Że ta wojna była/jest potrzebna mocarstwom, by na niej zarobić – to pewna. Że USA odpuściły Europę Rosji, mając nadzieję na ciche wsparcie (lub nie wtrącanie się) Putina w starciu z Chinami – to też pewne. Że Putin odbudowuje ZSRR, którego upadek był dla niego „największym błędem XX wieku”, przywracając „właściwe miejsce Rosji na mocarstwowej mapie świata” (po okresie rządów Jelcyna, kiedy była sprowadzana do rangi chłopca do bicia) – to też pewne. Że Ukraińcy, niestety, od 1989 r. nie potrafili stworzyć silnego państwa opowiadającego się otwarcie za Zachodem, lawirując między Moskwą a Berlinem – to również pewne. Że Ukraińcy często dawali upust swoim najdzikszym, nacjonalistycznym instynktom spod znaku UPA i Bandery – to też pewne. Że Europa Zachodnia na czele z przewodzącymi UE Niemcami, układała się z Putinowską Rosją na wielu polach, co rozochociło Władimimira Władimirowicza do imperialnych działań – to pewne.
Ale najpewniejsze jest to, że Rosjanie idą nieprzerwanie na Kijów. I są bezpośrednio odpowiedzialni za wybuch wojny i dalsze jej, miejmy nadzieję, jak najmniej tragiczne konsekwencje.
W czasie tej wojennej próby spadają maski, tak z ludzi, jak i całych społeczeństw, odkrywające ich prawdziwe oblicza. Rosjanie (nie wszyscy, co podkreślam), raz jeszcze, przypomnieli o swych drapieżnych instynktach. Pamiętajmy, że wciąż trwają brutalnie tępione przez władze antywojenne manifestacje w Moskwie i Sankt Petersburgu, w których uczestniczy tysiące ludzi. Ukraińcy – samotnie przeciwstawiając się najeźdźcy – przypomnieli całemu światu, że są narodem bohaterów. Polacy, przyjmując pod swój gościnny dach (w chwili gdy piszę te słowa) ponad trzysta tysięcy ludzi, pokazali się od jak najlepszej strony. A i międzynarodowa społeczność wreszcie przebudziła się z letargu, nakładając na Rosję bolesne sankcje.
– Jesteśmy za Ukrainą, bo wiemy, co znaczy wywalczyć sobie wolność – mówił z przekonaniem w amerykańskim Kongresie prezydent Biden, przeznaczając na pomoc walczącemu krajowi ponad miliard dolarów bezzwrotnego wsparcia.
A wśród sceptycznych dotąd europarlamentarzystów już mówi się, że Ukraina wkupiła się do Europy daniną złożonej krwi.
Władimir Putin i dyrygent Walerij Giergiew / źródło: Twitter
(Nie)kulturalna wojna z Rosją
Nie wiadomo, jak skończy się ta przerażająca militarna awantura. Ukraińcy dokonali niemożliwego – zatrzymali rosyjski walec wojenny, obnażając jego słabości. Ale znając historię, dobrze wiemy, że Rosjanie tak łatwo nie ustąpią. Bo teraz liczą się już nie tylko założone przez Putina militarne i ekonomiczne cele inwazji, ale pycha rosyjskiego imperium, któremu uciera nosa ukraińska armia, a przecież ta armia kilka lat temu, właściwie bez strzału, oddała w ręce separatystów Donieck i Krym. Jednak teraz Ukraina dostanie finansowe i militarne wsparcie, blitzkrieg Putina się nie powiódł i czeka nas „ukraiński kocioł”, który nie skończy się prędko. Trzeba więc uzbroić się w cierpliwość, wspierać ukraiński naród, otwierać serca i drzwi dla ukraińskich kobiet, dzieci i starców, uciekających do nas przed pożogą wojenną i śmiercią. A co w takim razie z kulturą? Z filmem?
W czasie wojny milczą Muzy – mieli mówić starożytni Grecy (i Rzymianie). Widać wyraźnie, że ludzi nie bardzo interesują nowe filmy, spektakle, programy, że prawie wszyscy żyją wojną. Ofiarą wojny padają również kulturalne inicjatywy.
Rosyjscy artyści, zwłaszcza ci, którzy otwarcie popierali/popierają Putina, są wykluczani z międzynarodowej przestrzeni publicznej. Wielki rosyjski dyrygent Walerij Giergiew – osobisty przyjaciel rosyjskiego dyktatora – nie zagra w najbliższym czasie serii koncertów w La Scali. Teatr Wielki i Opera Narodowa odwołały spektakl „Borysa Godunowa”, z festiwali filmowych w Polsce i na świecie wycofuje się rosyjskie filmy. Czy to dobrze? Wiele rosyjskich filmów, mimo swej artystycznej rangi, między wierszami promuje rosyjską kulturę, wspierając (być może nieświadomie) działania rosyjskiej armii na Ukrainie. Bo według słów Putina, wojna ta rozpętana została w imię „wartości reprezentowanych przez rosyjską, prawosławną cywilizację, wymierzonych w to co złe, zepsute, zdegenerowane”, a co dla przywódcy Rosjan, reprezentowane jest przez upadły Zachód, do którego aspiruje Ukraina. Oczywiście nie wszystkie filmy, czy w ogóle dzieła kultury rosyjskiej – zwłaszcza współczesnej – wpisują się w ten afirmatywny ton. Obrazy Iliego Chrzanowskiego, Andrieja Zwiagincewa, czy nieżyjącego już Aleksieja Bałabanowa (ze słynnym „Ładunkiem 200″) wymierzały celne ciosy w rosyjskie kulturalne samozadowolenie, na gruncie którego wyrosła imperialna polityka współczesnej Rosji. Ale to zawsze, niestety, świadczy na korzyść kraju, który może wykorzystać nawet dzieła krytyczne do promowania własnej wizji świata i historii – zarzucacie nam, że nie ma u nas demokracji i nie dopuszczamy krytyki, przecież pozwalamy robić kino krytyczne wobec władzy. W ten właśnie sposób wykorzystano w czasach zimnej wojny twórczość wielkiego, rosyjskiego wizjonera kina Andrieja Tarkowskiego, reżysera „Andrieja Rublowa” i „Stalkera”. Tarkowski szybko to zrozumiał i swoje ostatnie filmy zrealizował już na emigracji.
Kadr z filmu „Stalker” w reżyserii Andrieja Tarkowskiego / źródło: materiały prasowe
Kultura jako bat
Nie oznacza to jednak, że mamy całkowicie zapomnieć o dorobku wielkiej kultury rosyjskiej, choć jej dokonania, w jakimś sensie, przekreśla brutalna inwazja armii Putina na Ukrainę. Właśnie w wielu powieściach, filmach, artystycznych utworach odnajdziemy odpowiedź na pytanie o mroczne strony rosyjskiej duszy, w której to, co wielkie miesza się z tym, co małe – duchowa potęga z brutalnym barbarzyństwem. Można oczywiście postawić tezę, że właśnie przez fakt, że Rosja dysponuje Dostojewskim, Gogolem, Bułhakowem, Tarkowskim, Czajkowskim, Gorkim, jest strażnikiem sumienia, reprezentowanym przez tych wielkich twórców, którego brak już na zlaicyzowanym (teoretycznie) Zachodzie, do którego bramy wiodą przez Ukrainę.
Jest to, rzecz jasna, instrumentalne, propagandowe wykorzystanie owej kultury. Bo w swej istocie, wszyscy, albo większość, przywołanych wyżej artystów, zawsze przestrzegało przed rosyjskim szaleństwem, które w imię przeróżnych wyższych idei: panslawizmu, komunizmu, ideologicznie wykorzystywanego prawosławia, a dziś rosyjskiego porządku – niewoliło narody, rozpętywało wojny, zabijało setki, jeśli nie tysiące ludzi.
Nie zapomnijmy, że najwięksi luminarze rosyjskiej kultury byli jednocześnie największymi dysydentami, a niektórzy stracili życie w starciu z systemem. Wydaje się, że problemem Rosjan jest właśnie to, że przestali już czytać swoich mistrzów. Lub, że czytają pobieżnie, wyławiając z ich dokonań jedynie to, co przydatne do stworzenia własnego ideologicznego patchworku, potrzebnego do legitymizacji wojennych zbrodni. Dokładnie tak, jak hitlerowskie Niemcy, które w przeddzień i w czasie wojennej apokalipsy wynosiły na ołtarze wielkich luminarzy swojej kultury – Goethego, Wagnera czy Nietzschego – biorąc jednak z ich spuścizny tylko to, co legitymizowało prawo III Rzeszy do wielkości, usprawiedliwiając najdziksze zbrodnie przeciwko ludzkości.
Trzeba pamiętać, że kultura jest często wykorzystywana w sposób niegodziwy. Zwłaszcza dziś, kiedy wojenne starcia toczą się nie tylko na polu walki, ale również w Internecie. Jest to wojna na memy, filmy, newsy, czyli wszystko to, co Frederic Jameson, badacz kultury, określił mianem przestrzeni reprezentacji.
Popularny w ostatnim czasie mem z Władmirem Putinem
Zdrajcy i bohaterowie
Są artyści, również ze świata filmu, wspierający reżim Putina, na przykład Emir Kusturica, niegdyś wielki mistrz kina jugosłowiańskiego, zdobywca dwóch Złotych Palm. W swych dziełach nagrodzonych canneńskimi trofeami – „Ojcu w podróży służbowej” i „Underground” – ukazał szaleństwo komunistycznego totalitaryzmu, zaszczepionego przecież i na Bałkanach przez polityczną przemoc i inspirację komunistycznej Rosji. A dziś otwarcie poparł Putina i jego ukraińską akcję, przyjmując posadę dyrektora Teatru Armii Rosyjskiej. Kusturica jest właśnie ofiarą bezkrytycznego zachłyśnięcia się cywilizacją/kulturą rosyjską (przyjął nawet chrzest prawosławny), która dla reżysera jest antidotum na zachodni, również kulturalny, imperializm. Twórca „Czarnego kota białego kota” zdaje się nie widzieć, że kulturowy imperializm nie jest imperializmem militarnym, jaki reprezentuje jego idol, mordujący kobiety i dzieci.
Innym „pożytecznym idiotą”, reprezentującym świat kina, jest słynny, amerykański reżyser Oliver Stone, twórca „Plutonu” czy „JFK”. Stone od lat krytykuje USA. Przeprowadził nawet wywiad z Castro i Putinem, a w swym kuriozalnym serialu dokumentalnym o XX-wiecznej historii USA, niemalże całkowicie usprawiedliwił politykę Rosji carskiej, sowieckiej, współczesnej, łącznie z hekatombą ofiar Carów, Stalinów, Putinów, poniesioną przez rosyjskie społeczeństwo i cały świat. Według Stone’a, Rosja zawsze tylko broniła się przeciwko imperialnym zakusom państw zachodnich – Anglii, Niemiec, USA – dążących do zawłaszczenia Rosji. W czasie internetowej dyskusji zapytałem Stone’a, co sądzi np. o Sybirze, Gułagu, Katyniu, o milionach ofiar rosyjskiego szaleństwa. Moje pytanie pozostało bez odpowiedzi. A dziś twórca „Urodzonego 4 lipca” nawołuje do rewizji krytycznego stosunku Zachodu wobec polityki Kremla. Powinien raczej jechać do bombardowanego Charkowa czy oblężonego Kijowa, by zobaczyć niewinne ofiary napaści Putina na Ukrainę. W końcu był na wojnie w Wietnamie, którą krytykował właśnie za bezsensowne zabijanie cywili. Może wtedy przejrzałby na oczy.
Ale szczęśliwie, są i pozytywne postawy wśród twórców kina zachodniego. Gwiazdor jednego z filmów Stone’a „U Turn” – Sean Penn, od momentu agresji rosyjskiej na Ukrainę kręci film dokumentalny o dzielnych, ukraińskich obrońcach swej ojczyzny. Jest na pierwszej linii frontu. Trzyma kamerę, ubrany w hełm i kuloodporną kamizelkę, stając się symbolem bohaterskiej i rozumnej postawy wobec dramatycznych wydarzeń, jakie dzieją się na naszych oczach. Penn ratuje honor świata filmu, który albo obojętnie, albo wręcz przyjaźnie wobec Putina, odnosi się do wojny na Ukrainie. Z pewnością film, jaki powstanie, stanie się wielkim świadectwem bohaterstwa i poświęcenia obrońców, i okrucieństwa, bezwzględności i ukaranej pychy najeźdźców.
Miejmy jednak nadzieję, że dzieło Seana Penna obejrzymy już w warunkach pokoju, kiedy armaty przestaną rzygać ogniem, ludzie ginąć, dzieci płakać. Niestety, nie wydaje się, by nastąpiło to lada dzień. My Polacy, wiemy o tym najlepiej. Znamy bowiem nie tylko to, co najlepsze w rosyjskiej cywilizacji, ale też i to, co najgorsze: mściwość, bezwzględność, brutalność. Z drugiej jednak strony, przecież i w głębi rosyjskiego serca tkwią pokłady dobroci, które dziś przysłonił krwawy, wojenny amok. Ta dobroć przecież zakorzeniona jest w religii prawosławnej i może niespodziewanie doprowadzić do jakiegoś przebudzenia i zaprzestania bratobójczej wojny. Nie tej religii, której przedstawiciele, opowiadający się za autokefalią swojej cerkwi, pobłogosławili żołnierzy Putina na krucjatę przeciwko Ukraińcom, ale prawosławnej wierze, której istotę zdefiniował bohater „Idioty”, mówiąc: „tylko miłość Chrystusa potrafi prawdziwie odnowić świat, bo tylko ta miłość jest prawdziwa”.
Sean Penn zmierzający w kierunku granicy Ukraińsko-Polskiej / źródło: Sean Penn/Twitter