W Internecie bez trudu można odnaleźć bodajże ostatnie przed zamordowaniem przez bolszewików wspólne zdjęcie rodziny cara Rosji, gdzie siedzący w fotelu Mikołaj II otoczony jest czterema córkami, żoną i synem. Pozowane portretowe ujęcie stanowi scenograficzną, ale też merytoryczną osnowę konstrukcji dramatu „Rasputin” Jolanty Janiczak, którego prapremierę w reżyserii Wiktora Rubina w sobotę wystawił Teatr imienia Stefana Żeromskiego w Kielcach.
Na rodzinnej fotografii nie ma, bo być nie mogło, tytułowego bohatera sztuki, choć w rodzinnym życiu i relacjach ostatniego cara rola kontrowersyjnego duchownego była, jak dziś wiemy, olbrzymia. Grigorij Rasputin nie jest też bohaterem kieleckiego spektaklu, choć jego postać od początku do końca staje się źródłem gęstych, symbolicznych interakcji co i rusz burzących linearny chronologiczny porządek historii.
Bohaterem kieleckiego spektaklu jest tu i teraz czyli obecne w dyskursie publicznym coraz mocniejsze przeświadczenie, że kończy się epoka liberalnego, demokratycznego porządku w Europie i na świecie, a zaczyna jakaś groźna niewiadoma, a jest to przeświadczenie odbierane intuicyjnie, w żadnym razie nie racjonalnie. Podobnie jak w przedrewolucyjnej Rosji, gdy Grigorij Rasputin przestrzegał przed wojną, która będzie równoznaczna z upadkiem rosyjskiego imperium, nikt jednak nie mógł przewidzieć wtedy, że coś, co było złe, zostanie zastąpione nie sprawiedliwym ładem, lecz komunistycznym koszmarem.
Tę irracjonalność tkanki dramatu najwyraźniej widać w manipulacji czasem i miejscem dziania się scenicznej opowieści. Porządki mieszają się tu nieustannie, historia czyli przedrewolucyjne Carskie Sioło nagle staje się teraźniejszością czyli rzeczywistą sceną kieleckiego teatru, i przylegającą doń ulicą Henryka Sienkiewicza, by po chwili przenieść się w bezczas gdy księżniczki Tatiana i Anastazja w transcendentnej przestrzeni ekshumują swoje zwłoki a półnaga księżniczka Olga przytula ożywione truchło Władimira Ilicza i ów bezczas płynnie przechodzi w teraźniejszość kieleckiego teatru i samych Kielc.
Mieszanie porządków czasowych ma moc prowokacyjną. Tytułowy Rasputin pojawia się na scenie najpierw wirtualnie. Widzowie dzięki kamerom umieszczonym przed budynkiem teatru widzą na ekranie wypełniającym niemal pustą scenę półnagą postać w białych slipach i gumofilcach biegającą po ulicy Sienkiewicza. W umownym czasie historycznym ta sama postać przestrzega carską rodzinę przed katastrofą i prowokuje w erotycznym performansie swego przyszłego zabójcę księcia Jusupowa, i rzecz jasna także widzów, obnażonym przyrodzeniem umazanym w czekoladowym budyniu. Czym jest odważny lub jak kto woli rozpaczliwy performans w dzisiejszych czasach dowiadujemy się już po chwili, gdy obnażonemu aktorowi grającemu Rasputina na szyi zawiesza się tabliczkę z wypisanym na niej jego rzeczywistym nazwiskiem, określeniem „aktor” w cudzysłowie i obelgą „pedał”. Czyż nie tak dzisiaj, bez fizycznego zabójstwa, „eliminuje się” wrogów z życia publicznego?
Z takich scen-symboli mieszających porządki czasowe i przestrzenne oraz ingerujące w umowność teatru zbudowane jest całe przedstawienie, które dzięki bardzo precyzyjnemu połączeniu wszystkich jego elementów ma niezwykłą moc oddziaływania głównie na emocje widzów. Przy minimalistycznej scenografii Mirka Kaczmarka uwidacznia się przede wszystkim doskonała gra aktorów, z których nie sposób kogokolwiek szczególnie wyróżnić, tworzą bowiem jeden koherentny organizm pulsujący sprzecznymi emocjami. Dzieje się to w pustej przestrzeni, nad którą wisi olbrzymi żyrandol z carskimi kryształami mającymi kształt sierpa i młota. Jego nadnaturalna wielkość wywołuje uczucie nieuchronnej klęski, po prostu konstrukcja zapowiada swój dosłowny i symboliczny upadek. Kostiumy Hanny Maciąg i Jolanty Janiczak równie dobrze oznaczają „historyczność” jak współczesność pomagając widzom w poruszaniu się między różnymi porządkami czasu i przestrzeni. Wreszcie muzyka Krzysztofa Kaliskiego, której de facto niemal nie słychać, tak idealnie współtworzy tajemniczy nastrój scenicznego dziania się.
Dwugodzinne przedstawienie z pewnością oszałamia, z pewnością prowokuje nie tylko nagim przyrodzeniem Macieja Pesty i obnażonymi piersiami Magdy Grąziowskiej, ale o wiele bardziej i przede wszystkim zachętą do dwuznacznych interakcji, gdy widzowie mogą na scenie razem z carewiczem odśpiewać Międzynarodówkę, wykrzyczeć obelgi pod adresem znienawidzonego polityka, z widłami przegonić przez Kielce Żyda, by poczuć jak to mogło być w 1946 roku, albo zamknąć się w pokoju uciech z carskimi księżniczkami tańczącymi w bieliźnie na rurze. Widzowie premierowego spektaklu podjęli interakcję bardzo nieśmiele, ale biorę to na karb przytłoczenia gęstą materią spektaklu. Tylko dwoje widzów pomogło aktorom w finałowej scenie, też domyślam się dlaczego. Scena swą symboliczną wymową przykuwa wręcz do fotela, później długo na widowni jest cisza, która przeradza się w burzę oklasków.
Spektakl gorąco polecam przypominając tylko, że przeznaczony jest wyłącznie dla widzów dorosłych.
Ryszard Koziej