Teatr imienia Stefana Żeromskiego w Kielcach wystawił prapremierę sztuki „Zabić celebrytę” Radosława Paczochy w reżyserii Gabriela Gietzkyego. Obecny na premierze autor przyznał, że inspiracją jego komedii była powieść science fiction „Płyńcie łzy moje, rzekł policjant” Philipa K. Dicka z początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, z której zaczerpnął motyw utraty tożsamości bohatera.
Kielecka inscenizacja jest opowieścią o ogłupiającej roli telewizyjnych programów rozrywkowych. Jest to dziś, jak twierdzi autor, problem globalny i trudno doszukiwać się w obniżaniu standardów programów telewizyjnych jakiś celowych działań mających na celu sterowanie widzami, bardziej chodzi o sprzedaż, czyli magiczne „słupki oglądalności”.
Autor dodaje jednak, że choć nikogo nie można zmusić do obcowania z wysoką kulturą, nie zmienia to faktu, że rolą artystów jest taką tworzyć, bo wbrew pozorom wiele osób jej potrzebuje i sposób docierania wartościowych dzieł do przeciętnych ludzi bywa zaskakujący i skuteczny.
RECENZJA:
Im głupiej, tym lepiej
Jeden z najbardziej znanych obrazów Pietera Bruegla „Walka postu z karnawałem” w istocie żadnej walki nie przedstawia. Na miejskim rynku obok siebie funkcjonują światy pokutników i rozpustników i w tym tkwi uniwersalny geniusz tego dzieła. Dziś takim Brugelowskim rynkiem jest telewizja z ofertą programów dla pokutników i rozpustników jednocześnie. Celowo nie mówię Internet, bo to nie jedna agora ale coś o wiele szerszego, nie jeden rynek ale agory wszystkich miast na świecie.
Przypomniał mi się ten obraz niderlandzkiego mistrza wczoraj pod wpływem oglądania prapremiery sztuki „Zabić celebrytę” Radosława Paczochy w reżyserii Gabriela Gietzky’ego w Teatrze imienia Stefana Żeromskiego w Kielcach. Przypomniał mi się jeszcze, a jakże, kanoniczny film „Truman show” Petera Weira i mniej znany „Idiokracja” Mike Judge’a a wszystko to z jednego powodu – sztuka Paczochy, inspirowana zresztą utworem science fiction, powieścią „Płyńcie łzy moje, rzekł policjant” Philipa. K. Dicka – jest niczym innym jak refleksją nad jednoznacznym kierunkiem, w którym podążają współczesne media. Jednoznacznym, czyli ogłupiającym.
Telewizyjne show nie od dziś jest synonimem płytkiej głupiej rozrywki dla gawiedzi, to karczma i jej okolice z obrazu Bruegla. Na obrazie jest rzecz jasna także kościół, ale wyobraźmy sobie, że go nie ma. Nie dlatego, że ktoś go celowo zlikwidował, ale dlatego, że z orszaku pokutników powoli wszyscy skierowali się ku karczmie. Dziś właśnie to obserwujemy zadając sobie pytanie, czy telewizja jest coraz durniejsza dlatego, że musi się dostosować do poziomu coraz głupszych widzów, czy widzowie są coraz głupsi, bo oglądają coraz durniejsze programy? Kiedy nie wiadomo o co chodzi, wiadomo że chodzi o pieniądze. Entertainment jest towarem do sprzedania, rynek, tym razem nie ten z obrazu Bruegela, preferuje głupotę, więc produkuje się głupotę.
Tak właśnie zaczyna się sztuka Paczochy. Widzowie wchodzą na scenę, która została zaprojektowana jako studio telewizyjnego show. Uczestniczymy w produkcji odcinka rozrywkowego programu pełniąc rolę psów Pawłowa, czyli mamy reagować na pojawiające się sygnały aplauzem bądź dezaprobatą. To, co jest istotą programu, ma drugorzędne znaczenie, inna rzecz, że trudno mówić o jakiejkolwiek istocie programu zbudowanego z najprostszych seksualnych instynktów i podtekstów.
Gdy jednak dosłownie gasną światła sceny, aktorzy żenującego przedstawienia zdejmują maski i zaczynają liczyć słupki oglądalności. Dopiero trzecia scena rozpoczyna właściwy dramat, który w finale okaże się totalnie zagmatwaną meta-grą, w której, jak się okaże, uczestniczymy wszyscy, meta-grą zakończoną doskonałą i celowo banalną frazą o śnie bohatera marzącego, że telewizja to platforma mądrej rozmowy, wymiany poglądów i szerokiej interpretacji świata.
Spektakl ogląda się doskonale dzięki współgraniu wszystkich jego elementów. Najpierw scenografia Marii Kanigowskiej początkowo stylizowana na telewizyjne studio płynnie przechodzi w przestrzenie szpitala dla obłąkanych, mieszkania, restauracji, sypialni, sugerując, że cały czas mamy do czynienia z wirtualnym światem. Do tego dochodzą białe kostiumy aktorów podkreślające ową sterylną wirtualność czyli sztuczność świata w jakim jako widzowie uczestniczymy. Muzyka Marcina Nenki wykonywana na żywo przez kompozytora i Karola Krąża z jednej strony stanowi charakterystyczną ilustrację telewizyjnego show, a z drugiej w interludiach między poszczególnymi scenami jest doskonałym akompaniamentem piosenek śpiewanych przez główną bohaterkę Kate Hart graną przez Dagnę Dywicką. Aktorka stworzyła w tym spektaklu bardzo dobrą kreację umiejętnie balansując między postacią wirtualną a rzeczywistą. Gorzej poradził sobie w tytułowej roli celebryty Jasona Tavernera reżyser spektaklu Gabriel Gietzky grając niejako na jednej nucie. Sam przyznał po premierze, że zastępuje w tej roli Andrzeja Platę, który leczy kontuzję, ale sam fakt, że powierzył tę rolę właśnie temu aktorowi wróży, że spektakl zyska za jakiś czas całkiem nowy wymiar, bo Plata idealnie do roli Tavernera pasuje i z pewnością poradzi sobie doskonale. To zresztą nie koniec zawirowań obsadowych. Postać Freda, telewizyjnego producenta, miał pierwotnie zagrać w spektaklu Łukasz Pruchniewicz i… zagra, jak wyleczy kontuzję. Aktor również idealnie pasuje do tej roli, innymi słowy reżyser świetnie wiedział, kogo w niej obsadzić, ale jak pech, to pech. Tyle, że nie do końca. Tydzień przed premierą z musu rolę zaczął przygotowywać Dawid Żłobiński i udowodnił, że jest perfekcjonistą w każdym calu. Oglądając premierowy spektakl odniosłem wrażenie jakby ta rola była pisana specjalnie dla niego. Szapoba panie Dawidzie. Dobrą rolę stworzyła też Ewelina Gronowska budując postać Pielęgniarki w myśl zasady, że najlepszy oszust to ten, komu uda się być najbardziej naturalnym.
Wspomniałem na samym początku o filmie „Idiokracja” Mike Judge’a , w którym dwoje niezbyt rozgarniętych bohaterów, właśnie takich dzisiejszych oglądaczy telewizyjnych show i wielbicieli celebrytów, budzi się po pięciuset latach hibernacji w świecie, w którym okazują się najmądrzejszymi osobnikami rodzaju ludzkiego. Film powstał zaledwie dziesięć lat temu i reżyser nie przewidział, że nie potrzeba aż pięciuset lat, by jego bohaterowie pretendowali właśnie do takiej roli. Chyba podobna konkluzja płynie z kieleckiego spektaklu, który gorąco polecam.
Ryszard Koziej
Radio Kielce SA