Jestem szczęściarzem. Poleciałem z Tadeuszem Różewiczem do Mediolanu. Widziałem, jak odbierał w teatrze jedną z najważniejszych nagród poetyckich, a w Pinakotece Brera dał prywatny performens w białej masce.
Był 8 kwietnia 2003 roku. Z mieszkania do Pinakoteki nie mieliśmy daleko, może pół godziny spacerkiem. Po drodze typowa, monotonna zabudowa starego przemysłowego miasta. Kamienica przy kamienicy, ruch.
Mediolan może startować do miana stolicy światowej opery bo Ma La Scalę; stolicy sportów zimowych, bo będzie jednym z dwóch miejsc Igrzysk Olimpijskich w 2026 roku. Rzecz jasna jest też stolicą mody, a dzięki Interowi i AC MiIan, gdy są w formie, bywa stolicą klubowej piłki.
Jednak mimo imponującej słynnej katedry Narodzenia św. Marii, według niektórych największej gotyckiej świątyni na ziemi, po której ścianach i dachu chodziliśmy wytyczonymi ścieżkami innego dnia, to przecież Mediolan nie jest Rzymem. Nie jest też Florencją, Wenecją, ani Neapolem. Ma jednak… Pinakotekę.
Wyprawę i niezwykłe spacery z Poetą zawdzięczam Danucie Glondys, wtedy szefowej kultury w krakowskim magistracie i Marii Dębicz – kierowniczce literackiej Teatru Polskiego we Wrocławiu, najbliższej współpracowniczce Różewicza. Był z nami też Albrecht Lempp, niestrudzony popularyzator literatury polskiej nie tylko w niemieckim kręgu językowym. Mnie dobrano jako reprezentanta „czwartej władzy”.
Powodem wizyty była prestiżowa nagroda Montale przyznana Różewiczowi. Chętnie tam jechał – zapewne nie dla celebry, której unikał. Celem była Pinakoteka – galeria cud, ogród arcydzieł.
Mediolan. Pinakoteka Brera / Fot. pinacotecabrera.org
Słynna Brera mieści się w monumentalnych pojezuickich zabudowaniach klasztornych, więc zanim przez dziedzińce dotrze się do środka, jest czas, by zrzucić pył codzienności.
Różewicz szedł na Spotkanie skupiony,
coraz bardziej zatopiony w ciszy. We wnętrzu rozdzieliliśmy się, by nie narzucać spojrzeń i wyborów. Tyle arcydzieł czekało!
Mediolan. Pinakoteka Brera. Jacop Tintoretto – „Odnalezienie ciała świętego Marka” / Fot. pinacotecabrera.org
„Zaślubiny Marii” Rafaela, „Chrystus przy kolumnie” Bramantego, „Pieta” Belliniego, „Wieczerza w Emaus” Caravaggia, „Odnalezienie ciała świętego Marka” Tintoretta, „Madonna z Dzieciątkiem w otoczeniu świętych” Piero della Franceski.
Ale także „Pocałunek” Francesco Hayeza, który w połowie XIX wieku został dyrektorem Akademii Brera. Jej częścią była wtedy Pinakoteka, dziś to dwie odrębne instytucje.
Wśród niewymienionych tu arcydzieł sprzed lat, w Galerii Brera jest obraz, którego przemilczeć nie umiem. Legendarna, otwierająca kalendarzowy wiek XX „Czwarta władza” Pelizza Da Volpedo.
Inspiracją dzieła była rewolucyjna myśl Marksa, a ono samo, według niektórych, poprowadziło lud na barykady. Autorowi szczęścia nie przyniosło. Sześć lat po namalowaniu „Czwartej Władzy”, dwa lata po rewolucjach 1905 roku, popełnił samobójstwo.
Mediolan. Pinakoteka Brera. Pellizza da Volpedo (Giuseppe Pellizza) – „Czwarta władza” (Human Flood) / Fot. pinacotecabrera.org
Polski tytuł zaciemnia sprawę. Na obrazie nie widać dziennikarzy ani prezesów koncernów medialnych. Angielska nazwa brzmi „Human Flood”, co dobrze koresponduje z tym, co widzimy. Z ram napiera wprost na widza ludzka fala, która wypłynęła z widocznej na dalszym planie, trochę ukrytej za drzewami fabryki. Na przedzie jakichś dwóch mężczyzn i kobieta. Oni być może są awangardą, ona raczej, zagubiona, szuka w gęstym tłumie swego mężczyzny.
Kobieta z obrazu nie wygląda mi na nową,
świadomą klasowo Joannę d’Arc, albo potencjalną Annę Walentynowicz ani nawet Krystynę Jandę. Nie ma w ręku włóczni ni młota, nie wymachuje parasolką ni pięścią. Ma dziecko. Jest wyraźnie zwrócona bokiem do wpatrzonych w obraz i do napierającego na nich tłumu. Czy nasza Nieznajoma jest znakiem śmierci? Nadziei? Miłości? Może pierwiastka kobiecego, który ratuje świat przed głupotą przelewających swoją i cudzą krew facetów…
Kurczę, zabrnąłem! Zamiast pisać o przygodzie z Różewiczem w 2003 roku i o prekursorskim użyciu przez Mistrza na scenie życia białej maseczki, biorę się za jakąś dziwną interpretację dzieła, które już tylu opisało przede mną. Wyskakuję zatem wraz z Państwem czym prędzej z tych ram, wprost na posadzkę Pinakoteki. Zapraszam więc na spacer.
Znowu chodźmy tak, jak ja wtedy chodziłem. Nieco przyćmieni, od obrazu do obrazu, bezradni przysiadajmy na muzealnych ławkach, otoczeni powieszonym na ścianach pięknem, którego już nie mieści serce, ni głowa.
Tylko gdzie jest Poeta? Zgubił się.
Galeria wielka, ludzi tłumy, wzrost autora „Dezerterów” niewielki. Trudno szukać, ale przecież gdzieś tu musi być. Tak uznaliśmy wtedy, bo nie mieściło się w żadnej z głów, żeby on, człowiek nieśmiały i serca dobrego, tak po prostu uciekł. Na modowy wybieg na przykład albo na dzielone przez Inter i AC Milan San Siro.
Poszukiwania potrwają dość długo, bo Różewicz skutecznie myli tropy. Gdy już go ujrzymy, autor „Spaghetti i miecza” nie będzie zajadał pizzy ni pasty, nie będzie też gwarzył ze spotkanym na ulicy Zbigniewem Bońkiem, nie przyłapiemy go na przymierzaniu nowej marynarki. On uciekł w głąb siebie, a tam najtrudniej było go znaleźć. W błękitnym jak włoskie niebo, ale zapewne polskim garniturze, niepozorny, skulony, siedzi na ławce Pinakoteki przed Obrazem.
Nie pamiętam dziś, czy to było płótno Modiglianiego, czy innego z tłumu wyzierających zza ram swoich dzieł arcymistrzów. Maria Dębicz być może pamięta, może nawet gdzieś zapisała. Tak samo, jak nagrała i spisała całą „Kartotekę rozrzuconą” podczas otwartych prób z udziałem Różewicza i aktorów Teatru Polskiego we Wrocławiu.
Gdy Go wreszcie znajdujemy autor „Płaskorzeźby” siedzi przed tym jednym obrazem, dla którego przyleciał. Do czegoś jest mu to potrzebne, a skoro wie, że człowiek jest w stanie przyjąć jednego dnia, do najczulszego nawet serca, dar obcowania z jednym, może kilkoma arcydziełami, tkwi przed Tym Jednym. Niczego nie udaje, nie przywdziewa maski. Tylko siedzi. I patrzy.
Skoro już o maskach mowa…
Podczas tej samej wizyty autor „Teatru niekonsekwencji” dał o sobie znać jako trzpiot i performer. Taki nie nastawiony na masowy pokaz, ale ekskluzywny, prywatny. Nikomu nie śniło się wtedy o małym i uciążliwym covidzie – tym bardziej – przybyłym z przyszłości 2019 roku. Nikomu, oprócz hipernowoczesnych turystów japońskich, rzecz jasna. Była ich spora grupka, wszyscy z trzymanymi oburącz aparatami fotograficznymi, bo to jeszcze nie były czasy wszystkomających smartfonów. Obfotografowywali rzeźbę, pewnie tego dnia czterdziestą albo pięćdziesiątą. Każdy w białej maseczce. W końcu – myślał może taki Japończyk – arcydzieła arcydziełami, trzeba koło nich przemknąć i sfotografować, ale zdrowie się ma jedno. A Mediolan brudny!!!
I tu Różewicz nie wytrzymał
29.06.2009 Kielce. Tadeusz Różewicz z rąk rektora Uniwersytetu Jana Kochanowskiego Reginy Renz odbiera doktorat honoris causa / Fot. UJK
Z filuternym uśmiechem wyciągnął z kieszeni chusteczkę higieniczną. Nie namyślając się, zasłonił nią usta i nos, zgodnie z obowiązującymi 17 i 18 lat później zasadami. Po czasie spotkania z Dziełem i duchem jego twórcy, wrócił do świata żywych. Przedrzeźniając Japończyków, dawał adekwatną odpowiedź światu, który na naszych oczach zwariował.
Sześć lat po tej historii Tadeusz Różewicz w Kielcach odbierał honorowy doktorat Uniwersytetu Jana Kochanowskiego. W krótkim, bo 20-minutowym wykładzie, poświęconym tak cenionemu przezeń patronowi Uczelni, Poeta pokazał ten sam ironiczny dystans i zmysł obserwacyjny. Dworował:
Tytuł ten ostatnio jest nadawany nie tylko naukowcom, ale również politykom, mędrcom i innym osobom. Moim skromnym zdaniem, czasem być może zbyt lekkomyślnie. Prześwietne senaty powinny być może prześwietlać nas, dostojnych doktorów, bo przecież nie jest przewidziana żadna ceremonia zwracania doktoratu, czy też odbierania go lub oddawania. Wymaga to oczywiście odrębnej ceremonii, która powinna być opracowana. Rozważanie tych spraw przez nasze uniwersytety jest konieczne dla świętego spokoju.
MAREK MIKOS
Publicysta, krytyk teatru i literatury, były dyrektor Narodowego Starego Teatru w Krakowie. Obecnie związany z Akademią Ignatianum w Krakowie i Uniwersytetem Papieskim Jana Pawła II w tym mieście. Menedżer, medioznawca, dziennikarz, redaktor, autor książek. Urodzony w Krakowie, jego trójka dzieci – w Kielcach. Zięć Marc jest rodowitym Holendrem mieszkającym z Marysią w Amsterdamie, synowa Aida Katalonką z Alcoy mieszkającą z Gutkiem w sąsiedztwie, w Krakowie. Węgierskie XVII-wieczne korzenie pozostawiły ślad w jego nazwisku, które, być może, pochodzi od Miklos – po węgiersku Mikołaj. Dlatego, jak mówi, woli dawać niż brać. Nie wierzy w raj na ziemi, ale gdyby Bóg chciał go tu lokować i pytał o radę, zaproponowałby Piwniczną. Jest to obok Krakowa i Kielc, trzecie miejsce stałego pobytu autora. Na frontonie międzywojennego drewnianego domu wybudowanego przez dziadka umieścił drewniany napis: Malina. To imię 97-letniej cioci Malinki, która Piwniczną odwiedza regularnie od 1934 roku i ukochanej, dziś rocznej wnuczki, która nosi to imię w niezdrobniałej formie i w Piwnicznej jeszcze nie była.