opowiadanie „My Rzymianie” jest fragmentem książki Ordynariusza Sandomierskiego JE Biskupa Krzysztofa Nitkiewicza
[1] Chodzi o włoskie przysłowie: “Si può vivere senza fratelli ma
non senza amici”.
[2] O piękny!
[3] Mój drogi
[4] W wolnym tłumaczeniu: Jaki był niegdyś Rzym uczą pozostałe
po nim ruiny.
[5] W oleju
[6] Ser owczy
[7] Rolada wieprzowa przyprawiana aromatycznymi ziołami.
[8] Rodzaj salami
[9] Przystojny
[10] Dzielnice Rzymu
[11] Bombowe
[12] Ogromne dzięki
[13] W żargonie młodzieżowym – nadzwyczajna
[14] Dosłownie: gotowy na chryzantemy
[15] Zdrobnienie imienia Waleria
[16] Symbol Męki Pańskiej
[17] Jaki jest uroczy