Szara i ponura, innym razem słoneczna i pachnąca. Za każdym razem inna i zaskakująca, ale magnetyczna i przyciągająca. Magiczna. Taka jest moja Ukraina i taka będzie zawsze. Taką Cię zapamiętałem i taką chcę Cię jeszcze zobaczyć.
Październik 2013
– Jak to jesteś w Medyce? Ja właśnie dojeżdżam do Korczowej… – mówię nerwowo i szybko do słuchawki, po czym natychmiast rozłączam się, bo połączenia z Polski do Ukrainy kosztują majątek.
Pierwsza podróż do Lwowa zapowiadała się niezwykle ekscytująco, jednak już przy granicy ogarnął mnie strach. Niedawno mój brat rozpoczął studia na Lwowskim Narodowym Uniwersytecie Medycznym im. Danyła Halickiego i zaprosił mnie do siebie na weekend. Jako wielbiciel podróży wszelakich nie mogłem odmówić sobie podróży na wschód. Nie zastanawiając się długo, wsadziłem do samochodu siebie, dziewczynę, najlepszego kumpla i ruszyliśmy w podróż w nieznane. Jednak, jak się okazało, minęliśmy się z moim bratem podczas przekraczania polsko-ukraińskiej granicy, więc od tej pory byliśmy zdani tylko na siebie.
Pierwszy szlaban podniósł się do góry, parę metrów dalej – drugi. Długi pas jezdni i kolejka prowadząca pod wiatę, gdzie czekali polscy celnicy. W oczekiwaniu wyszedłem na zewnątrz i pierwsze, co dostałem od jakiegoś Ukraińca, który również czekał na odprawę, to była propozycja kupna mojego samochodu. Poczciwe suzuki z lat 90-tych nie było w Polsce jakimś obiektem pożądania, jednak patrząc na pojazdy, jakimi poruszali się nasi wschodni sąsiedzi, nie zdziwiłem się jego zainteresowaniu. Wtedy na granicy po raz pierwszy poczułem się, jakbym znalazł się w minionej epoce – w dodatku za żelazną kurtyną. Wśród znanych mi marek dominowała łada, wołga, tavria, zaporożec i radziecki moskwicz, w dodatku większość w widocznym fatalnym stanie technicznym, ale z przyciemnionymi wszystkimi szybami.
Przejście graniczne Korczowa – Krakowiec / fot. Piotr Kwaśniewski
Celnik zapytał, czy mamy coś do oclenia, o cel podróży i kazał jechać dalej. Kolejny długi pas jezdni na „ziemi niczyjej” i znów stajemy w kolejce. Gdy na horyzoncie pojawił się człowiek w ciemnym mundurze, wojskowych butach i wyglądzie bojówkarza ETA, ze wszystkich samochodów wyskoczyli ludzie i ruszyli w jego stronę. Opanowałem pierwszy szok, otworzyłem drzwi i poszedłem w stronę biegnących. Okazało się, że wojak był „celnikiem-sprawdzaczem”, który kompleksowo przeczesywał zawartość wszystkich samochodów, kierując niektóre na „szczegółowe sprawdzanie”. Ukraińcy nerwowo próbowali go zagadywać, po kryjomu dając łapówki przez uścisk dłoni lub wciskając do kieszeni munduru. „Celnik-sprawdzacz” wyposażony był w śrubokręt, którym odginał części karoserii niektórych pojazdów w celu znalezienia „czegoś, co nie powinno tam być”. Na wszelki wypadek, by uniknąć uszkodzenia samochodu, wróciłem do samochodu, wyciągnąłem ze schowka zwitek banknotów jednodolarowych. Każdy, kto jeszcze 10 lat temu podróżował do Ukrainy, wie, że zawsze dobrze było mieć przy sobie jednodolarówki na wypadek „nieuzasadnionej” kontroli drogowej. Podczas zatrzymania przez przydrożny patrol (który z jakiś powodów wybierał głównie zagranicznych przyjezdnych), ukraińscy policjanci próbowali wmówić kierowcy jakieś wykroczenie, na przykład przekroczenie prędkości, pomimo braku przeprowadzania jego pomiaru lub spożycie alkoholu, chociaż nie było badania alkomatem. Chodziło o to, aby zmusić kierowców do wręczenia łapówki, która zwykle wynosiła… 1 dolara amerykańskiego na każdego policjanta. Na szczęście, tu nie było to potrzebne i po zwyczajnym otworzeniu bagażnika i uśmiechu celniczki w okienku, że nazywam się Kwaśniewski („Kwaśniewski? Jak wasz kolyszniy prezydent”) znaleźliśmy się na Ukrainie.
Przejście graniczne Koroczowa ma ten plus, że od niego prowadzi nowa droga, zrobiona specjalnie na Euro 2012. Pierwsze wrażenie po wjeździe – droga wiedzie pośród niczego. Dwie stacje benzynowe i bezkresne pola. Operator sieci komórkowej przypomniał sms-em, gdzie się znajdujemy i jakie są opłaty. Pomyślałem, że już powinienem wystąpić po pożyczkę gotówkową na spłatę najbliższego telefonicznego rachunku, albo… nie korzystać z telefonu.
Stary samochodowy GPS przestał pokazywać trasę. Nie do końca wiedzieliśmy, gdzie jedziemy, więc robiło się coraz bardziej nerwowo. Pierwsza miejscowość – Nakoneczne Drugie – powitało nas olbrzymim stadem krów na środku jezdni. Kobieta idąca poboczem próbowała krzykiem i kijem odgonić je na bok. Po chwili zorientowałem się, że daje mi znaki, bym jechał. Ruszyłem powoli i w pewnym momencie znaleźliśmy się w samym centrum stada. Krowy jednak rozstąpiły się i można było jechać dalej.
Uwaga na krowy / fot. Piotr Kwaśniewski
Mijając Bruchnal, dojeżdża się do Nowojaworowska, gdzie można zobaczyć charakterystyczną dla Ukrainy zabudowę osiedlową. Większość balkonów jest zabudowanych, a w oknach wiszą firanki, co sprawia wrażenie, że zostały zaadoptowane jako kolejne pomieszczenie lub jego przedłużenie. Stan elewacji zdradza, że dawno nie były remontowane. Mijamy małe ukraińskie miasteczka, przy drogach widzimy małe kapliczki, w miejscowościach – cerkwie, z błyszczącymi dachami, które na tle szarych i zaniedbanych osiedli sprawiają niezwykłe, wręcz magiczne wrażenie. Iwano-Frankowe, Rzesna Ruska i przed nami w środku ciemnego pola wyłania się olbrzymie rondo. Całą ukraińską trasę przejechaliśmy, wspomagając się znakami, na których prócz cyrylicy użyto łacińskiego alfabetu w napisie Lviv. Trzeci zjazd z ronda i po obu stronach jezdni widać dwa duże posągi lwów, co sugerowało, że najwyraźniej dojechaliśmy.
Jest jesień, w mieście jest bardzo ciemno, bo ulice są bardzo słabo oświetlone latarniami dającymi żółte światło. Jadę przed siebie, kierując się drogowskazami „Centrum”.
Lwów nocą. Skrzyżowanie ulicy Użhorodskiej i Zamkowej / fot. Piotr Kwaśniewski
Po czym poznać, że jest się w centrum Lwowa? Po kostce brukowej. Kostka jest wszędzie, w dodatku krzywa, dziurawa i nierówna. Nie obowiązują żadne zasady ruchu drogowego – wyprzedzanie na „trzeciego”, zajeżdżanie drogi. A gdy trolejbus przejechał mi przed maską na czerwonym świetle, miałem już serdecznie dość całej podróży. Po kluczeniu w wąskich zakamarkach i „trzęsawce” zapewnionej przez bruk, w pewnym momencie zatrzymałem auto, wysiadłem i powiedziałem, że dalej nie jadę. Niestety, musiałem ponownie wsiąść i ruszyć, ponieważ okazało się, że krawężnik jest tak wysoki, że uniemożliwia otwarcie drzwi przy parkowaniu równoległym. Wtedy po drugiej stronie ulicy zobaczyliśmy hostel. Okazało się, że były w nim wolne miejsca. Miła pani w recepcji poinformowała nas z uśmiechem, że jeśli chcemy wykąpać się w ciepłej wodzie, to powinniśmy to zrobić do 22.00, bo później jest już tylko zimna. Pokój okazał się wąskim pomieszczeniem bez okien z 6. piętrowymi łóżkami, ale przecież nie przyjechaliśmy tutaj siedzieć w pokoju.
Pomimo zmęczenia poszliśmy na krótki spacer, mając nadzieję, że gdzieś uda nam się wymienić walutę. Kantory były już zamknięte. Postanowiliśmy spróbować skorzystać z bankomatu i pomimo braku wyboru języka, po kilku próbach udało się nam wypłacić trochę hrywien. Weszliśmy do pobliskiego baru należącego do znanej ukraińskiej sieciówki. Wszyscy stojący przede mną brali zupę o wyglądzie pomidorowej, jednak widać w niej było mięso, czarne oliwki, a nawet plasterek cytryny. Pachniała obłędnie, smakowała równie wyśmienicie. Od tamtej pory podczas tego wyjazdu każdy posiłek składał się po części z solianki. Resztę pieniędzy wydaliśmy w sklepie na czystą wódkę, kiełbasę i ogórki kiszone, fantę mandarynkową i chipsy o smaku krabowym. Chcieliśmy uczcić przyjazd. W hostelu postanowiliśmy wziąć kąpiel, by zdążyć przed odcięciem ciepłej wody. Jednak nie przestawiliśmy zegarków o godzinę do przodu… Mieliśmy więc kąpiel w lodowatej wodzie i biesiadę. Kiełbasa była ohydna, ogórki też jakieś inne, niż te polskie. Reszta – taka jak wszędzie.
Centrum Lwowa w 2013 roku / fot. Piotr Kwaśniewski
Następnego dnia poranek był chłodny i szary, przez co całe miasto wydawało się przygnębiające i takie bardzo „sowieckie”. Każdy z nas był tu po raz pierwszy, więc błąkaliśmy się bez celu, samemu wyznaczając trasy wycieczek. Przy wejściu na Wysoki Zamek zaczepił nas mężczyzna, na jego ręce siedział olbrzymi, żywy orzeł. Człowiek oczywiście mówił po ukraińsku i po kolei sadzał to olbrzymie ptaszysko na naszych ramionach. Po chwili, nie wiadomo skąd, pojawił się drugi z takim samym orłem, a tuż za nim wyłonił się kolejny z zawieszoną na szyi kartką wyrwaną z zeszytu, na której długopisem napisane było słowo przypominające wyraz „fotograf”. Nie pytając o zgodę, wziął nasz aparat i zaczął robić nam zdjęcia, po czym wymownym gestem pokazał, że musimy zapłacić za tę „atrakcję”. Nasz sprzeciw zakończył się w momencie, kiedy z pobliskich krzaków wyszło kilku panów przypominających naszych polskich „dresiarzy”. Podsumowując sytuację – to jedne z droższych zdjęć jakie nam wykonano. Na szczęście panowie byli trochę nieporadni lub obawiali się nas obrabować ze wszystkiego przy ludziach, więc udało się zachować aparat i trochę gotówki.
Moje najdroższe zdjęcie / fot. Ukrainiec z „orzełkowej” szajki
Zrezygnowani usiedliśmy na murku. Podeszła do nas starsza pani i zaczęła coś mówić, Kuba odburknął jej, że nic nie rozumie.
– Za to ja was rozumiem – odpowiedziała kobieta poprawną polszczyzną i poszła w swoją stronę.
Starsza pani pozwoliła zrobić sobie zdjęcie / fot. Piotr Kwaśniewski
Wtedy pierwszy raz poczułem, że w tym obcym mi mieście żyją Polacy. Usiedliśmy w małej knajpce, którą pan stojący na rynku zachwalał, że ma najlepsze piwo. Do stolika podszedł starszy mężczyzna z przewieszonym na szyi magnetofonem kasetowym. Urządzenie zaczęło wydawać z siebie zniekształcone dźwięki w momencie, kiedy ten kręcił małą korbką z boku. Byliśmy tu od paru godzin, a to już kolejna sytuacja, w której ktoś chciał wyciągnąć od nas pieniądze. Taka byłaś wtedy, Ukraino. Tak przywitałaś mnie po raz pierwszy, a z każdym kolejnym wyjazdem żegnałaś mnie deszczem.
W drodze powrotnej do Polski Kuba powiedział, że przygraniczna miejscowość Jaworów (ukraiński Javoriv) należała przed wojną do jego babki, ale przegrała ją w karty w jednym z paryskich kasyn. Zapytałem, czy może chce tam pojechać, bo to w zasadzie po drodze, ale po serii przygód, które nas spotkały, stwierdził, że może lepiej nie ryzykować. Odprawa do Polski odbywała się podobnie, tylko wszystko w odwrotnej kolejności. Przy okazji mogliśmy zobaczyć jak wygląda „szczegółowe sprawdzanie”, kiedy jedno ze stojących aut musiało wyjechać z kolejki i udać się do stojącej obok olbrzymiej hali, gdzie po umieszczeniu na kanale zaczęło się przeszukanie. Nie sądziłem, że w podwoziu można ukryć jakieś osiem łopat i niezliczoną ilość opakowań pieluch dziecięcych. W innym samochodzie po otwarciu tylnych drzwi z czarnymi oknami celnik zaczął wyjmować olbrzymie worki, na oko wypełnione jakimiś ubraniami lub innym materiałem. Zza tych worków wyłoniła się starsza kobieta. Wszystko wskazywało na to, że chciała przedostać się przez granicę bez dokumentów, bo za chwilę kilku mundurowych zaczęło ją szarpać w kierunku budynków, a kobieta stawiała opór. Na koniec sięgnęła ręką do ust i wyjęła złotego zęba, próbowała go wręczyć jednemu z mundurowych. Chyba za dużo wrażeń jak na jeden wyjazd. Po stronie polskiej poczułem dziwny rodzaj ulgi. Dało się też odczuć piękno naszego kraju, przy którym Ty, Ukraino, wydawałaś się innym światem. Zupełnie jakby na granicy, ktoś toporem odciął cywilizację, rozwój, technologię. Wybacz, Ukraino, ale wtedy myślałem sobie – chyba już nigdy więcej…
Styczeń 2014
Okres świąteczny w Ukrainie przypada po nowym roku. Wtedy też (pomimo wcześniejszych wątpliwości) drugi raz udałem się do Lwowa. Tym razem już nie minąłem się z bratem na granicy. Jego mieszkanie znajdowało się przy ulicy Archipenki, w starej kamiennicy, z przodu otoczonej kostką brukową, z tyłu obskurnym podwórkiem z widokiem na okna Liceum nr 28 Lwowskiej Rady Miejskiej. Przy tej niewielkiej uliczce urodził się w swoim domu rodzinnym Andrzej Żuławski. Z Archipenki, schodząc wzdłuż ulicy Szosta Rustaweli, skręcamy w prawo w Ivana Franki, która z kolei łączy się z Kniadzia Romana, następnie Plac Galicki z pomnikiem i skwerem Adama Mickiewicza – i znajdujemy się na majdanie.
Lwów. Świąteczny jarmark przy Prospekcie Swobody / fot. Piotr Kwaśniewski
Wzdłuż Prospektu Swobody ustawiono kramy, na których można spróbować wiele świątecznych specjałów. Ukraińcy to bardzo mili ludzie, chętnie niosący pomoc. Każdy opowiadał o potrawach, wskazywał drogę, uśmiechał się, życzył pomyślności. Na końcu jarmarku widać już Operę Lwowską, a odbijając obok niej w prawo, przy ulicy Łesi Ukrainki znajdziemy wyjątkowe miejsce. Mieści się tam targ pod gołym niebem, gdzie odnaleźć można prawdziwe rarytasy. Oprócz wielu rzeczy z czasów sowieckich, są tam pamiątki z czasów II wojny światowej, katastrofy w Czarnobylu, a także rękodzieło, dzianina oraz wszelkiego rodzaju suweniry. Drugim podobnym miejscem jest niewielki placyk za Kościołem Bożego Ciała przy ulicy Podwale. Tam głownie dominują płyty winylowe, przedwojenne gazety w języku polskim oraz niezliczona ilość książek, wśród których natrafiłem nawet na „Mein Kampf”. W dzień wyjazdu padało, ale nawet pochmurna aura nie przeszkadzała kopule cerkwi za Rzęsną Ruską mienić się na złoto.
Czerwiec 2014
Uwielbiam podróże. Długi weekend czerwcowy pozwolił na udział w stołecznym festiwalu muzycznym, dwudniową wycieczkę do Wilna, powrót do Kielc, przepakowanie się i ponowny wyjazd do Ukrainy. Moja babcia Zofia stwierdziła, że może to jej ostatnia szansa na taki wyjazd, a ja nie protestowałem, by ją zabrać. Po przekroczeniu granicy i przejechaniu kilku kilometrów utknęliśmy w korku. Dziwne, bo zwykle trasa od przejścia granicznego Korczowa jest raczej spokojna i nie spotyka się na niej zbyt wiele samochodów. Oczekiwanie robiło się nużące, więc zaparkowałem samochód przy jakimś małym przydrożnym sklepiku i poszedłem wzdłuż ulicy sprawdzić, co się stało. Na skrzyżowaniu pomiędzy Nakonecznym Pierwszym, a Jaworowem, które jest jedyną trasą prowadzącą w stronę Lwowa, stał olbrzymi tłum ludzi, którzy swoimi ciałami zastawiali drogę stojącemu autokarowi. Ludzie krzyczeli i z jakiegoś powodu napierali na pojazd, kołysząc go, zdawało się, że za wszelką cenę chcą go przewrócić. Wtedy pierwszy raz na własne oczy zobaczyłem skutki niedawnych wydarzeń w Kijowie, które z ogromną siłą rozlały się po całym kraju. W autobusie znajdowali się członkowie Berkutu – wyspecjalizowanej jednostki milicji ukraińskiej – wracający z poligonu w Jaworowie. To właśnie te jednostki odpowiadały głównie za tłumienie zamieszek i pacyfikację ludności. Wróciłem do auta i zastanawiałem się, co dalej robić. Przejazd tą trasą pewnie przez dłuższy czas był niemożliwy tym bardziej, że właśnie w tamtą stronę zaczęły kierować się radiowozy na sygnale. Miła sklepowa zawołała z podwórka jakiegoś pana, który popatrzył na mój samochód i rzekł: – Ty budesz jezdyty… I pokazał ręką, by jechać w stronę lasu. Droga była lekko wyboista, ale dało się nią jakiś czas swobodnie przejechać. Jednak dalej leśnie pagórki i wzniesienia mogły być nie lada wyzwaniem nawet dla terenowego auta, a co dopiero dla małego samochodu osobowego. Moje offroadowe wyczyny musiały wyglądać dość spektakularne, bo nagle wzdłuż trasy zaczęli gromadzić się ludzie. Byłem przerażony, skąd nagle na tym bezludziu tyle osób się znalazło, pewnie zaraz nas napadną. Wszystko jednak dobrze się skończyło i prosto z lasu udało mi się wyjechać na właściwą trasę.
Z babcią przed budynkiem Lwowskiego Narodowego Akademickiego Teatru Opery i Baletu im. Salomei Kruszelnickiej / fot. Aleksandra Kwaśniewska
Pogoda była słoneczna, więc z Archipenka wybraliśmy się na spacer. Po zakupie biletów na „Jezioro łabędzie” w Operze Lwowskiej, do babci podeszła kobieta, przytuliła ją i zapytała:
– Polacy, a kiedy wy tu przyjdziecie? Przecież to wasze miasto.
Chcąc zaoszczędzić trochę czasu, złapaliśmy taksówkę, by wrócić na chwilę do domu, odświeżyć się i wrócić do centrum. Polecam każdemu wybieranie taksówki, która jest starym samochodem, albo jakąś zapomnianą marką, bo przejazd takim pojazdem pozwala jeszcze bardziej poczuć klimat miasta i Ukrainy. Zwykle też kierowcą jest starszy pan, który doskonale rozumie polski i może się z nami porozumieć. Usiadłem z przodu i zapytałem: – Jak teraz wygląda sytuacja w kraju? Starszy pan spokojnie odpowiedział: – Duże nerwowy. Puenta krótkiej rozmowy była następująca: my nie chcemy do Rosji, chcemy do Europy.
Gdy wyjeżdżaliśmy, żegnałaś nas, Ukraino, deszczem, ale to już stawało się normą.
Radzieckie wołgi i łady na ulicach Lwowa / fot. Piotr Kwaśniewski
Wrzesień 2014
Tym razem zabieram ze sobą moją mamę i jej siostrę, bo po ostatniej wycieczce z babcią też chciały cię zobaczyć, Ukraino, na własne oczy. W samym Lwowie zaczynam się czuć już bardzo swobodnie, mogę o nim co nieco opowiedzieć, a nawet oprowadzić kolejne osoby. Pogoda jest słoneczna, znika poczucie szarości i przygnębienia. Mam wrażenie, że na ulicach jest więcej turystów, pachnie kawą, czekoladą i z każdą chwilą utwierdzam się w przekonaniu, że Lwów jest ładniejszy i ciekawszy niż Kraków. Pierwszy raz odwiedziłem Cmentarz Łyczakowski. Architektura pomnikowa jest jedyna w swoim rodzaju. Cierpliwi i dociekliwi, którzy odważą się zboczyć z głównych alejek, znajdą tam nagrobki Marii Konopnickiej czy Gabrieli Zapolskiej.
Cmentarz Orląt Lwowskich / fot. Piotr Kwaśniewski
Zwieńczeniem wizyty jest wydzielony Cmentarz Orląt Lwowskich, który powinien być obowiązkowym miejscem wizyty każdego Polaka odwiedzającego Lwów. Udało nam się nawet zobaczyć słynne lwy przy Pomniku Chwały. Jeden ma na tarczy napis „Zawsze wierny” i herb Lwowa, drugi – napis „Tobie Polsko” i godło Rzeczypospolitej. Później kazano je zasłonić, ale to już historia na osobne opowiadanie.
Gdy wracaliśmy główną alejką, mijaliśmy nową część cmentarza znajdującą się w dosyć dużym zagłębieniu. Zauważyliśmy tam kilka nowych nagrobków. Przy większości z nich stały zdjęcia młodych chłopaków, a pomniki opasały niebiesko-żółte i czerwono-czarne szarfy. Były to ofiary niedawnych wydarzeń w Kijowie.
W dzień wyjazdu padał deszcz, a rozpogodziło się dopiero przy samej granicy, gdzie do odprawy czekała niemała kolejka. Wysiedliśmy z samochodu, a od strony pobocza podeszły do nas konie, które pasły się na pobliskiej łące. Mój brat na tej samej drodze nagrał kiedyś film, na którym widać, obok samochodu, biegnącego galopem konia.
Styczeń 2015
Zima była chłodna, ale bezśnieżna. Cały czas padało, więc znów zrobiło się ponuro. Każdy odradzał wyjazd do Ukrainy, z uwagi na wydarzenia w Doniecku i Donbasie. Kraj od ponad roku zmagał się z poważnym problemem i wszędzie dało się to odczuć. Na granicy ukraińscy celnicy mieli widoczną broń automatyczną, a same kontrole były bardziej dokładne. Pojawiły się dodatkowe kwitki, które musiały być podstemplowane przez dwie różne osoby obsługujące przejście graniczne. Dlatego znalazłem się w kuriozalnej sytuacji – trzech żołnierzy z karabinami zawracało mnie z powrotem z powodu braku jednego stempelka.
Kurs hrywny spadł do poziomu niespełna 14 gr za złotówkę, więc wyjazd zapowiadał się dobrze, bo tanio. Kilka dni przed naszym przyjazdem zdarzyło się kilka incydentów we Lwowie – w jednym z urzędów wybuchł jakiś ładunek, w innym spłonęło archiwum. Na ulicach widziałem banderowców, który zamaskowani chodzili większymi grupami.
Banderowcy na ulicach / fot. Piotr Kwaśniewski
Przy Prospekcie Swobody postawiono scenę oraz namioty na wzór kijowskiego Majdanu. Przez cały czas w metalowych beczkach palił się ogień, a protestujących przybywało z każdą godziną. Zrobiłem kilka zdjęć, co nie uszło uwadze kilku uczestników, ale po usłyszeniu, że jestem Polakiem, mówili: – Pokazati na Zakchid.
Wojskowe pojazdy przy lwowskim ratuszu / fot. Piotr Kwaśniewski
Po ulicach poniewierały się ulotki, na znakach pojawiły się wlepki głównie z charakterystycznym trójzębem na barwach Bandery. W sklepach i na targach można było kupić prześmiewcze gadżety – papier toaletowy z wizerunkiem Putina, koszulki z jego podobiznami w komicznych pozach i sytuacjach, z wulgaryzmami i nawołującymi do szybkiego opuszczenia terytorium Ukrainy. Markety zaczęły dzielić żywność i inne produkty na te pochodzenia rosyjskiego i te z reszty świata. Przy każdej cenówce widniała flaga wskazująca z jakiego kraju pochodzi dana rzecz, dodatkowo te rosyjskie były w kolorze żółtym. Można powiedzieć, że to takie pierwsze sankcje, które Ukraina wprowadziła dla swoich wschodnich sąsiadów. Przy ratuszu stały wojskowe pojazdy oraz pamiątkowe tablice i kwiaty ułożone w barwy ukraińskiej flagi. Co tu się stało, Ukraino? Jest bardzo przygnębiająco, ale może to przez tę porę roku. Deszcz padał cały czas.
Zginęli w obronie wolności i ojczyzny / fot. Piotr Kwaśniewski
Czerwiec 2015
Ten wyjazd był spontaniczny, bo jeden z moich kolegów stwierdził, że chciałby fajnie spędzić urodziny. Przy Prospekcie Swobody dalej stały majdanowe namioty, pojawiły się także zdjęcia ofiar, łuski po nabojach, a nawet ostrzelany miniwan.
Miniwan po ostrzale / fot. Piotr Kwaśniewski
Miasto zdawało się odżywać, pojawiło się wiele nowych lokali, więcej turystów, a Ukraińcy zdawali się być bardziej europejscy niż do tej pory. Czułem się tu już bardzo swobodnie i nawet język nie stanowił większego problemu. Cyrylicy nauczyłem się, chodząc po ulicach i próbując czytać wszystkie szyldy, plakaty i ulotki. Najczęściej poruszałem się pieszo, sporadycznie używając taksówek. Nie jechałem nigdy marszrutą – małym żółtym busikiem pełniącym rolę autobusu miejskiego, podmiejskiego i międzymiastowego. Zawsze wydawał mi się zatłoczony i obleśny, a w lato duszny. W ciepłe miesiące wszystkie okna w marszrutach były zaparowane.
Krąży taka legenda, że w Ukrainie ludzie boją się przeciągów i każdy zna kogoś, kto zna kogoś, kto umarł od przeciągu lub stracił jakąś kończynę. Znajomy brata otworzył kiedyś okno w marszrucie, co spotkało się z ostrą dezaprobatą podróżnych. Wracając nocą z klubu, odkryliśmy, że nigdzie nie można zjeść kebaba, ale za to można przez cała dobę skosztować francuskich tostów. Zawsze będziesz mnie zaskakiwać, Ukraino.
Typowa ukraińska marszruta – oczywiście w kolorze żółtym / fot. Piotr Kwaśniewski
Wrzesień 2019
Nie widzieliśmy się Ukraino kilka lat, dlatego jadę z wielką ekscytacją. W dodatku razem ze mną jedzie moja żona z córką, teściowie i fotograf ze swoją żoną. Do granicy prowadzi już droga ekspresowa, jednak kolejka do przejścia jest olbrzymia. Do Lwowa wjeżdżamy o zmroku, ruch na ulicach jest bardzo duży, część ulic w centrum jest z jakiegoś powodu zamknięta metalowymi bramkami. Mój brat skończył już naukę na uniwersytecie. Jesteśmy większą wycieczką, więc mamy wynajęte mieszkanie przy Panasa Saksahanskoho.
Przypomniała mi się pierwsza podróż, po której miałem już serdecznie dość prowadzenia samochodu lwowskimi zaułkami. Teraz chciałem się napić Żan-Żaka (ukraiński koniak, który smakuje jak dobra whisky) i Żiwka (gazowany sok jabłkowy z jeżówką), a solianką też bym nie pogardził. Zanim jednak wyszliśmy na spacer, odkręciliśmy tablice rejestracyjne z naszych samochodów. Polecam to robić, jeśli nie zostawiacie samochodu w jakimś zamkniętym miejscu. Zagraniczne tablice stają się łupem miejscowych opryszków, którzy po ich odkręceniu, zostawiają kartkę z instrukcjami, jak je odzyskać. Oczywiście wszystko wiąże się z uiszczeniem zapłaty.
Ten wyjazd był długo odwlekany, ale też bardzo, bardzo wyczekany. Postanowiliśmy z żoną zrobić we Lwowie zdjęciową sesję ślubną, a wybór miejsc okazał się strzałem w dziesiątkę – podwórko opuszczonych zabawek, kasyno szlacheckie, podziemia czarnej kamiennicy, a nawet zwykłe podwórka.
Sesja w Kasynie Szlacheckim przy ulicy Lystopadovoho Chynu 6 / fot. Michał Wyszyński
Oprowadzam wszystkich po miejscach, które poznałem wcześniej. Są zaskoczeni i zachwyceni. W nowej części Cmentarza Łykaczowskiego przybyło grobów. Tym razem na zdjęciach są tej mężczyźni w mundurach…
Luty 2022
Dawno się nie widzieliśmy, Ukraino. Wojna, która toczy się na Twoim terenie i o Ciebie sprawia, że znów będę musiał poczekać. Patrzę na Ciebie codziennie w telewizji, widzę Cię na tych przerażających zdjęciach w Internecie. Żal mi tych ludzi, żal wszystkich miejsc, które możliwe, że nie odzyskają już dawnego blasku. Po tym wszystkim co Cię spotkało, nie mogę darować sobie, że nie pojechałem do Prypeci, do Kijowa, że nie poznałem Cię jeszcze bliżej. Przez moment nawet zastanawiałem się, czy nie pojechać do Lwowa z ludźmi, którzy niosą pomoc. Ale chyba chcę pamiętać Cię taką, jaką Cię poznałem, a nie owiniętą blachą, pozabezpieczaną płachtami i workami, czy zasiekami. Wytrzymaj Ukraino, jesteś silna i waleczna. Wierzę, że wyjdziesz z tego zwycięska i jeszcze bardziej otwarta na świat. Wierzę, że spotkamy się jeszcze nie raz i wciąż będziesz mnie zaskakiwać. Sława Ukrajini!
Paszport czeka na kolejne pieczątki / fot. Piotr Kwaśniewski