Pojechałem napisać w spokoju felieton. A powstał nieprzespany reportaż. O królewskim mieście, które teraz jest sypialnią. I o sypialni biskupów, która teraz jest stolicą.
Zatrzymałem się na granicy regionów. Tam gdzie kończy się galicyjska bieda i zaczyna świętokrzyski przepych zwany „es-siódemką”. Postanowiłem spędzić noc w Chęcinach, bo to miasto ciche i niedrogie, w sam raz na moją dziurawą kieszeń. W bukingkomie padło na pokoje na ulicy Krzywej. „Niestety, z Twoją płatnością poszło coś nie tak” – napisał mi wredny algorytm, jakbym miał jakieś długi, niepodpiętą kartę albo coś jeszcze gorszego.
Szukam w „Zerkaczu” – takiej amerykańskiej globalno-wiejskiej przeglądarce wszystkiego. Jest telefon na Krzywą. Nawet dwa: Iza i Rafał. Iza nie odbiera, to dzwonię na drugi numer. W słuchawce odzywa się młody głos: – Dzisiaj pan chciał? Za godzinę? Spytam żonę. Proszę czekać.
Iza chyba się zgodziła, bo za chwilę słyszę, że mogę jechać, przyjmą mnie, a jak zajadę, to żeby znowu zadzwonić.
Wjeżdżam w Chęciny nawigowany z kosmosu. Niestety, uliczki są tak niewielkie, a ja tak mało bystry w przestrzeni, że objeżdżam ze dwa razy miasto dookoła, obijam się o jednokierunkowe uliczki i zakazy skrętu, zanim jestem na miejscu. Na szczęście, nie trwa to długo, bo Chęciny to od średniowiecza miasto piętnastominutowe. Co oznacza, że tu wszystko znajduje się w zasięgu kwadransa drogi.
Staję pod domkiem. Dzwonię do Rafała. Nie odbiera. Piszę SMS-a. Nic. Czekam 40 minut. A właściwie nie czekam, tylko gadam z parą, którą zapytałem, czy trafiłem pod właściwy adres.
– My nie wiemy – mówi najpierw On. – Jesteśmy z Krakowa. – Ale tak, widzi pan? Jest tablica: Krzywa 1 – mówi potem Ona.
On okazuje się przewodniczącym rady dzielnicy Krowodrza, w której się urodziłem i wychowałem. Ona uczy polskiego obcokrajowców, a urodziła się w Chęcinach. Jutro wracają do Stołeczno-Królewskiego Miasta Krakowa. Jutro, to znaczy 27.
Krzywa i długa historia
Kiedy rozstaję się z krakowsko-chęcińską parą, dzwonię do Izy.
– Mąż kąpie dzieci, to nie odebrał. Powiem panu, jak wejść. Jest taki maleńki dom na ścianie domku. Wykręci pan szyfr. W domku są klucze. Dla pana „dwójka” – tłumaczy Iza.
To najlepszy pokój. Dyskretnie oddzielony od reszty domku, z oknem wychodzącym na Długą. To ulica, która prowadzi do rynku. 120 metrów. Na środku rynku stoi jakiś król. Może Jagiełło, sądząc po srogim wejrzeniu. Wracam innym traktem i mijam opuszczoną synagogę. Przed nią parking, moje auto, a zaraz – domek na Krzywej.
Dziś Chęciny nie są już królewskie, chociaż króla mają. Nazywa się Jaworski i dla niepoznaki nosi od lat tytuł burmistrza. Nie są też Chęciny żydowskie – to efekt hitlerowskiej zagłady. A przecież przed II wojną światową był tu okazały sztetl.
Obecny król dobrze dba o mieszkańców. Daje pracę – widzę przed domem gromadkę ubranych na pomarańczowo robotników, którzy poprawiają bruk i kładą nowy asfaltowy płaszczyk na ulicy.
Kiedy wychodzę wieczorem zaczerpnąć powietrza – wystarczy zrobić krok za próg – widzę górujący nad miastem zamek. Gdy burmistrz, który pilnuje dobrego snu mieszkańców i grodzkiej kasy, gasi wszystkie światła, to robi jeden wyjątek – dwie zamkowe wieże świecą na fioletowo. O którejś tam godzinie w nocy, czy już nad ranem, liczę gwiazdy. Jest ich kilkanaście, resztę przykrywają chmury i przyćmiewa właśnie ta zamkowa łuna.
Kiedy byłem małym chłopcem, nie wierzyłem dorosłym, którzy mówili, że Kraków jest najpiękniejszym miastem. Potem uwierzyłem. Teraz znowu przestałem w to wierzyć. Bo piękniejsze są Chęciny. I cichsze. Bardziej życzliwe. Bardziej dla ludzi.
Jeszcze ważniejsza stolica
Jadę traktem królewskim do Kielc. Kiedy próbuję urozmaicić sobie i skrócić drogę, wpadam w zelejowskie manowce. Dobra nauczka: dróg królewskich się nie prostuje.
W końcu trafiam na trakt numer 762 i docieram na ulicę Kordeckiego. Tu postanowiłem spędzić trochę czasu. Jadę przez Pakosz, docieram do lasu w środku miasta, w miejsce, które warszawiacy wybierają na łagodne smakowanie narciarstwa alpejskiego w wydaniu świętokrzyskim. I znowu nie umiem powiedzieć, które miasto jest najpiękniejsze. Bo już mam trzy do wyboru, a przecież jeszcze została w zapasie moja ukochana Piwniczna.
Kielce i Chęciny niejednokrotnie zamieniały się stołecznymi rolami. Dziś wydaje się to nieprawdopodobne, ale dawniej to właśnie dzisiejsza stolica województwa leżała pod Chęcinami. I nie chodzi tu tylko o wysokość nad poziomem morza. Te dwa miasta, tak bardzo blisko siebie położone, są jak rodzeństwo. Raz lepiej wiedzie się jednemu, kiedy indziej drugiemu miastu, czasem się nawet kłócą, ale są skazane na siebie po wieki wieków. Wjeżdżając do Kielc od Krakowa, najpierw widzimy Chęciny. Trudno i darmo – nie pomogły tu nawet roboty drogowców. Teraz, kiedy główna droga omija Chęciny, jeszcze lepiej je widać. Majestatyczne, królewskie. Jedyne.
Jeśli ktoś nazwie – niewielkie dziś, a duże w wiekach poprzednich, choć wciąż takie samo miasto – sypialnią Kielc, wcale nikogo nie obrazi. Choć ja nie zaznałem sypialnianego czaru Chęcin. Błąkałem się nocami w międzyświątecznym bezczasie po tym cichym, pięknym i zadbanym miasteczku. Odsypiałem w dzień – tyle, na ile pozwalała mi ciekawość, chęć poznania mieszkańców, niezliczonych pereł architektury, bycia tu.
A ten niewielki reportażyk napisałem w dniu hucznych urodzin Skarżyska-Kamiennej. To takie miasto w kierunku Warszawy, którego jeszcze przed 100 laty nie było. Wiekowe Skarżysko: smarkacz wobec starych Chęcin. Smarkacz względem tysiącletnich Kielc. Ale też pewnie piękny smarkacz dla wszystkich, którzy go pokochali tak, jak ja Kraków, Piwniczną, Kielce i Chęciny.
Tu następuje koniec krótkiego traktatu, którego autora jakaś dziwna siła powiodła w te przednoworoczne dni po brukowanych traktach pomiędzy dwiema z trzech stolic naszego świętokrzyskiego regionu. Dwiema z trzech – bo tą pierwszą, najważniejszą jest Święty Krzyż.