– Nie można było postąpić inaczej – tak o swoim udziale w powstaniu warszawskim mówi Krystyna Jopowicz pseudonim „Wawa”. Jest jedną z nielicznych osób mieszkających w Kielcach, które brały udział w tym ważnym zrywie niepodległościowym.
Bukiet 75 biało-czerwonych goździków ozdobił w tym roku Kościół Garnizonowy w Kielcach podczas mszy w intencji 75. rocznicy wybuchu powstania warszawskiego. Przekazała go właśnie porucznik Krystyna Jopowicz. Do niedawna, w kolejne rocznice, „Wawa” jeździła do Warszawy. W tym roku też dostała zaproszenie, ale nie mogła z niego skorzystać.
– Zdrowie i wiek już nie pozwalają – wyjaśnia Krystyna Jopowicz.
– Czytałam też w gazecie, że brakowało wolontariuszy, którzy mogliby się zająć powstańcami, a my przecież jesteśmy coraz starsi, coraz mniej sprawni, potrzebujemy opieki – wzdycha.
Urodziła się 1 czerwca 1926 roku w Warszawie.
– Jestem warszawianką z urodzenia – podkreśla. Niestety po 1945 roku nie mogła wrócić do swojego rodzinnego miasta. Do Kielc przyjechała za swoim mężem.
Kiedy wybuchła wojna była nastolatką. Miała zaledwie 13 lat, ale szybko dorosła. Wiedziała, że nie może być obojętna wobec tego, co się działo w Stolicy.
– Chodziłam do szkoły, to już było gimnazjum. Pewnego dnia nasza profesorka powiedziała nam, że na Pradze jest budynek szkolny, zajęty przez Niemców, i tam Niemcy zwożą ludzi, przeważnie mężczyzn, których złapali na terenie Warszawy. Wyjaśniła nam, że trzeba tam jechać, bo ci mężczyźni wyrzucają kartki z adresami, żeby zawiadomić ich rodziny, że są złapani i internowani w tym budynku. Mieszkałam przy ulicy Chmielnej więc kursowałam na Pragę razem z koleżankami. Oni rzeczywiście wyrzucali te kartki. Brało się jedną czy dwie i jeździło po Warszawie, żeby je oddać rodzinom. To były okropne sytuacje. Szłam z tą wiadomością, ale jak bliscy tego złapanego się o tym dowiadywali, to był straszny płacz. Oni płakali w domu, a ja w korytarzu, ale nie miałam czasu, bo musiałam iść do kolejnej osoby – wspomina.
Przed wybuchem Powstania Warszawskiego pracowała także u lekarza niemieckiego, doktora Webera, gdzie poznawała pracę sanitariuszki i zdobywała materiały opatrunkowe.
– W tym domu, w którym mieszkałam, na piątym piętrze była klinika. Najpierw prowadził ją Żyd, a potem przejęli ją Niemcy, a dokładnie niemiecki lekarz z Poznania. Ja jeszcze chodziłam do szkoły, ale zaangażowałam się tam jako sprzątaczka. Panie, które tam pracowały, goniły mnie, żebym brała książki i uczyła się. Robiłam to. Korzystałam też z tego, że ten lekarz dbał o dobre zaopatrzenie i wynosiłam bandaże. Były bardzo potrzebne – wyjaśnia.
Kiedy 1 sierpnia 1944 roku wybiła godzina „W”, Krystyna Jopowicz nie pozostała bierna. Poszła do oddziału „Bartkiewicza” w rejon Śródmieścia.
– Byłam sanitariuszką w ugrupowaniu majora „Bartkiewicza”. Królewska, Kredytowa – dobrze znałam ulice w centrum Warszawy. Te dziewczęta, które przyszły z innych dzielnic, miały trudności w poruszaniu się, znajdowaniu różnych lokalizacji – przyznaje.
Dodaje, że na pomocy rannym jej praca się nie kończyła. Do zakresu jej obowiązków należało też między innymi gotowanie, choć brakowało wszystkiego, często nawet tak podstawowego składnika, jakim była zwykła woda.
Pierwsze dni powstania wspomina z uśmiechem. Podkreśla, że wtedy panowały euforia, nadzieja.
– Początki były fajne. Pierwszy, drugi dzień – sama radość, flagi biało-czerwone – podkreśla.
– A potem było coraz ciężej, przybywało rannych, a nie było środków opatrunkowych, trudno było pomagać.
Mimo powstańczej zawieruchy były osoby, które starały się żyć normalnie.
– W naszej kompanii były dwa czy trzy śluby. Pamiętam taki mały kościółek przy ulicy Moniuszki, jak wchodziliśmy przez okna, bo tylko tak można się było tam dostać. Pamiętam też, że rozglądaliśmy się po balkonach w poszukiwaniu kwiatków, żeby panna młoda miała jakiś bukiet – wyjaśnia.
Jednak z dnia na dzień siły warszawiaków słabły. Kolejne części Stolicy padały. Oczekiwana pomoc wojsk radzieckich nie nadchodziła. Tak nastał dzień 3 października 1944 roju. Kiedy Warszawa kapitulowała, Krystyna Jopowicz była na swoim posterunku, przy ulicy Królewskiej. Podzieliła los wielu innych powstańców, została wywieziona do obozu.
– Poszłam z nimi, z tymi wszystkimi chłopakami i dziewczętami. Z Warszawy szliśmy do stacji kolejowej. Tam załadowali nas w pociągi towarowe i wywieźli. Gdzie? Nie było wiadomo. Po długiej drodze wylądowaliśmy w Niemczech, prawie pod granicą holenderską – wspomina.
Wolność przyszła wraz z dywizją generała Stanisława Maczka, który wyzwolił obóz.
– Maczek powiedział: odpoczniecie i zabieram was do pracy. Ja trafiłam do szwadronu łączności – wspomina.
Tu poznała swojego przyszłego męża, pochodzącego z Kielc, Henryka Jopowicza.