Tak prawdę mówiąc, to nie pamiętam kiedy ostatnio oglądałem na deskach kieleckiego teatru kryminał, myślę rzecz jasna o rasowym kryminale, w którym trup i morderca są osnową sztuki a nie jakimś elementem ubocznym, dodatkowym. W ogóle takie sztuki to chyba tylko starsi widzowie pamiętają i to nie z teatru ale czarno-białej telewizji, której nie dało się zaprogramować, którą oglądało się jak leci i w czwartkowe wieczory akurat widownia była jedną z większych, bo po dzienniku telewizyjnym rozpoczynał się teatr sensacji „Kobra”. Zresztą na początku a dokładnie do 1959 roku telewizyjne spektakle były nadawane „na żywo” czyli był to jednak prawdziwy teatr.
Mirosław Bieliński reżyser wystawionej w Teatrze imienia Stefana Żeromskiego polskiej prapremiery sztuki „Wrócę przed północą” kanadyjskiego dramaturga Petera Colley’a najwyraźniej lubi powroty do telewizyjnego kanonu z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, jego „Kpiny i kpinki” zbudowane z kabaretowych piosenek Mariana Załuckiego i Wojciecha Młynarskiego od czterech lat nie schodzą z afisza. To rzecz jasna nie są powroty do konkretnych artystycznych zdarzeń tamtych lat ale nostalgiczna próba wskrzeszenia atmosfery im towarzyszącej i trzeba przyznać, że to się udaje.
Bo przecież tak się czułem siedząc na widowni teatru, jakbym wpatrywał się w telewizor „Ametyst” (chyba tak się nazywał) i nagle szklane oko kineskopu wciągnęło mnie w świat sprzed pół wieku.
Horror, komedia „Wrócę przed północą” Petera Colley’a literackim arcydziełem nie jest, nie ukrywajmy, ale przecież nikt tego od popularnej literatury nie wymaga. Kryminalny „Harlequin” pocketbook, dawniej takie książki kupowało się na dworcach, żeby podróż się nie dłużyła, zgodnie z nazwą miały zmieścić się w kieszeni.
Na scenie też tak to wygląda, począwszy od samej scenografii. Bożena Kostrzewska stworzyła coś, co przypomina wnętrze starego anglosaskiego domu na wsi, zagraconego niczym teatralna rekwizytornia i wszystko to jakieś chybotliwe, trzęsące się, niestabilne, że w efekcie bardziej sugeruje nie tyle miejsce dziania się kryminału, ile… teatralną scenografię. Jak dla mnie, to czytelny ukłon w stronę telewizyjnej „Kobry”. Podobnie z grą świateł Pauliny Góral. Gdy główna bohaterka Jenny Sanderson (w tej roli Ewelina Gronowska) nagrywa na dyktafon, nazwijmy to, swój „dziennik choroby”, scenografię zastępuje prosta wizualizacja przypominająca wojskową siatkę maskującą, jakieś psychodeliczne wzory, niczym spirala z czołówki „Kobry” Eryka Lipińskiego, aż ma się wrażenie, że owe wzory zaraz zaczną wirować.
Wreszcie bardzo wyraziste postaci, na tyle wyraziste, by oczywiście zmylić widza i w finale tak nim zakręcić, tak go omotać, by oniemiał z wrażenia. Udaje się to znakomicie. Najwyrazistszą rolę stworzył Janusz Głogowski jako George Willowby, wieśniak z krwi i kości wynajmujący ów stary wiejski dom małżeństwu Sanderson. To najważniejsza i najśmieszniejsza postać komedio-horroru, jego wejścia na scenę od razu zwiastują dobrą zabawę, bo i aktor dwoi się i troi w umownej przestrzeni, jest jednocześnie energiczny i fajtłapowaty, gburowaty ale i sympatyczny. Diametralnie odmienną rolę Grega Sandersona kreuje Łukasz Pruchniewicz jako młody naukowiec bez charakteru, niby kochający swoją leczącą się na nerwy żonę ale jednocześnie uwikłany w toksyczny związek z przyrodnią siostrą.
Najbardziej naturalną postacią w komedii jest nomen omen niezrównoważona psychicznie Jenny Sanderson. Ewelina Gronowska stworzyła kreację od początku do końca niezwykle przekonującą, co więcej potrafi całkowicie zawładnąć sympatią widzów i obok Janusza Głogowskiego najlepiej wypada w przedstawieniu. Również Beata Wojciechowska jako siostra Grega, Laura Sanderson jest postacią wyrazistą choć tu już o sympatii widzów trudno mówić, gdy przyszło jej zagrać typową femme fatale.
Przedstawienie podzielone jest na dwa akty i jeżeli w pierwszym nagłych zwrotów akcji jest niewiele, w drugim pojawia się ich aż za dużo, ale chyba o to w tym wszystkim chodzi, żeby trochę widzem potarmosić, absolutnie nie w znaczeniu antycznego teatralnego katharsis, ale rollercoastera w wesołym miasteczku.
„Wrócę przed północą” to pierwsza od dłuższego czasu prosta komedia na deskach kieleckiego teatru. Można powiedzieć – nareszcie. Widzowie wiedzą na co idą do teatru a warsztat Mirosława Bielińskiego gwarantuje, że się nie zawiodą.
Ryszard Koziej
Radio Kielce SA