W niedzielę (15 maja) świat polskiej kultury stracił dwóch wielkich aktorów: Ignacego Gogolewskiego i Jerzego Trelę. Choć nie byli związani z kielecką sceną dramatyczną, to zapisali się w pamięci wielu osób z naszego regionu, które miały okazję spotkać tych artystów.
Jerzy Trela do historii teatru przeszedł jako Gustaw-Konrad z inscenizacji „Dziadów” Adama Mickiewicza w reżyserii Konrada Swinarskiego z 1973 roku. To wybitny aktor, ale też niezwykła osobowość.
– To był mój rektor przez trzy lata w szkole teatralnej w Krakowie – wspomina Piotr Bogusław Jędrzejczak, dyrektor Teatru Lalki i Aktora „Kubuś” im. Stefana Karskiego w Kielcach.
– Miał surową twarz, więc wszyscy go kojarzyli przeważnie z tymi poważnymi rolami, tymczasem był fantastycznym aktorem komediowym. Uwielbiali go studenci, był człowiekiem niezwykle życzliwym światu i innym – podkreśla.
Zerowy poziom kabotynizmu
Dyrektor przytacza pewną historię, która dotyczy Jerzego Treli.
– Mój dziekan, legendarny Golo, czyli prof. Jerzy Goliński wymyślił skalę kabotynizmu, bo nie znosił tej cechy u aktorów, i na poziomie zerowym, czyli kogoś, kto jest zupełnie pozbawiony tej przywary, jak wzór umieścił właśnie Jerzego Trelę – mówi.
Piotr Bogusław Jędrzejczak przypomina, że Jerzy Trela był jednym z założycieli Teatru STU.
– To ktoś, kto na pewno będzie pamiętany nie tylko jako wielki artysta, ale również jako serdeczny, wspaniały człowiek. Miał też cudowne poczucie humoru, choć na to nie wyglądał – zaznacza.
Jerzy Trela wielokrotnie gościł w Kielcach i w regionie. W 2006 roku w Kieleckim Centrum Kultury wystąpił w monodramie „Rozmowy z diabłem. Wielkie kazanie księdza Bernarda” w oparciu o tekst Leszka Kołakowskiego w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego. Przyjechał na zaproszenie ówczesnej dyrektor KCK, Magdaleny Kusztal, która przyznaje, że zakochała się w Jerzym Treli, oglądając nagrania „Dziadów” z jego udziałem.
– Uważam go za jednego z najlepszych polskich aktorów. Obdarzony niezwykłą charyzmą, talentem plastycznym. Człowiek otwarty, serdeczny. Po spektaklu siedzieliśmy, rozmawialiśmy. Panowała taka elektryzująca, mistrzowska aura. Niepozbawiony ironii, z dużym dystansem do siebie. A taka pierwsza, uderzająca w nim cecha – był bardzo skromny – zauważa.
Jerzy Trela w krainie Stefana Żeromskiego
W ubiegłym roku również gościł w Kieleckim Centrum Kultury na spotkaniu z Mistrzem Mowy Polskiej, a we wrześniu odwiedził Centrum Edukacji i Kultury „Szklany Dom” w Ciekotach, gdzie wziął udział w Imieninach Stefana. Czytał fragmenty prozy Stefana Żeromskiego. Jak wspomina Wojciech Purtak, dyrektor instytucji, obecność artysty stała pod dużym znakiem zapytania.
– Zadzwonił, że może nie przyjechać. Był już mocno schorowany, czego zresztą nie ukrywał, mówił, że jest świeżo po przebytej operacji. Im bliżej imprezy, ta niepewność rosła, ale na kilka przed Imieninami potwierdził, że będzie. A kiedy już przyjechał, był zdeterminowany, żeby jak najlepiej wypaść. Przyjechał dobrze przygotowany – czytał fragment „Zapomnienia” Stefana Żeromskiego – mówi dyrektor.
Jerzy Trela chciał wystąpić jako pierwszy i szybko wyjechać, o co prosił organizatorów. Niespodziewanie został do końca imprezy.
– Był mocno urzeczony atmosferą, klimatem Ciekot, dworkiem Stefana Żeromskiego, ale też bardzo serdecznym przyjęciem ze strony publiczności, która na każdym kroku okazywała mu dużą atencję i dawała wyrazy sympatii. Nie odmawiał wspólnego zdjęcia, autografu czy rozmowy. Dał się też namówić do pozowania na „ściance”. Cieszył się również ze spotkania z Grażyną Barszczewską, która także była gościem tego dnia – zaznacza.
Wojciech Purtak mówi, że dla aktora ważna była obecność w miejscu tak mocno związanym ze Stefanem Żeromskim.
– Wspominał o przygotowaniach do przedstawienia „Sen o bezgrzesznej” z Jerzym Jarockim, opartego na fragmentach dzieł Stefana Żeromskiego. Wspominał ten specyficzny i trudny język pisarza, ale powiedział, że całe życie wracał do tekstów twórcy „Przedwiośnia” – zauważa.
Propozycja od Ignacego Gogolewskiego
W niedzielę odszedł też Ignacy Gogolewski, odtwórca m.in. roli Antka Boryny z ekranizacji „Chłopów”. Artystę poznała, a także miała okazję z nim współpracować Magdalena Kusztal, dyrektor departamentu kultury i dziedzictwa narodowego urzędu marszałkowskiego województwa świętokrzyskiego.
– Był wtedy dyrektorem Teatru Rozmaitości w Warszewie, który niestety został spalony bądź podpalony. Będąc na studiach w Warszawie, mając wolne wieczory, a mieszkając dwie kamienice od teatru, poszłam tam i zapytałam czy nie potrzebują osoby do współpracy. Dostałam propozycję pracy na spektaklach wieczornych jako bileterka. Sprzedawałam bilety i programy. Pracowałam około 1,5 roku aż pan Gogolewski dostrzegł, że jest tam taka młoda ambitna osoba i zaproponował mi pracę inspicjentki przy spektaklu „Gałązka rozmarynu”, o Legionach Piłsudskiego. Byłam zaszczycona. Pan Gogolewski zaprosił mnie do swojego gabinetu, mieliśmy bardzo długą, przyjazną rozmowę – wspomina.
Magdalena Kusztal mówi, że Ignacy Gogolewski uosabiał starą szkołę mistrzowską.
– Aktorzy uważali go nie tylko za swojego szefa, ale i mistrza. Tam nie było żadnego przechodzenia na „ty”. Zawsze był utrzymywany dystans. Nie podlizywał się swojemu zespołowi, ani publiczności. Był stonowanym, poważnym człowiekiem, ale pod powłoką tego zdystansowanego człowieka kryło się wrażliwe, wręcz gołębie serce. Miał pokorę do teatru, do swojego zawodu i niewątpliwe aktorstwo traktował jako swoje powołanie – zaznacza.
Pan Ineczek
Ignacy Gogolewski zagrał też w filmie „Wyklęty” Konrada Łęckiego. Aktor początkowo odmówił, ale reżyserowi udało się go przekonać, by przyjął propozycję.
– Miał problem z postacią, w którą miał się wcielić. Przypomnę, że Ignacy Gogolewski grał w filmie funkcjonariusza Urzędu Bezpieczeństwa, o nieciekawej aparycji i postępowaniu. Spotkaliśmy się w jego ulubionej knajpce, w okolicach Starego Miasta, gdzie serwowano jego ulubioną potrawę, pierogi w słoikach. Podobno swojego czasu można je było kupić tylko na bazarze Różyckiego. Siedzieliśmy przy stoliku, rozmawialiśmy o filmie, o postaci i udało mi się go przekonać – wspomina.
Ignacy Gogolewski był jednym z czołowych amantów polskiego filmu.
– Mówi się, że niezależnie od tego, czy grał królów czy chłopów, to miał w sobie pewien majestat. Jeśli sobie przypomnieć tę jego najpopularniejszą rolę, która dała mu popularność w skali masowej, czyli Antka Borynę z „Chłopów” to był chłop bardzo pański i bardzo znający swoją wartość – żartuje Piotr Bogusław Jędrzejczak. Dyrektor „Kubusia” spotykał aktora w Związku Artystów Scen Polskich.
– Z panem Inkiem, albo Ineczkiem, bo tak się należało do niego zwracać, spotykałem się w ZASP-ie. Pan Inek był swego czasu prezesem ZASP-u i to była taka prezesura, o której mówiło się, że wszystko potrafi trzymać żelazną ręką, wymóc to, co chciał i tam panowała ścisła dyscyplina. Pan Inek budził generalnie pewien respekt i onieśmielenie, ale zdarzało mi się czasami na różnych spotkaniach wejść w dość ostrą polemikę z panem Inkiem, to jednak nie oznaczało żadnego konfliktu – zaznacza.
Miał uznaną pozycję w świecie aktorskim, zagrał wiele znaczących ról. Mimo to, jak mówi dyrektor, był skromnym człowiekiem.
– Z tego co wiem, pogrzeb ma mieć charakter rodzinny, to znaczy po nabożeństwie w kościele i spotkaniu w większym gronie środowiska, pogrzeb będzie miał charakter prywatny. Taki był pan Inek… – stwierdza.