Urodziłem się pod Szczęśliwą Gwiazdą. Świadom tego, nie narzekam na los i nie jestem przesądny. Z drobnymi wyjątkami, bo nie witam się przez próg, chwytam za guzik i zaczynam dzień od łyka czarnej kawy, by nie palić na czczo. W zgubną moc trzynastego nie wierzę i chętnie wyruszam w drogę.
Trzynastego lutego wybrałem się S-Siódemką z Kielc do Krakowa. Już na początku Gwiazda dała znać o sobie. Nawet dwa razy.
– Będziesz jechał godzinę i czterdzieści cztery minuty – mrugnęła światełkiem GPS-u.
– Zdążę – mruknąłem zadowolony.
Za chwilę znowu była na miejscu.
– Zostało Ci paliwa na 10 kilometrów – uprzejmie błysnęła z kontrolki starej Fabii.
Jadąc z Czarnowa zastanawiałem się, czy Narodowa Stacja Paliw (takie preferuję) jest w zasięgu i na kierunku. Po następnych paru kilometrach gotów byłem zawrzeć umowę kupna – sprzedaży z którymkolwiek obcym paliwowym potentatem. Taki ze mnie patriota. Wtedy Gwiazda znów przyświeciła i wskazała na stację w zajezdni MPK. Nie Narodowa, ale zawsze. Z pełnym bakiem ruszyłem w dalszą drogę.
– Godzina czterdzieści – mrugnęła przyjaźnie Bezimienna.
Dodając do tego dziesięć minut (sprzęgło ślizgało się po niefortunnym manewrze w głębokim śniegu) i tak miałem zapas, by zdążyć na ważne spotkanie. Fabia starała się jak mogła i choć licznik obrotów trochę wariował, połykaliśmy kilometry z konsekwencją zahartowanego w sprintach żółwia.
Jędrzejów minęliśmy niepostrzeżenie. Niestety, obwodnica miasta zegarów okazała się naszym niechcianym końcem podróży. Już na pewno końcem sprzęgła, które na 50 kilometrze ślizgało się jak łyżwiarz. Kiedy warkot silnika wypełnił kabinę, a prędkość spadła do dwudziestu, dałem za wygraną.
– Odpoczniesz i pojedziesz. Jeszcze tylko 73,5 kilometra – pocieszałem Fabię.
Nie odpowiedziała. Po paru minutach przekręciłem kluczyk, a Skoda radośnie zamruczała.
– Dobra nasza – pomyślałem.
– Chyba zdążymy.
Wrzuciłem bieg… Silnik warczał, już teraz żałośnie, ale sprzęgła nie było – jego resztki uleciały gdzieś w kierunku Muzeum Przypkowskich. Światła awaryjne, telefon, papieros i czekanie na pomoc drogową. Tu znowu przypomniała o sobie moja Gwiazda: samochód zepsuty, ale silnik pracował, co przy tak mroźnym i wietrznym dniu było błyskiem szczęścia, które pozwoliło przeczekać godzinę z hakiem w cieple i świetle.
Pomoc drogowa przyjechała w postaci sympatycznego trzydziestolatka. Szybko dotarliśmy do celu. Po drodze dużo rozprawialiśmy. O tym, że nie „trzynasty”, ale moja beztroska doprowadziła do przygody z happy endem, o ślamazarnych kierowcach, jacy zamiast siedzieć w domu, tarasowali drogę i o wrednych sąsiadach, których w mieście Sanktuarium Bożego Grobu (kierowca był z Miechowa), jest co nie miara.
Pod warsztatem było tak dużo samochodów, ziemia oblodzona i pagórkowata, że musieliśmy postawić Fabię przed zamkniętym wjazdem do zakładu. Na wszelki wypadek zostawiłem numer telefonu za szybą. Planowałem odwiedzić mechanika z samego rana. Czekał mnie już teraz tylko ciepły wieczór po szczęśliwym – w końcu jednak – dniu.
Tak myślałem.
Dziesięć minut po moim wejściu do domu zadzwonił ktoś z nieznanego numeru.
Rozdrażniona przedstawicielka płci nad wyraz przeciwnej syczała do telefonu.
– Zastawił pan wyjazd!!? To nieprzyzwoite… Chcę wyjechać!! Daję pół godziny… Dzwonię na policję!!!!!
Szybko zorganizowałem ekipę do pchania – trzeba było więcej niż jednej osoby – wcześniej z Drogowym Pomocnikiem nie dawaliśmy rady i stąd to niefortunne miejsce postoju. Ekipa była doborowa: mój syn Gutek, przyjaciel rodziny Tomek i drobniutka żona Gutka Aida z dwoma psami: Sajem i Fuksem.
Doping mieliśmy niezły: oprócz mojej rozmówczyni milcząca starsza Pani i Pan Byczek, który co prawda nie pomógł popchnąć Fabii (wystarczyło otworzyć bramę, za którą było jego auto i pozwolić zepchnąć Skodę na podwórko warsztatu), za to wciąż groził policją.
– Niech dzwoni – pomyślałem.
– Ci przynajmniej pomogą.
– Proszę dzwonić – powiedziałem już głośno i tym zamknąłem mu szeroki, zaprawiony w bojach aparat konsumpcji.
Samochód wreszcie dał się przepchać – sto metrów w dół, pod sam kościół. Ten wariant oświecił mnie, gdy samochód nijak nie dał się przepchnąć pięć metrów pod śliską górkę.
– Jeszcze nigdy tak wcześnie nie przyjechałem na niedzielna mszę – komentowałem z radością, gdy auto stało już pod bramą świątyni.
Kiedy już otrzepaliśmy ubrania z lodu, a dłonie z zimna i podziękowałem z wdzięcznością dzielnej ekipie, Bezimienna znowu mrugnęła filuternie do mnie i do Byczka. Obaj mieliśmy niezwykłe szczęście tego sobotniego wieczoru – ja dzięki Aidzie, Gutkowi, Tomkowi, Sajowi, Fuksowi i Mojej Gwieździe. Byczek też dzięki mojej ekipie i swojej Ciemnej Gwieździe. Gdyby nie przyszli, gdyby nas nie skłoniła do działania, uniknąłby kontaktu z policją.
MAREK MIKOS
Publicysta, krytyk teatru i literatury, były dyrektor Narodowego Starego Teatru w Krakowie. Obecnie związany z Akademią Ignatianum w Krakowie i Uniwersytetem Papieskim Jana Pawła II w tym mieście. Menedżer, medioznawca, dziennikarz, redaktor, autor książek. Urodzony w Krakowie, jego trójka dzieci – w Kielcach. Zięć Marc jest rodowitym Holendrem mieszkającym z Marysią w Amsterdamie, synowa Aida Katalonką z Alcoy mieszkającą z Gutkiem w sąsiedztwie, w Krakowie. Węgierskie XVII-wieczne korzenie pozostawiły ślad w jego nazwisku, które, być może, pochodzi od Miklos – po węgiersku Mikołaj. Dlatego, jak mówi, woli dawać niż brać. Nie wierzy w raj na ziemi, ale gdyby Bóg chciał go tu lokować i pytał o radę, zaproponowałby Piwniczną. Jest to obok Krakowa i Kielc, trzecie miejsce stałego pobytu autora. Na frontonie międzywojennego drewnianego domu wybudowanego przez dziadka umieścił drewniany napis: Malina. To imię 97-letniej cioci Malinki, która Piwniczną odwiedza regularnie od 1934 roku i ukochanej, dziś rocznej wnuczki, która nosi to imię w niezdrobniałej formie i w Piwnicznej jeszcze nie była.