„Usłyszałam pisk opon. Gdy się odwróciłam w stronę hałasu, było już za późno żeby zareagować. BMW uderzyło we mnie, poczułam ogromny ból”. Tak jedna z pokrzywdzonych kobiet zapamiętała zdarzenie z połowy listopada 2017 roku. Wówczas w stojących na przystanku ludzi wjechał terenowy samochód. Kierowca pojazdu – Robert C. – miał około 3 promili alkoholu w organizmie.
54-letni Robert C. mieszka przy ulicy Szkolnej w Kielcach. Sąsiedzi twierdzą, że przed aresztowaniem często przebywał przed blokiem lub w okolicach sklepów, gdzie pił alkohol. Zazwyczaj był widywany ze swoimi dwoma kolegami. Wszystkim wydawało się, że prowadzi spokojny tryb życia.
Prawo jazdy miał od 1984 roku. Kilka lat temu jeździł karetką pogotowia. Przed 2017 rokiem zajmował się jedynie dorywczymi fuchami. Wiadomo, że miał problemy ze zdrowiem psychicznym. Leczył się nawet w szpitalu psychiatrycznym w Morawicy. Zmagał się także z chorobą alkoholową.
15 listopada 2017 roku Robert C. zaczął pić jeszcze przed południem. Spotkał się z kolegą i wspólnie w samochodzie spożywali alkohol. Potem kolejni znajomi dosiedli się do pojazdu. W pewnym momencie Robert C. ruszył. – Mówiłem, żeby się zatrzymał, że chcę wysiąść. Jakbym wiedział, że jest pod wpływem alkoholu, to wyjąłbym kluczyki i nie dał jechać – mówił w sądzie jeden z trzech pasażerów terenowego BMW.
Żaden z mężczyzn jednak nie zareagował. Robert C. w śledztwie tłumaczył, że ruszył, ponieważ jego samochód był po naprawie i chciał go sprawdzić. – Miałem problemy z układem elektrycznym, bo rozładowywał się akumulator. Gdy ruszyłem, żaden z kolegów mnie nie powstrzymał – dodał.
Wyjechał z ulicy Szkolnej. Następnie jechał Karczówkowską i Jagiellońską. Tam zatrzymał się na światłach. Ruszył chwilę po zapaleniu zielonego światła. Potem jechał Grunwaldzką w stronę Żelaznej. Następnie odbił kierownicą w prawo i chciał wjechać w ulicę Mielczarskiego. – Ten manewr spowodował, że Robert C. z prędkością szacowaną na 96-97 km/h uderzył w bok przystanku – uzasadniał wyrok sądu I instancji sędzia Łukasz Sadkowski.
Stała tam grupa ludzi. Niektórzy wracali ze szkoły, a inni z pracy. 79-letnia Maria jechała na działkę. Wysiadła z autobusu i szła w kierunku przejścia dla pieszych. W pewnym momencie zobaczyła pojazd, który poruszał się z dużą prędkością. W sądzie relacjonowała, że nie wiedziała co zrobić, ponieważ sparaliżował ją strach. – Samochód nagle się odbił, wjechał na krawężnik i skrzynię na przystanku – opowiadała przed sądem. Siła rozpędu przesunęła pojazd jeszcze kilka metrów wzdłuż wiaty. Pani Maria podbiegła do kierowcy. – Powiedziałam „Coś ty zrobił łobuzie, tam ludzie konają”. Ale on tylko wybałuszył oczy i powiedział „przepraszam” – wspominała przed sądem świadek.
37-letnia Aneta w chwili zdarzenia sprawdzała rozkład autobusów na tablicy świetlnej. W sądzie relacjonowała, że w pewnym momencie usłyszała pisk opon. – Kiedy BMW uderzyło we mnie, poczułam ogromny ból. Na chwilę straciłam świadomość. Ludzie krzyczeli, a ja leżąc słyszałam, jak kierowca próbuje odpalić silnik – mówiła. Wypadek spowodował wiele urazów fizycznych i psychicznych. Kobieta miała między innymi połamane żebra i łopatkę, a także skręcony bark. Ponadto musiała wspomagać się antydepresantami.
Prędkość i alkohol doprowadziły do tego, że w wypadku dziesięć osób zostało poszkodowanych, a 77-letnia kobieta zmarła. W Sądzie Okręgowym w Kielcach, gdzie toczył się proces, Robert C. przepraszał wszystkie osoby, które przez niego ucierpiały. – Nie cofnę czasu – mówił. I obiecywał, że jeżeli jest to możliwe, to naprawi wszystkie wyrządzone krzywdy. Dodał, że codziennie modli się za pokrzywdzonych.
Sąd I instancji w październiku 2018 roku skazał mężczyznę na 12 lat pozbawienia wolności oraz orzekł dożywotni zakaz prowadzenia wszelkich pojazdów mechanicznych. Tę decyzję, po kilku miesiącach, utrzymał Sąd Apelacyjny w Krakowie.