Po długiej i ciężkiej chorobie zmarł redaktor Bohdan Gumowski. Dziennikarz Radia Kielce, ale też człowiek wielu pasji. Jako utalentowany pisarz należał do grona Związku Literatów Polskich. Swojego przyjaciela żegna Stanisław Nyczaj, prezes kieleckiego oddziału Związku Literatów Polskich.
Wspaniały głos Bohdana, skupiający uwagę radiosłuchaczy – który łączył w swym wybrzmieniu całą bogatą skalę tonacji emocjonalno-refleksyjnej wrażliwości – w ostatnich latach pastwiącej się nad organizmem choroby niepokojąco słabł. Jakby ów piękny głos skarżył się tym słabnięciem bezlitosnemu Losowi za dotkliwą niełaskawość. Losowi niweczącemu atuty tych, co byli mu ufni. Co całe życie szli w zawody ze słabościami. A takim silnym zawodnikiem areny życia był właśnie mój długoletni przyjaciel, którego na tej arenie podziwiałem, czemu też dawałem dowód, partnerując mu wielokrotnie długie godziny przy mikrofonie, zapraszany przezeń swego czasu – na przełomie lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych – na niedzielny cykl rozmów o literaturze przy muzyce pod nazwą Jesteśmy. W godzinach 12-14 panowaliśmy w studio kieleckiej rozgłośni niepodzielnie. Na żywo! Starając się wciągnąć słuchaczy do zwierzeń, dyskusji bez lęku, że polegniemy na polu tak bardzo subiektywnych wobec współczesnej literatury oczekiwań, ocen. Namawiałem, by przyszli nam w sukurs koledzy literaci ze środowiska, ale niektórzy zawracali w połowie drogi z domów do rozgłośni (nawet tak zawsze gotowi do stawiania czoła literackim problemom, jak Henryk Jachimowski, Ryszard Miernik czy Bogusław Pasternak), rezygnując z pretensją „dlaczego akurat na żywo przed tak wymagającym audytorium, jaki stanowią radiosłuchacze, wobec których łatwo dać plamę niegotowością pamięci co do szczegółów, mimowolnym przejęzyczeniem…”. Nie peszyło to ani Bohdana, ani mnie, bo przecież w opresyjnych sytuacjach mieliśmy w pogotowiu otrzeźwiające pamięć muzyczne przerywniki.
Wdzięcznym gronem słuchaczy tych audycji byli wyczuleni słuchowo twórcy z kręgu osób niewidomych i niedowidzących, skupieni w bardzo aktywnym wówczas w Kielcach Krajowym Centrum Niewidomych i Niedowidzących, kierowanym przez Arkadiusza Szostaka. Gdy nasza ukochana audycja zeszła z radiowego kalendarium, Arek zaproponował, byśmy cyklowi dorocznych almanachów Centrum dali tytuł właśnie Jesteśmy – i zdobił on tomiki aż przez lat dziesięć, póki starczyło na ich wydawanie środków.
Boguś Gumowski był w bojach niezmordowany. Był przecież szybownikiem, alpinistą naszych rodzimych Tatr, żeglarzem, maratończykiem, a kiedy dystans maratonu wydał mu się za krótki, dwukrotnie pielgrzymował z Francji do grobu św. Jakuba w Santiago de Compostela, sam z ciężkim plecakiem: żmudnymi drogami: Camino Francaise oraz Camino Norte. Dlatego uśmiechał się dobrotliwie, kiedy opowiadałem mu o moich wyczynach kolarskich słabowidzącego wyścigowca-amatora w latach opolskiej młodości na czeskim favot’-cie samochcąc po całej niemal Polsce i kajakarza, będącego postrachem ryb na wielkim retencyjnym zbiorniku Odry pod Turawą. Widząc wyrozumiały uśmiech, pominąłem moje lekkoatletyczne „sukcesy” w biegach na 200 i 400 m, Kiedy Tadek Kucharski łapał się za głowę pokazując licznik stopera.
***
To wszystko – ba, to jeszcze nic. Trzymajcie się, powątpiewający, foteli. Boguś podjął próbę swych sił w literaturze! Występując jako aktor w akademickim teatrze, postanowił wpierw ostrożnie, pod pseudonimem Bogdan Gzowski, poddać próbie odbioru swoje dwa wiersze w kieleckim almanachu młodych Bazar poetycki z 1974 r. (byłem w jego Kolegium Redakcyjnym). Drugi utwór bez tytułu (inc. „Mgła…) szczególnie mnie wtedy zadziwił ekolirycznym ujęciem, prowokującym uważnego czytelnika do zastanowienia (miałem jak raz w ręce gotowy mój poetycki zestaw, uderzający w pokrewne struny, do tomu Gry z naturą, który po roku ukazał się w serii Literackiej Biblioteki „Przemian”). Bohdan podczas promocji almanachu czytał, wzruszony, swym pięknym, z lekka przyciszonym głosem:
Mgła
szepcze cicho
kropla spada z gałązki
trafia w środek lustra
i…
Słyszysz?
Jeden promyk słońca rozedrgał ciszę
w przeogromnej nawie jodłowej katedry
potężnieje burza światła i dźwięku
Wiatr zwołuje na mszę
Wyrastają wierni z szumu
kiwają siwymi głowami
Wierzę
w ciszę tej puszczy
w wołanie jej ptaków
w kolor ruchu
jego miękkość
w korę dębu
w zapach wilgotnej grudy
w błysk sarniego brązu
w sen starej jodły
Fałszywie brzmi ten nowy ton
Nowy zapach, butny krok…
Poczekaj nie bluźnij
przed
drzewami z betonu
rzekami smoły
stalowo-szklanym niebem
Kto nas ochroni?!
Nie chciał dać się uwieść moim namowom na trochę więcej. Wciągnęło go bez reszty radio. Tu znalazł szerokie pole do popisu. Prócz audycji – w formie rozmów, reportaży – rozsmakował się w formie słuchowiska, którym tylko wtórowały opowiadania. Za Wizytę otrzymał wyróżnienie na prestiżowym Festiwalu Teatru Polskiego Radia i Teatru Telewizji „Sopot 2007”. W końcu dał się namówić do własnego debiutanckiego tomu Gniazdo (2009, Oficyna Wydawnicza „STON 2”). Wydanie chętnie wspomógł Pan Prezes Radia Kielce Janusz Knap. Bohdan był zadowolony z tej książki. Wyrażania dumy ze swych rzeczywistych osiągnięć raczej unikał, choć skądinąd bardzo go one cieszyły i podnosiły na duchu, co zaświadcza, chyba przede wszystkim, współpraca ze „Świętokrzyskim Kwartalnikiem Literackim”. Jej przebieg to osobny temat do rozwinięcia przy innej sposobności. Teraz chciałbym wrócić do książki z moim przedsłowiem Sami z dylematami świata. Napisałem m.in.
W części narracyjnej tomu Bohdana Gumowskiego dla mnie najpełniejsze w swym artyzmie i wymowie jest opowiadanie tytułowe Gniazdo. Jego bohater wspina się w Tatrach, ryzykownie, na stromą skałę ku wspaniałemu, podziwianemu z dala gniazdu, uwitemu bardzo wysoko. Trud wspinaczki okupuje wielkim wysiłkiem. Ryzyko wyczynu, strome podejście skłania umęczonego do obrachunku z przebytą życiową drogą, która też była niełatwa. Taki „film” z nagła przewija się przez pamięć, kiedy się znajdujemy w sytuacjach ekstremalnych, w bezpośrednim zagrożeniu.
Poznajemy tę życiową drogę w kolejnych retrospektywnych odsłonach. Groza wspinaczki i dramaturgia wspominanych wydarzeń, związanych z wizytami w UB, potem SB, ze śmiercią postrzelonego przypadkowo brata podczas studenckich przemarszów ulicami Poznania, sytuacjami w pracy, uczelni, domu (namową wstąpienia do partii, szantażem esbeka, gdy starał się o wyjazd na półroczne stypendium do Oxfordu, przymusem tłumienia swych wewnętrznych zmagań wpierw przed ojcem nieprzychylnym powojennej władzy, później przed żoną uspokajającą go, kiedy krzyczał we śnie), obydwa wątki – dziejący się niejako na naszych oczach i wspomnieniowy – nakładają się na siebie. W miarę lektury wzmaga się napięcie i ustawicznie przymuszani jesteśmy do refleksji nad losem jednostki próbującej ocalić swą niezależność w warunkach presji reżimu, nacisku ideologicznego, brutalnego tłumienia wrażliwych osobowości. Leżący na dnie przepaści bohater, poobijany o występy skalne w locie-upadku z wysokości i potłuczony w zderzeniu z ziemią, jest nie tylko taternikiem pechowcem (jakich surowe góry pamiętają wielu), któremu powinęła się noga, nie wytrzymały ręce, który – zaufawszy doświadczeniu i przebojowej odwadze – przeliczył się z własnymi siłami. Jest zarazem życiowym rozbitkiem. Ponosi więc jakby podwójną klęskę. Jednak, mimo porażki, coś w tym zmaganiu z dziką, wyzwoloną z okowów naturą zdołał odnaleźć i dla siebie ocalić. Uświadamia mu to bratnia „z ducha”, przywracająca wolę trwania bliskość wielkiego ptaka, czującego instynktowny pęd człowieka ku wyswobodzeniu się, atawistyczną wprost tęsknotę za gniazdem wolnym. Michał uśmiecha się słysząc okrzyk świstaka, ów zew wolnego życia. I to jest najważniejsze. A my w tym krytycznym dlań momencie dowiadujemy się z komunikatu ratownika, że nadchodzi zbawienna pomoc.
Ciekawym rozwinięciem ubecko-esbeckich epizodów z tego opowiadania w odrębną, samoistną akcję jest słuchowisko Wizyta. Uwydatnia ono z niezwykłą ostrością dwie przeciwstawne postawy: Z jednej strony tę przywdzianą w szary uniform aparatczyka, bezwzględnego wykonawcy nakazów reżimu, przedkładającego dyktat władzy nad morale, bez najmniejszych skrupułów. I, z drugiej strony, odwołującą się do nakazów sumienia postawę wrażliwego nonkonformisty. Michał Kalicki, ten sam, co w opowiadaniu Gniazdo, pada tu ofiarą trybów przemyślanego z całą perfidią mechanizmu tłamszenia indywidualności opornych wobec władzy. W dramatycznym konflikcie stają względem siebie wierna głosowi sumienia moralna powinność i bezduszny obowiązek posłuszeństwa. Michał jako chirurg, choć rozpoznaje w ubeku tego, który w odstępie 20. lat dorosłego życia dwukrotnie stanął na drodze jego ważnych wyborów, wycina krzywdzicielowi duży rakowy guz i teraz chce tylko zrozumieć, dlaczego tamten tak postępował i czy znajduje w sobie po latach poczucie winy. Otrzymuje odpowiedź, że takie były wtedy czasy i ktoś musiał pilnować ustanowionego porządku. Czasy się zmieniły. Dawne sloganowe hasła na transparentach zostały zastąpione przez krzyczące kolorami reklamy. Jak w istocie zaszły przewartościowania? Ale nawet osoby z najbliższego otoczenia (żona Michała – Maria) nie chcą rozpamiętywać starych spraw, konfrontować ich z nowymi. Nasz bohater zostaje sam z trapiącymi go dylematami.
Autor upatruje partnera do dyskusji w uważnym Czytelniku swego tomu. Poddaje naprawdę niebłahe tematy do pogłębionej refleksji. jest wśród nich, oprócz już tu pokrótce scharakteryzowanych, i tak bolesny, jak potrzeba dociekania rzeczywistych przyczyn kieleckiego pogromu Żydów (w słuchowisku …Bliźniego swego), odżywający z każdą kolejną rocznicą. Jest problem społecznej znieczulicy wobec wrażliwców (Chłopiec i pies), będących w swej garstce, kto wie, czy nie jedynym sumieniem bezdusznego świata. Autor nigdy nie stawia kropki nad „i”. Kreuje, wciąga nas w akcję. Oszczędnym komentarzem, zawartym w wypowiedziach bohaterów, podprowadza. Lapidarnością i obrazowością stylu przemawia do wyobraźni, porusza wszystkie struny myśli i uczuć.
Dlaczego owi wrażliwcy, ci nawiedzeni w upartym poszukiwaniu sensu i niezbywalnych wartości godnego życia są aż tak bardzo osamotnieni? – zdaje się niepokoić nas Bohdan Gumowski. Niepokoić jakże inspirująco!
***
Jedna książka, a tak ważna! Wykorzystując przywilej nadany w statucie Związku Literatów Polskich słuchowisku radiowemu traktowanemu jako odrębna licząca się w dorobku pisarza pozycja, namówiłem Bohdana, by napisał podanie o przyjęcie w poczet członków ZLP do Oddziału w Kielcach. Prócz zbioru Gniazdo, słuchowisk było kilka, w tym wspomniane wyróżnione na sopockim festiwalu, tym, w którym uczestniczył m.in. Wiesław Myśliwski (z utrwalonym w naszym ŚKL” wywiadem). Wracając z Warszawy do Kielc z posiedzenia Prezydium Zarządu Głównego ZLP, sankcjonującego postanowienia Komisji Kwalifikacyjnej, zatelefonowałem do Przyjaciela z radosną wieścią, że został jednogłośnie przyjęty. Nie tylko wysłyszałem, ale i wyczułem w Jego głosie autentyczne, wielkie uszczęśliwienie, większe od satysfakcji. Pochlebiłem sam sobie, że jestem prezesem, który może kreować świętokrzyski oddział twórców o osobowościach tak wyjątkowo wspaniałych.
Opublikowana przez Bohdana w Wydawnictwie „Jedność” druga książka literacka pt. Camino znaczy droga (nie licząc kompendium sumującego dorobek Kieleckiej Rozgłośni) o wspomnianej peregrynacji pielgrzyma Jana, porte-parole Autora, do Composteli, potwierdziła wysoki status twórczy Przyjaciela. Poświęcona jej promocja w kieleckim Domu Środowisk Twórczych zasygnalizowała jeszcze jedną, niewymienioną przeze mnie dotąd Jego fascynację – historią. Skazany chorobą na pobyt stały w domu przy Mazurskiej, gdzie z rzadka bywałem – witany też z niezapomnianą rozmowną radością przez Jego najważniejszą partnerkę – podporę w trudnych chwilach żonę Mirosławę – mógł oddać się owej historycznej pasji w stałym wieloodcinkowym cyklu Moc historii (o nagłówku zaproponowanym przez Prezesa Janusza Knapa) z udziałem wnikliwego znawcy dziejów Świętokrzyżczyzny dra Cezarego Jastrzębskiego. I znowuż, jak było onegdaj ze mną co niedzielę, z rozpoczęciem o godz. dwunastej. Zaskarbili sobie obydwaj za ten trud Medale Brązowe Gloria Artis.
***
Kiedy zatelefonował do mnie we wczorajsze przedpołudnie, że nad ranem zmarł Bohdan Gumowski, przystanąłem osłabiony bezradnością. Zamglił się mgłą cichej łzy obraz pogodnego wtorku. Przypomniałem sobie początek zacytowanego tu wcześniej jego wiersza bez tytułu: „Mgła/ szepcze cicho…”. Szepnąłem stojącej obok żonie Irence, powalony w sobie nagłym smutkiem:
– Odszedł Boguś.
Przymilkliśmy na dłużej, wsiadając w maskach do pustego niemal autobusu. Żałowaliśmy, że wskutek ograniczeń spowodowanych pandemią nie mogliśmy dopełnić przyobiecanej wizyty na Mazurskiej dla chwili przyjacielskiej gawędy. I tylko tyle nam pozostało: niniejsze moje wspomnienie i nagrany wpierw telefonicznie red. Dorocie Klusek wiersz – żal serca dla radiosłuchaczy pt. Rana bolesnej utraty:
Odchodzą niezastąpieni
i pustka po nich dolega
jak niegojąca się rana.
Patrzymy po sobie niemo,
czemuś i Ty nas opuścił,
tak ufnych, bez uprzedzenia.
Los w kącie niczym Sfinks milczy.
Nieprawda, że kpi, że zwodzi,
że czegokolwiek jest pewny.
Czas bieg wskazówek zatrzymał,
jakby chciał cofnąć – bo rana
nie chce się w sercach zabliźnić.
Stanisław Nyczaj