– Чути вибух, який ти завмер. Ти стоїш дурний (tłum. Słysząc wybuch, zastygasz. Stoisz jak głupi). Takich opowieści jest wiele. Ale każdy człowiek jest wyjątkowy. Wszystkie opisane historie wydarzyły się naprawdę, a postacie nie są fikcyjne. Imiona nie zostały zmienione.
Głośny odgłos wybuchu wyrwał Olenę z głębokiego snu. W ułamku sekundy zerwała się na równe nogi i poczuła, że cały budynek wibruje. Pierwszą jeszcze na wpółsenną myślą było, że to burza. Ale po chwili uświadomiła sobie, że przecież jest luty i takie zjawiska pogodowe nie nawiedzają tej części Europy zimą. Kiedy kolejny huk rozdarł powietrze, zrozumiała, co się stało. Wojna. Mówiło się o niej od pewnego czasu. Jednak mózg wciąż nie chciał przyjąć tego do wiadomości.
Powolnym krokiem podeszła do okna i odsłoniła zasłony. Za oknem widok nie zmienił się. Zmieniły się odgłosy. Usłyszała dźwięk przelatujących samolotów, na pewno było ich kilka, nie jeden. Przerwał je dzwonek telefonu, który o tej porze nie zapowiadał niczego dobrego. Ojciec Oleny, zazwyczaj niesłychanie spokojny człowiek, krzyczał do słuchawki o ostrzelaniu Browarów, Białej Cerkwi i Wasylkowa.
Godzina 4.40. Stała na środku salonu, wybierając kolejno numery do swojego brata Mikolaja i pozostałych członków rodziny. Wszyscy potwierdzali, że stało się to najgorsze. To, czego za wszelką cenę nie chciała dopuścić do swoich myśli. Mikolaj szybko zakończył rozmowę, bo od kilku minut czekał na niego wojskowy samochód wojsk obrony terytorialnej. Jako myśliwy z pozwoleniem na broń i doskonały strzelec dostał natychmiastowe powołanie do służby w oddziale snajperów.
Gdy odkładała telefon, pomyślała, że to niemożliwe, przecież nikt nie odważyłby się zaatakować stolicy. Zupełnie bezradna usiadła i wtedy syn Andrej włączył telewizor. Na ekranie pojawiło się wydanie specjalne ukraińskiego programu informacyjnego. Rzecznik prezydenta Zełenskiego mówił, co w ostatnich minutach wydarzyło się w Ukrainie. Z każdym usłyszanym słowem Olenę ogarniało coraz większe przerażenie.
– Co robić?
Okna z mieszkania w dzielnicy Osokorky wychodziły na Prospekt Bazhana, czyli dość ruchliwą wylotówkę. Teraz wydawała się niepokojąca pusta. Jednak już po kilku godzinach liczba pojazdów sprawiła, że stała się całkowicie nieprzejezdna.
Kolejne telefony jeszcze bardziej pogłębiały poczucie niepokoju i bezradności, a informacja, że siostrę mamy fala uderzeniowa wepchnęła sprzed otwartego okna w głąb mieszkania, wprawiła Olenę w osłupienie.
Zbliżała się godzina, w której zwykle Olena wychodziła do pracy. Luty jest zawsze wyjątkowo pracowitym miesiącem w księgowości, to przecież czas bilansów. Olena jako główna księgowa nie mogła pozwolić sobie na choćby małe zaniedbanie lub opóźnienie. Nie chcąc tracić czasu na dojazd, zalogowała się do systemu i online zajęła się swoimi codziennymi obowiązkami. Próbowała uspokoić głowę i skierować myślenie na to, co znane i do ogarnięcia. Nie udało się, nie mogła się skupić. Nogi same zaprowadziły ją do kuchni.
– A co jeśli nie będzie światła, wody albo gazu? Co dam dzieciom do jedzenia?
Sięgnęła do lodówki, otworzyła szafki z zapasami, wyjęła produkty na barszcz. Obdzwaniając kolejnych znajomych, zorientowała się, że gotowanie barszczu okazało się dla wszystkich najlepszą metodą na rozładowanie negatywnych emocji.
Kolejna eksplozja przypomniała Olenie, że nie może czuć się zbyt bezpiecznie. Zawołała dzieci – Sofię i Andreja – i usiedli w przedpokoju. Wydawało się, że jest to najbardziej bezpieczne pomieszczenie, bo nie ma okien. Co jakiś czas wracała do kuchni, by pomieszać barszcz. Pomyślała, że może jednak powinni opuścić Kijów…
– Czy to na pewno wojna? Może jeszcze poczekamy…
Z kolejnymi wybuchami i wibracjami budynku Olena coraz bardziej się bała: a jak stąd nie wyjdziemy, a jak ściany runą? Dzieci sprawiały wrażenie spokojnych, jednak ją, jako matkę, ogarniał paniczny strach. Nigdy dotąd nie czuła takiego lęku.
– Wojna w Ukrainie? Może powinniśmy schować się w piwnicy?
Sąsiadka z piątego piętra jednak szybko sprowadziła ją na ziemię, tłumacząc, że przy wysokich budowlach piwnice nie są bezpiecznym miejscem. Poradziła, jak najszybciej opuścić mieszkanie. Stojąc na ulicy z dziećmi, Olena błądziła myślami po okolicy, zastanawiała się, w którą stronę pójść. Najpierw racjonalnym rozwiązaniem wydał się jej budynek pobliskiej szkoły. Jednak za chwilę pojawiła się myśl: a co, jeśli rozpadający się na kawałki pobliski wieżowiec spadnie na szkołę?
Pomyślała też o stacji metra: co prawda nie jest duża, ale znajduje się dość głęboko pod ziemią, co jest dość charakterystyczne dla stacji po prawej stronie Dniepru.
Zaopatrzeni w wodę i jedzenie, które naprędce udało się zebrać z kuchni oraz kołdry i karimaty, udali się na stację Charkiwśka będącą częścią linii Syrećko-Peczerśka. Tam pod ziemią znaleźli się wśród ludzi – poczuli się raźniej. Trochę raźniej. Olenę nie opuszczała myśl, że jeśli spadnie tu jakiś pocisk, stacja stanie się zbiorową mogiłą.
Całą noc próbowała zasnąć, leżąc na karimacie, jednak mózg wciąż płatał jej figle.
O godz. 4.20 poczuła mocne tąpnięcie. Spojrzała na owalne sklepienie i filary stacji Charkiwśka: wyglądały na całe. Jednak w powietrzu pojawił się kurz. Wybuch był mocniejszy i bardziej odczuwalny niż poprzedniej nocy.
– Pamiętasz budynek przy parku? – zapytał Olenę spotkany w metrze sąsiad z szesnastego piętra. – Już nie istnieje…
Przeżegnała się trzykrotnie, dziękując Bogu, że nic nie stało się z ich mieszkaniem. Pojawiła się informacją, że wybuch spowodował zestrzelony rosyjski samolot, który z impetem wleciał pomiędzy dwa budynki. Tak jak w jakimś filmie science fiction. Oleny mózg wciąż płatał figle i malował najgorsze obrazy apokalipsy: ale to film – przecież wszyscy się uratujemy…
– Czemu jeszcze nie wyjechaliście z Kijowa? Daję ci godzinę na spakowanie i zabieram was z miasta – oznajmił w kolejnej telefonicznej rozmowie ojciec Oleny.
Było w tym dużo racji, gdyż z każdą chwilą pojawiały się nowe doniesienia o możliwym wysadzeniu mostów, a wtedy nie będzie już możliwości opuszczenia stolicy. Myśli te przerwał alarm przeciwlotniczy, który wyraźnie wskazywał na zbliżające się niebezpieczeństwo.
– Chyba słyszę go po raz pierwszy, albo byłam w tak dużym szoku, że nie zwróciłam wcześniej uwagi na wyjące syreny – pomyślała Olena.
W metrze wciąż przybywało ludzi, a wraz z nimi – kolejnych doniesień o zniszczeniach w Irpieniu czy Czernihowie. W pewnym momencie na stacji było już tak dużo ludzi, że nie dało się wszystkich pomieścić, nawet w pozycji stojącej. Otworzono zamknięte dotąd części stacji, a na perony podstawiono pociągi, w których schronienie znajdowały dzieci i osoby starsze.
Po krótkiej rozmowie z synem Andrejem, Olena zdecydowała się wrócić do domu i spakować najpotrzebniejsze rzeczy. Sofia miała zostać w metrze i czekać na ich bezpieczny powrót. Przy wyjściu mijali ludzi z psami, którzy nie zeszli na dół – nie chcieli narażać innych na nieoczekiwany, paniczny atak swoich pupili.
Droga ze stacji Charkiwśka do mieszkania zwykle zajmowała Olenie około pięciu minut. O godzinie 5.30 na tej trasie zwykle mijała ludzi spacerujących z psami i tych, co postanowili z rana pobiegać. Teraz mijała ludzi z bagażami, z dziećmi na rękach. Wszyscy szli w przeciwnym kierunku.
W domu Andrej włączył telewizor, by choć przez chwilę zebrać garść najnowszych informacji z kraju. Jak bardzo krytyczna jest sytuacja?
Zwykle, kiedy pakujesz się na wczasy, nie musisz się spieszyć i nie zastanawiasz się szczególnie, co ze sobą zabrać. Tym razem, otwierając szafę, Olena rozważała, co jest potrzebne, co jest niezbędne, co musi zabrać. W tle wciąż słyszała głos telewizyjnego spikera, który opowiadał o rosyjskiej agresji. Bielizna, skarpetki, spodnie, swetry, buty, dokumenty, paszporty, biżuteria i karty bankowe (które przez pierwsze dni były całkowicie bezużyteczne). Jakimś cudem wszystko zmieściło się do walizek i po kilku minutach znów znaleźli się na stacji metra Charkiwśka. Odliczając minuty, czekali na ewakuację z miasta.
Mieszkańcy Kijowa szukający schronienia na stacji metra Charkiwśka / autor: Olena Kurinna
– Na jak długo?
Opuszczali miasto. Olenę po raz kolejny ogarnął paniczny strach, ale i ból. Jak to możliwe, że zmuszono ją do opuszczenia swojego ukochanego miasta – nie tylko domu, ale wszystkich znajomych i przyjaciół, miejsc, pracy. Po drodze mijali stanowiska policji i wojska ustawione przy blokspotach. Ich widok potęgował grozę i wzmagał lęk.
Okolice Białej Cerkwii i Wayslkowa sprawiały wrażenie bezpiecznego miejsca – była tu dość niska, jedno- lub dwupiętrowa zabudowa. Poczucie bezpieczeństwa dawała też obecność bliskiej i licznej rodziny. Było to pozorne uczucie braku zagrożenia i krótkotrwałe.
Kolejnej nocy Olena zmieniła się w wielkie ucho, które z uporem starało się wychwycić z powietrza każdy niepokojący szmer. Około godziny 20 Rosjanie zaczęli silny ostrzał miasteczka. Dom, który miał być ich schronieniem, zdawał się rozpadać na kawałki. Pobiegli do piwnicy, gdzie spędzili najbliższe cztery godziny. Przez małe okienko Olena patrzyła w kierunku Białej Cerkwi. Niebo przybierało coraz bardziej czerwony kolor. Strach rósł z każdą minutą.
– Dorosła mama nie powinna pokazywać przed dziećmi strachu. Dzieci nie mogą zobaczyć, że się boisz. Musisz dać im siłę – wciąż powtarzała sobie w myślach.
Około północy wrócili na górę. Wtedy zjawił się na kilkugodzinną przepustkę syn cioci Oleny. Stał uzbrojony i w pełnym umundurowaniu, sprawił, że wszyscy poczuli się bezpiecznie. Mimo opowieści, że przy Irpieniu gromadzą się już rosyjskie wojska, które w każdej chwili mogą się tu zjawić. Obecność pod dachem żołnierza pozwoliła Olenie zasnąć na te kilka godzin. Nie był to sen spokojny, budziła się na każdy choć najmniejszy ruch czy dźwięk. Każdy odgłos budził przerażenie. Olena zawsze uchodziła za silną kobietę, a teraz była całkowicie bezsilna, czuła, że nadchodzi załamanie. Wiedziała, że wszyscy najbliżsi jej mężczyźni – syn Andrej, tata Sofi – Wiktor i brat Mikolaj byli w wieku poborowym i nie mogli opuścić kraju.
Wieści z frontu nie napawały optymizmem. Każda kolejna informacja utwierdzała ją w przekonaniu, by jak najszybciej opuścić okolice Kijowa.
Andrej namawiał Olenę, by z Sofią pojechały do kuzynki do Lwowa. Przekonywał, że będzie o wiele spokojniejszy, wiedząc, że one są bezpieczne. Był poborowym, chciał walczyć za kraj, a nie martwić się o ich los.
– Bierz dziecko i jedź. My już przeżyliśmy swoje, a przed tobą i Sofią jest życie – powiedział z ciężkim sercem ojciec Oleny.
Przekonali ją. Rzeczywiście, trzeba się ratować, trzeba ratować córkę. To była najcięższa decyzja w jej życiu. Tym bardziej, że stan zdrowia mamy Oleny nie pozwalał na odbycie tak długiej podróży. Jechały więc we dwie. Próbowała przypomnieć sobie, kiedy jej syn Andrej ostatni raz płakał. Teraz przez okno odjeżdżającego samochodu widziała jego twarz zalaną łzami.
– Mamo, ja wrócę – zapewniał Andrej.
Olenę ogarnęło przerażenie. Wtedy dopiero uświadomiła sobie… że może to ich ostatnie spotkanie. Rodzice nie chcieli dać po sobie znać, że serce im krwawi, jednak Olena doskonale wiedziała, co dzieje się w ich duszach. Odjeżdżając, po raz kolejny dziękowała Bogu, że nie przeżyła tego, co ludność w ostatnich godzinach w Mariupolu.
Droga do Lwowa byłą długa i ciężka. Zwykle tę trasę pokonywali w jakieś dziewięć godzin. Teraz, ze względów bezpieczeństwa, Wiktor wybrał mniej uczęszczane drogi. Po drodze mijali małe sklepiki i stacje benzynowe, które świeciły pustkami. W okolicach Chmielnickiego, na posterunku przy blokstopach, mundurowy polecił im wyglądać podczas jazdy przez samochodowe okna i w razie niebezpieczeństwa chować głowę nisko pomiędzy kolanami.
Po przyjeździe do Lwowa Olena zadzwoniła do Andreja z informacją, że bezpiecznie dotarli na miejsce. Próbowała namówić go do przyjazdu. Syn przerwał jej słowa: przecież nie może zostawić dziadków. Była smutna, ale zarazem bardzo dumna z syna. Po raz kolejny zachował się jak prawdziwy mężczyzna i bohater. Przepraszała go, że musi wyjechać i to nie tak, że musiała wybrać pomiędzy nim, a Sofią…
Zrobiło się już całkiem ciemno, nadszedł czas pożegnania z Wiktorem. Zobaczyła na jego twarzy łzy.
– Nie wracam do domu. Idę na wojnę. Nie wiem, co będzie… Może ostatni raz widzę córkę…
Rano Olena wyszła do sklepu kupić Sofi mleko bez laktozy. Zdumiona rozglądała się po sklepowych półkach lwowskiego marketu. Po brzegi były wypełnione produktami. Zupełnie inny obraz zapamiętała z Kijowa, gdzie na regałach nie było nawet kurzu.
– Czy ja jestem w jakimś innym świecie? Przecież to ten sam kraj.
Poczuła mocne ukłucie w klatce piersiowej, a z oczu popłynęły jej łzy. Przecież Kijów to stolica Ukrainy, tam zawsze wszystko było najlepsze. Jak to się stało? Teraz pustka, gruzy, strach. A tu po lwowskich ulicach spacerują ludzie z psami, inni chodzą, śmieją się, niektórzy biegają z słuchawkami na uszach. Życie toczy się normalnie. A przecież jakieś 500 kilometrów stąd toczy się niezrozumiała wojna. Olenę ogarnęła rozpacz. Co z nami będzie? – martwiła się o pracę, szkołę Sofi i swoje plany.
– Czemu, Panie Boże, tak się stało? Czemu nas tak każesz? Co zrobiliśmy nie tak?
Ze sklepu specjalnie wróciła dłuższą drogą, by przez moment poczuć normalne życie, które jeszcze niedawno było dla niej codziennością.
Kuzynka Larysa zadzwoniła do Iwony – swojej znajomej z polskiego miasta Kielce. Poprosiła o zorganizowanie transportu dla Oleny i Sofi. Olena, nie chciała wyjeżdżać, była przygnębiona i niewiele mówiła.
– Pomyśl, że to taki chwilowy wypoczynek, pozbądź się tych wszystkich negatywnych myśli – tłumaczyła Larysa.
– Trudno oszukać swój mózg, kiedy to nie jest prawda. Jestem odpowiedzialna za rodzinę, jestem mamą i mam jechać, gdzieś, gdzie nikogo nie znam? Gdzie będę dla kogoś ciężarem?
Bus przyjechał o umówionej godzinie. Kierowca z uśmiechem uchylił przesuwne drzwi i na powitanie poczęstował dziewczyny domowymi bułeczkami. Smakowały wybornie. Olenie wydawało się, że przez całe ponad 50-letnie swoje życie, nie jadła pyszniejszych bułek.
W busie było jeszcze wystarczająco miejsca, dlatego polski kierowca postanowił pojechać na lwowski dworzec, by zabrać kolejnych pasażerów. Przed wyjazdem razem z kilkoma innymi matkami z dziećmi dostały pakunek, w którym znajdowało się pieczywo, soki, kolorowanki i zabawki.
– To wszystko dla nas?
Wszystko było takie smaczne, najsmaczniejsze na świecie. Najwspanialsze. Zostały obdarowane przez zupełnie nieznanych ludzi.
Tu na lwowskim dworcu zobaczyła swoich rodaków opuszczających kraj. Widok tłoczących się Ukraińców rozdzierał jej serce. Płacz i krzyk dzieci na przemian z krzykiem dorosłych. Męskie łzy i zaciśnięte pięści przy pożegnaniu z żonami i dziećmi. Mnóstwo porzuconych bagaży. Ludzkie twarze pozbawione życia.
– Co się stało z moim ukochanym krajem?
Droga do granicy minęła szybko. Udało się opuścić Ukrainę korytarzem humanitarnym, co znacznie skróciło czas oczekiwania w kolejce na odprawę. Widok ludzi czekających w kolejkach przywoływał Olenie obrazy, które widziała w telewizji w relacjach o uchodźcach z dalekiego Afganistanu. Ale tu przecież byli jej rodacy.
Nigdy tego nie zapomni. Obraz mężczyzn odprowadzających rodziny do strefy przygranicznej, tulących dzieci, żony… i zawracających w stronę walczącego kraju. Nigdy nie zapomni kobiety w pasie nadgranicznym, która niosła w rękach walizkę i półtoramiesięczne dziecko, a do pasa miała przywiązanego około trzyletniego synka. Próbowała w ten sposób przedostać się na bezpieczną stronę.
– Co robią z moim krajem, z ludźmi, którzy żyli przecież do tej pory normalnie?
Zdenerwowanie osiągnęło zenit, kiedy okazało się, że podróżująca w busie kobieta ma rosyjski paszport. Celnicy pytali Olenę czy są rodziną, dwa razy sprawdzali paszporty podróżnym. Skończyło się jednak dobrze, wszystkich przepuścili na teren Rzeczpospolitej.
Bus zatrzymał się na granicy i znów pojawiła się niepewność. Mężczyzna, który miał na imię Michał, kazał opuścić pojazd i skierować się do namiotu. Zdezorientowana Olena nie rozumiała, dlaczego ma opuścić bezpieczne lokum. Bała się, że wydarzy się coś złego. Była na obcej ziemi, dokoła panowała ciemność, rozświetlana lampami i reflektorami.
Godz. 21. Duży namiot. W środku pełno ludzi, którym udało się przekroczyć granicę. Teraz piją gorącą herbatę. Wszystkim trzęsą się ręce. Wszystkim – bez wyjątku. Olena rozgląda się, kurczowo trzymając Sofię. Jakaś miła pani proponuje do wybory trzy zupy. Wybierają pomidorową i siadają przy stole. Teraz Olena rozumie, dlaczego pan Michał tak zachęcał ich do opuszczenia pojazdu i pójścia do namiotu. Wszędzie na stołach stoją soki i świeżo wypieczone ciasta. Olena czuje, że nikt nie tylko nie wymawia jej pomocy, ale każdy chce się nią zaopiekować, że ci wszyscy pomagający martwią się o nią i jej najbliższych.
– Rosja twierdzi, że jestem faszystką, a tu przyjmują mnie jak swoją. Jestem faszystką? Chyba nie, skoro Polacy mi pomagają. Jestem w obcym kraju, a jednak czuję się bezpiecznie. Wyjazd to była słuszna decyzja. Tu jest dobrze, bezpiecznie. Sofia będzie mogła pójść do szkoły… Ja, co prawda, nie mam swojego dawnego codziennego życia, moich przyjaciół, mojej pracy. Ale moje mieszkanie w Kijowie wciąż stoi…
Razem z Oleną podczas zbierania wspomnień / źródło: archiwum prywatne
Dziękuję Olenie, że opowiedziała mi swoją historię i zgodziła się na jej publikację. Od kilku dni Olena wraz z Sofią mieszkają w Kielcach, cały czas jesteśmy w stałym kontakcie, Jeśli ktoś chciałby poznać fantastycznych ludzi, którzy przed wojną znaleźli schronienie w naszym regionie, to zapraszam do kontaktu. To nie są jacyś „uchodźcy”, to są „nasi goście”. Sława Ukrajini!