Nawet nie przypuszczałem, że ta książka tyle kosztuje. Wydanie „Pinokia” z 1950 roku z ilustracjami Jana Marcina Szancera w jednym z internetowych antykwariatów wyceniono na 250 złotych. To tylko znak, że książka, z której przygody drewnianego pajaca poznawało moje pokolenie, nie była zwykłą lekturą i do dziś zastanawiam się, co w niej było ważniejsze, czy fabuła włoskiego pisarza, czy rysunki genialnego Polaka. Pewno jedno i drugie, nierozerwalnie ze sobą połączone, bardzo silnie oddziaływało na dziecięcą wyobraźnię.
Siłą rzeczy w teatrze dziecięce wspomnienia musiały ożyć i ulec konfrontacji tym razem z wyobraźnią twórców spektaklu. Niestety nie wypadło to najlepiej, choć „Pinokio” w scenicznej adaptacji Grzegorza Cinkowskiego i reżyserii Bartłomieja Wyszomirskiego z wielu powodów wart jest obejrzenia. Przede wszystkim to spektakl niezwykle barwny, scenografia Izy Toroniewicz, rewelacyjne kostiumy i doskonała reżyseria światła powodują, że widz rzeczywiście przenosi się w krainę baśni, a jest to scenografia dość minimalistyczna i umowna, ale przez to sprzyjająca budowaniu obrazów we własnej wyobraźni. Złota kurtyna gdy Pinokio marzy o bogactwie, przedstawienie w teatrze marionetek, czy scena burzy na morzu to jedne z najlepszych fragmentów tego spektaklu, a jest ich o wiele więcej. W przedstawieniu występuje dwunastu aktorów, wielu w kilku rolach na raz, stąd wniosek, że rzecz powinna być niezwykle dynamiczna, niestety nie jest. To główna wada przedstawienia. W założeniu reżysera spektakl ma podwójną warstwę, opowiada o wędrownej trupie aktorów wystawiających na scenie właśnie „Pinokia”, stąd pewno wziął się też pomysł na wprowadzenie postaci narratora prowadzącego widza przez przedstawienie. Zabieg zamiast pomagać, niepotrzebnie rozbija ciąg zdarzeń i zwyczajnie drażni. Dlaczego Narrator – w tej roli Marcin Piejaś – ubrany jest w skórzany kostium, nie wiem.
Dlaczego swoje kwestie wygłasza z nienaturalną emfazą, domyślam się, to ukłon w stronę dziewiętnastowiecznej konwencji wędrownych teatrów, ale po co mu hulajnoga. Ten rekwizyt potraktowałem jak strzelbę Czechowa, ale nijak nie wypalił.
Aktorzy stworzyli w tym spektaklu role i doskonałe i kiepskie. Doskonały jest tytułowy bohater Dawida Żłobińskiego. Pinokio w spektaklu staje się irytującym egoistycznym dzieciakiem i czułym dojrzałym chłopcem. Aktor poza tym doskonale radzi sobie z animacją rekwizytem – drewnianą lalką Pinokia, proszę zwrócić uwagę na synchronizację kroków kukły i żywego bohatera – majstersztyk. Dawid Żłobiński świetnie też radzi sobie z partiami wokalnymi spektaklu, a swoją drogą wszystkie piosenki będące częścią przedstawienia aktorzy wykonują bardzo dobrze.
Niestety słabe role zaliczyli aktorzy, którym, co tym bardziej przykre, do tej pory nie zdarzało się większych błędów na scenie popełniać, wręcz przeciwnie, najczęściej tworzyli doskonałe kreacje. Jedne z najważniejszych postaci powieści, najbardziej demoniczne jak Kot i Lis na scenie w interpretacji Teresy i Mirosława Bielińskich wypadły dość blado, podobnie mało dynamiczny jest Marcin Brykczyński jako dyrektor teatru marionetek Ogniojad w powieści przecież groźny i przerażający. Także Wróżka Dagny Dywickiej bardziej wypowiada wyuczone kwestie, niż jest nią w istocie na scenie. Być może to efekt owej konwencji teatru w teatrze, ale jeżeli takie było założenie, to tym bardziej widać, że absolutnie się nie sprawdziło.
Mimo tych wszystkich uwag ze spektaklu wyszedłem jednak zadowolony, głównie dzięki umiejętności odtworzenia na scenie czegoś, co decyduje o genialności i ponadczasowości samego utworu Carla Collodiego, owego przenikania się świata wyobrażeń i snu, z brutalnym światem rzeczywistym. Wizyjność kieleckiego przedstawienia z pewnością oczaruje widzów.
Spektakl jest w założeniu familijny, dorośli odczytają w nim wszelkie filozoficzne podteksty, myślę że dzieci zapamiętają głównie sceniczną barwność przedstawienia, tak jak moje pokolenie zapamiętało ilustracje Jana Marcina Szancera. Oby tak było.
Ryszard Koziej
Radio Kielce SA