Nie, nie, tym razem Mateusz Pakuła nie maskuje bólu śmiechem, jak to było gdy pisał sztukę o umierającym ojcu a tym samym umieraniu pogodnego i beztroskiego świata wyłaniającego się z bezpiecznej przestrzeni kochającej rodziny. Tamten śmiech i karykaturalne przerysowania doskonale pasowały do charakterystycznych w twórczości Pakuły odwołań do popkultury czy wszelkich innych kodów kulturowych. „Skóra po dziadku” jest kontynuacją rodzinnej historii przedstawionej w głośnym spektaklu „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”, jest poszerzeniem tej historii o pokolenie wstecz. Odnoszę wrażenie, że już po pierwszej z książek i teatralnych sztuk autor uświadomił sobie, jak bardzo uniwersalna stała się jego opowieść o bezradności współczesnej polskiej rodziny ale też wszelkich naszych instytucji wobec faktu odchodzenia w cierpieniu osób nieuleczalnie chorych. W ”Skórze po dziadku” również mamy do czynienia z historią uniwersalną i podobnie sięgającą po temat woli życia i zagrożenia śmiercią. Tym razem jednak Mateusz Pakuła wychodzi poza krąg jednej rodziny, poprzez autentyczne historyczne zdarzenie snuje filozoficzne refleksje na temat właśnie konsekwencji takich zdarzeń, ludzkich relacji, krzyżujących się życiorysów.

Dziadek autora jako kilkunastolatek trafia na początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku do ubeckiej katowni w Kielcach, sprawa jest na tyle poważna, że grozi mu śmierć. Z rąk ubeków ratuje go inny ubek, wysoki oficer z ministerstwa w Warszawie w czasie wojny ukrywany przed Niemcami przez społeczność podkieleckiej wsi Suków. W książce Pakuły i w kieleckim spektaklu splatają się więc historie zarówno heroicznego poświęcenia jakim była postawa kobiet z Sukowa, jak i bezmyślnej nienawiści kielczan mordujących Żydów w 1946 roku.
Bardzo różni się ten spektakl od wcześniejszych sztuk Pakuły, jest o wiele bardziej dojrzały, o wiele bardziej stonowany, ma coś w sobie z antycznej tragedii. Aktorzy zakładający maski gołębi opracowane przez Martę Śniosek-Masacz stają się właśnie bytami uniwersalnymi, ponad czasem ale wciąż przynależnymi do konkretnej przestrzeni, bardzo polskiej, gdzie w każdym miasteczku, niemal każdej wsi można znaleźć osobę jak dziadek autora, hodującą gołębie. O symbolice gołębi nie trzeba tu wspominać. Symboli jest oczywiście w spektaklu multum, bo to jakby charakterystyczny znak twórczości Pakuły.

Sama przestrzeń dziania się to potężny dół. Justyna Elminowska kolejny raz idealnie odczytuje charakter miejsc w jakich wyobraźnia autora umieszcza postaci dramatu. W tym dole Andrzej Plata miota się w monologu młodego chłopaka uwięzionego w karcerze, w dole stoją Zuzanna Skolias-Pakuła i Ewelina Gronowska jako proste kobiety proszące o ratunek górującego nad nimi Jana Jurkowskiego jako pułkownika UB. Ich dialog nienaturalnie rozwleczony staje się oniryczny, jakby przeniesiony z koszmaru sennego, w którym ostatecznie dobro pokonuje zło. Cały czas na górze swoje kwestie wygłasza Wojciech Niemczyk jako kielecki kat UB, ale nic w tym dziwnego, triumfuje, nawet w wolnej Polsce nie spotkała go nigdy kara za stalinowskie przestępstwa. Aktor stworzył postać ohydną i odrażającą, bez najmniejszego cienia sympatii. Siódmy rozdział książki Pakuły to wstrząsający poemat o pogromie kieleckim, na scenie w wykonaniu Jana Jurkowskiego wstrząsa jeszcze bardziej.
Widać było podczas premiery, że tym razem Mateusz Pakuła pisał swoją książkę z myślą o wystawieniu jej na scenie, konkretnie, kieleckiego teatru. To jest trudna sztuka, ale w Kielcach do obejrzenia obowiązkowa. Powiem tak, jeżeli chcą państwo poczuć się jak widzowie ze Lwowa czy Krakowa na początku dwudziestego wieku, którzy szli do teatru i oglądali tam siebie, gdzie jak w „Weselu” padały autentyczne, znane nazwiska, tak kielczanie powinni obejrzeć „Skórę po dziadku”. Zobaczą tam siebie?
