Co i rusz odchodzą z tego świata wielcy ludzie, wielcy artyści, dzięki aktywności których nasze życie na tym łez padole jest znośniejsze. Najbardziej chyba żal jest aktorów – ludzi teatru i filmu, którzy czarowali nas swoim nieprzeciętnym talentem i tworzyli wielkie, zapadające w pamięć kreacje na scenie i na filmowych planach.
Miał rację Szekspir, kiedy pisał w „Hamlecie”, w słynnej scenie spotkania księcia Danii z aktorską trupą, że dzięki grze komediantów, życie ludzkie zdaje się być większe niźli jest. Nabiera innego wymiaru – kiedy trzeba jest komiczne, by za moment pokazać swoje tragiczne oblicze.
A jeśli zdarza się, że aktor jest wybitnym artystą oraz nieprzeciętnym człowiekiem – to mamy do czynienia z postacią wielkiego formatu. Muszę Państwu powiedzieć, że różnie z tym bywa. Często „wybranki” i „wybrańcy” Melpomeny są wybitnymi aktorkami/aktorami, a w życiu prywatnym nie stanowią najlepszego przykładu do naśladowania.
Dlatego, gdy odchodzi genialny aktor i wielki człowiek (dodajmy też, związany z naszym miastem), to byłoby grzechem go nie wspominać. A Jan Nowicki – wspaniały, rozpoznawalny nawet przez ludzi niezajmujących się sztuką polski aktor – był właśnie zarówno aktorem co się zowie, ale i człowiekiem udzielającym swym życiem niezwykłej lekcji człowieczeństwa. Gwiazdę takich filmów jak „Magnat”, „Wielki Szu” czy „Jeszcze nie wieczór” miałem zaszczyt spotkać kilkakrotnie. Spotkania te były niezwykle inspirujące. Przywołam dwa z nich. Te, w moim mniemaniu, najciekawsze.
Granie w filmowych g…, czyli spotkanie w „Jaszczurach”
Pierwsze moje spotkanie z Panem Janem odbyło się w krakowskim klubie „Pod Jaszczurami”, gdzie przez lata prowadziłem niezależny Klub Filmowy „Kamera-Stylo”. Z Piotrem Mareckim zorganizowaliśmy projekcję filmu Stanisława Latałły „Pozwólcie nam do woli fruwać nad ogrodem”, z 1974 roku. W tej adaptacji opowiadania Stanisława Czycza Pan Jan grał Andrzeja Bursę. Znakomity, ale i (niesłusznie) zapomniany to film, zrealizowany przez… zachodnioniemiecką telewizję. Wiadomo, władza PRL-owska raczej niechętnie chciała ukazywać w swych produkcjach życie niepokornej, literackiej bohemy lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Czarno-biały, skromny, ale jednocześnie efektowny obraz, ukazujący przyjaźń dwóch, nieprzeciętnych literatów, którzy zarówno swą twórczością, ale i niekonwencjonalnym sposobem bycia, rzucali wyzwanie szarzyźnie PRL-u i ogólnemu zamordyzmowi komunistycznej władzy. Stanisława Czycza zagrał w dziele Latałły młody Jurek Bogajewicz – dziś ceniony reżyser realizujący filmy w USA („Anna”) i w Polsce („Boże skrawki”). Role kreowane przez Bugajskiego i Nowickiego rozegrane były niejako na dwóch biegunach. Nowicki w tamtym czasie był kawalarzem, któremu nie zamykały się usta, zabójczo przystojnym nonkonformistą, podrywającym wszystkie kobiety dookoła – taki był też jego Bursa. Zaś Czycz-Bugajski jawił się jako milczący, bojący się własnego cienia, skromny pisarz, całkowicie polegający na przebojowości swego kolegi (który, dodajmy, wciąż robił mu kawały). Zderzenie tych dwóch postaci na ekranie rodziło efekty tragikomiczne, ale i uwypuklało nieprzystawalność takich „kolorowych ptaków” do siermiężnych czasów wczesnego Gomułki.
Sam Nowicki dawał w dziele Latałły (cenionego operatora filmowego i aktora, dla którego ten film był reżyserskim debiutem) najwyższy popis swych aktorskich umiejętności, po mistrzowsku lawirując między śmiertelną powagą, a groteską na granicy autoparodii, odpowiednio też eksponując swe nieco diaboliczne fizis. A po latach dowiedziałem się od reżysera Piotra Szulkina, że to właśnie po obejrzeniu filmu Latałły, Tadeusz Konwicki zaangażował Nowickiego do roli Widma oraz… Belzebuba ze Snu Senatora w „Lawie. Opowieści o „Dziadach” Adama Mickiewicza”.
Nowicki specjalizował się w rolach demonicznych, niejednoznacznych, fascynujących i odpychających jednocześnie – taki był genialnie zagrany jego Stawrogin w „Biesach” Dostojewskiego, wyreżyserowanych na deskach Teatru Starego przez Andrzeja Wajdę we wczesnych latach 70.
Powróćmy jednak do spotkania. Pamiętam, że event był wprost oblegany przez widzów, a ciasne pomieszczenie DKF-u – pękało w szwach. Po projekcji filmu Pan Jan nie krył wzruszenia: „Chłopcy, naprawdę dziękuję Wam, żeście mi przypomnieli ten film, który to był rok? 74? Boże, to ja w tym czasie grałem w jakichś NRD-owskich g…, a tu, taka perła…” – powiedział. Był szczęśliwy i autentycznie wzruszony krakowskim spotkaniem. Jeszcze długo po zakończeniu siedział przy kawiarnianym stoliku w klubie i opowiadał o kulisach realizacji filmu, planach kolejnych produkcji snutych wspólnie z reżyserem (niestety tragicznie zmarłym podczas górskiej wędrówki), wreszcie o „uwięzieniu” filmu, który miał swoją polską premierę… właśnie podczas naszej projekcji.
Kielecki wywiad, który nie powstał
Drugie moje spotkanie z Nowickim miało miejsce już po latach, bodajże trzy lata temu, jeszcze w czasach sprzed pandemii. Otóż chciałem przeprowadzić z Mistrzem Janem wywiad-rzekę, korzystając z jego obecności w Kielcach. Pomieszkiwał bowiem w Mieście Latających Scyzoryków, przesiadując często przy stoliku w Bazie Zbożowej. Korzystał tam z gościnności Pawła Chmielewskiego, redaktora naczelnego „Projektora”, pisma do którego pisał znakomite felietony. Siedliśmy, przedstawiłem się, przypomniałem mu krakowskie spotkanie, zacząłem opowiadać o projekcie, a Pan Jan do mnie: „A o czym, tak naprawdę, chciałbym pan ze mną porozmawiać?”. Tłumaczyłem, że robiłem rozmowy z reżyserami osobnymi polskiego kina – Żuławskim, Szulkinem, Królikiewiczem i że te rozmowy to są takie trochę podręczniki do reżyserowania: – I chciałbym zrobić z panem taki „podręcznik aktorstwa” – zakończyłem. A Pan Jan na to: „Nie można napisać takiego podręcznika aktorstwa. Można spróbować rozmawiać o życiu, nie o aktorstwie. Dopiero wtedy byłaby to prawdziwa książka o aktorstwie”.
Nic dodać, nic ująć. W tym przecież tkwi cała tajemnica aktorskiego mistrzostwa, czy w ogóle sztuki – by wykorzystać swoje życiowe doświadczenia w artystycznej pracy. Co przez całą życiową drogę czynił Nowicki, który przecież nie tylko „aktorzył”. Zanim zajął się na poważnie „robieniem za komedianta”, pracował choćby jako górnik, a nawet gdy już był słynnym aktorem, często odrzucał lukratywne role, bo… wolał spotykać ciekawych ludzi, z którymi gadał do białego rana. Ale, jak sam mówił, najwięcej nauczył się w życiu… od kobiet. Wiedział, co mówi, bo przecież był kilkakrotnie żonaty – najdłużej z węgierską reżyserką Martą Meszaros. To w jej filmach stworzył swoje wielkie role. Na przykład, zagrał w „Niepochowanym” – Imre Nagya – przywódcę antysowieckiego powstania na Węgrzech w 1956 roku, zamęczonego przez komunistów.
Niestety, choć przegadaliśmy z Panem Janem trochę czasu, okazało się, że ma on już swojego stałego ghostwritera i „za jego pomocą” publikował liczne książki „o życiu”. Jednak moim zdaniem ten autor widmo był słabawy, bo bezkrytyczny. A w przypadku takiego Asa jak Nowicki potrzebny był konkretny Kozak, który potrafiłby stawić mu opór w rozmowie.
Do stworzenia wywiadu-rzeki z Janem Nowickim ostatecznie nie doszło.
Opowieści nonkonformisty
A szkoda, bo w żadnym z publikowanych materiałów (a przeczytałem wszystkie), nie ma wielu arcyciekawych opowiadań, którymi Pan Jan sypał jak z rękawa. Wiele z nich było podobne do niego: bardzo ostre, nonkonformistyczne, przekuwające wiele „balonów”. Ot, choćby jego opowieść o wielkiej przyjaźni z Hasem, u którego stworzył swą (według niektórych) najwybitniejszą rolę w adaptacji prozy Schulza „Sanatorium pod klepsydrą” z 1973 roku. Wieść gminna niesie, że „Sanatorium” prezentowane na MFF w Cannes, miało otrzymać Złotą Palmę dla najlepszego filmu, a Jan Nowicki – za najlepszą rolę męską. Jednak komunistyczne władze postarały się, by film otrzymał jedynie… nagrodę FIPRESCI.
Jeszcze ciekawsze byłoby przeczytać opowieść Pana Jana o ostrym konflikcie z Wajdą, którego talenty teatralno-reżyserskie ostentacyjnie podważał. Choć, paradoksalnie, to właśnie u Wajdy stworzył swe największe teatralne role w Teatrze Starym – Stawrogina w „Biesach”, Rogożyna w „Idiocie” Dostojewskiego, wielkiego księcia Konstantego w „Nocy Listopadowej” Wyspiańskiego.
Miał też Pan Jan wiele innych narracji, choćby z filmowych planów, bo przecież zagrał w ponad 50 filmach, na czele z anegdotą o prawdziwym pokerowym turnieju. Doszło do niego na planie – chyba najsłynniejszego filmu z udziałem aktora – sensacyjnego evergreena „Wielki Szu”, w reżyserii (też zmarłego niedawno) Sylwestra Chęcińskiego. Otóż do gry stanęli członkowie zdjęciowej ekipy oraz… prawdziwi szulerzy, zgromadzeni na planie dzięki znajomościom w „karcianym środowisku” Jana Purzyckiego – scenarzysty filmu. Nawiasem mówiąc, z Purzyckim również miałem przyjemność odbyć niejedną długą rozmowę, w których o Nowickim mówił w samych superlatywach.
To właśnie dzięki temu „turniejowi” Pan Jan nabył, niezbędnych do stworzenia przekonującej roli szulera, pokerowych umiejętności. Nie muszę dodawać, że filmowa ekipa przegrała cały mecz z kretesem. I tylko fakt, że grano „na zapałki”, uratował filmowców od straty ostatnich groszy.
Nowicki – mistrz życia
Jestem przekonany, że dzięki wielkiemu talentowi i po prostu osobowości Jana Nowickiego powstałaby niesamowita książka. Książka o życiu i aktorstwie, czy raczej o aktorstwie, które niejako z życia wychodzi. A tak, pozostaje nam przede wszystkim kontakt z kreacjami wielkiego aktora i z tym, co powiedział, a co zapisali – mniej lub bardziej utalentowani – „skrybowie”. Jedno jest pewne, Nowicki był prawdziwym artystą sceny i filmu, który wszystkie swoje role pisał własnym życiem. Przeżywanym często z humorem i dystansem, ale zawsze świadomie i po swojemu. Teraz pan Jan pewnie „rżnie” w pokera z Panem Bogiem, i – jak przystało na Wielkiego Szu – nigdy nie mówi „pas”. Zresztą, czy kiedykolwiek musiał to robić?