Mariusz Gronek w kategorii VIP oraz Elżbieta Kaluga w kategorii Open, to mistrzowie ortografii Świętokrzyskiego Dyktanda. Sprawdzian w Wojewódzkim Domu Kultury w Kielcach z okazji Międzynarodowego Dnia Języka Ojczystego po raz drugi zorganizowało koło Stowarzyszenia Młodzi Demokraci.
Jak mówi autorka tekstu, doktor Marzena Marczewska z Uniwersytetu Jana Kochanowskiego, w dzisiejszych czasach mało czytamy, mało piszemy i zapominamy o podstawach ortografii. Dlatego w dyktandzie znalazło się to, co najtrudniejsze, czyli pisownia łączna i rozdzielna. Tekst miał mieć walor dydaktyczny i tak powstało dyktando o polszczyźnie, jej dźwiękach, o tym co piękne, a zarazem trudne i urocze, wyjaśnia Marzena Marczewska.
W rywalizacji wzięło udział 66 osób z całego regionu. Wśród nich był też Jan Maćkowiak, członek zarządu województwa świętokrzyskiego, który powiedział nam, że kolejny raz wziął udział w dyktandzie, aby promować dobre postawy, zwłaszcza wśród młodzieży. Jak dodał, tegoroczny sprawdzian był o wiele trudniejszy w porównaniu z ubiegłym rokiem.
Również dla radnego miejskiego, Dariusza Kozaka, pierwsze zdania dyktanda były bardzo podchwytliwe, ale jak przyznaje, znalazło się tam wiele ciekawych słów i zwrotów.
Wszyscy uczestnicy dostali pamiątkowe dyplomy, najlepsi otrzymali nagrody rzeczowe oraz bony.
Paweł Klepka
Tekst dyktanda:
Szkopułem macierzysty doszlifować…
czyli w tym największy szkopuł, by nie pogrześć polskiej mowy
Niech rad nierad sczeznę, schudnę i sczernieję, jeśli to jakieś fiu bździu albo śmichy-chichy. Arcypoważna, a nie błaha to kwestia: wsłuchać się w chrzęszczące, dochodzące sponad wieków, szemrzenie wszędobylskiej polszczyzny, przyhołubić jej przetrudne zawiłości ortograficzno-fleksyjno-składniowe, uchwycić czyhającego w jej leksyce zachodniosłowiańskiego odważnego i nieokiełznanego ducha. To niemalże ponadludzkie wyzwanie, by zażegłszy pochodnie, podtrzymując drzewce rozżarzonych żagwi historycznej ciekawości, oddać się żywiołowym dysputom zhardziałych ekstraspecjalistów, którzy o materii języka Praindoeuropejczyków, Prasłowian, Słowian i Polaków mogą mówić bezustannie, krusząc przy tym kopie w zażartej walce o chronologię nieopisanych jeszcze szczegółów procesów staro-cerkiewno-słowiańskich i wyjaśniając żądnym porządnej wiedzy użytkownikom polszczyzny skomplikowany charakter przekształceń spółgłoskowych.
Nie wolno dopuścić, by z lekka scudzoziemczali, zagorzali superprzeciwnicy bezskrzydłego, z ludnością tarzającego się na czczo w mocno już przetrzebionej trzcinie, chrząszcza ze Szczebrzeszyna sfrancuzieli i zangliczyli się do szczętu. Trzeba mieć ponadpółkilogramowy chitynowy pancerz słodkowodnej szczeżui spłaszczonej, odpowiedzialność schorzałej gżegżółki żółtonogiej, stępioną przenikliwość sfilistrzałego czterdziestoipółletniego pseudobadacza specjalizującego się w nicnierobieniu, by nieopatrznie zrezygnować z dbałości o ortografię polską, która stanowi niezaprzeczalny i niepodważalny dowód na wielopokoleniowy trud towarzyszący żmudnemu przyswajaniu alfabetu łacińskiego.
Nie zżymajmy się więc z powodu supertrudnej macierzystej pisowni, nie swarzmy się na próżno o wybór należytej deklinacji i koniugacji. Strzeżmy najcenniejszego skarbu narodowej tożsamości, chrońmy nasz niepowtarzalny język. To nasza scheda, spuścizna poprzednich pokoleń.