Gdy w ostatnią niedzielę zachłysnąłem się na Świętym Krzyżu rześkim i czystym jak źródlana woda powietrzem, któremu za jedyną przyprawę posłużyły płynące z nieba promienie słońca, pomyślałem, że w takim miejscu można uprawiać ascezę. Chociaż jednak mieszkający tu bogobojni mnisi żyli nie tylko modlitwą, powietrzem i światłem. Ich kuchnia do dziś jest natchnieniem, bo pozwalała utrzymać w zdrowiu ciało. Podobny podziw wzbudza klasztorna apteka.
Przybywający w XI czy XII wieku mnisi zastali na Łyścu gołoborze i puszczę. Całkiem wiele. Natura dała im przecież budulec, opał i pożywienie. Las, to grzyby, owoce i jagody leśne, rosnące dziko zioła, zwierzyna, źródlana woda. Taka spiżarnia ucieszy nawet wybrednego intendenta. Jednak dla mnichów nie wszystkie dary leśne były równie przydatne. Święty Benedykt wyłączał z jadłospisu braci mięso, którym mogli się żywić tylko chorzy i podupadli na zdrowiu, z pewnym zastrzeżeniem – z tej szczególnej z jadłospisu wyłączane było mięso zwierząt czworonożnych, które dziś zwiemy mięsem czerwonym.
Hildegarda von Bingen otrzymuje boskie natchnienie i przekazuje je swemu skrybie / źródło: wikipedia.pl
Bogomyślność i mięso
Mięso białe – z ptaków i ryb, było dopuszczane w menu nieco częściej, a z czasem zyskiwało większe przyzwolenie, chociaż mnisi uważali, że powinno być spożywane z umiarem. Nie oznaczało to, że nie dostrzegano jego odżywczych wartości. Właśnie dlatego, że mięso (szczególnie zwierząt czworonożnych) daje dużo sił, jest – jak zauważali uczeni mnisi – doskonałym lekarstwem, jednak gdy człowiek wyzdrowieje lub nabierze sił, dalsze zażywanie tego medykamentu może rozbudzić doczesne żądze i odciągnąć od tego, co w życiu najważniejsze, czyli od rozwoju duchowego.
W związku z tym benedyktyn Szczygielski twierdził, że głównym celem jego zakonu „jest poświęcanie się bogomyślności i ciągłej modlitwie tak trudami ciała, jak skruchą ducha. (…) Reguła nasza jest doskonała, przepisuje ciągle klauzurę, ustawiczną modlitwę, medytację i świątobliwe czytanie; nakazuje dwa dni w tygodniu post surowy, a od Podwyższenia Świętego Krzyża aż do Wielkiej Nocy bezustanny, pracę rąk, ubóstwo aż do szpilki, wstrzemięźliwość od mięsnych potraw, które się daje tylko chorym i jak najściślejsze milczenie.” (cyt. za: Ks. Józef Gacki, „Benedyktyński Klasztor Świętego Krzyża na Łysej Górze”, Warszawa 1873).
Wstrzemięźliwość od jedzenia potraw mięsnych oraz posty nie skłoniły jednak mnichów do tego, by poprzestać na tym, co dawała flora leśna. Wpisana w benedyktyńską regułę pracowitość oraz płynąca z gromadzonych i przepisywanych ksiąg mądrość, sprawiały, że mnisi byli doskonałymi gospodarzami. Na darowanych im ziemiach tworzyli sady, ogrody i ziemie uprawne, dzięki czemu ich (oraz okolicznych mieszkańców) pożywienie wzbogaciło się o owoce, warzywa, zioła uprawne i przetwory zbożowe.
Stara rycina lustrująca rośliny / źródło: biodiversitylibrary.org
Nie tylko korzonki
Według kościelnych XIX-wiecznych źródeł i ustnych przekazów, podobno okoliczni chłopi przed założeniem klasztoru na Łyścu siali głównie konopie i „coś niecoś zboża”. Przybyli zakonnicy nauczyli ich uprawy wszystkich, dziś powszechnie znanych, gatunków zbóż, warzyw i drzew owocowych. Rozwijając użytkowane dobra, łysogórscy mnisi składowali pozyskane ziarno w spichlerzu w Solcu nad Wisłą, a następnie spławiali je do Gdańska. Z Europy sprowadzali smakowite gruszki i jabłka, w tym słynne w dawnej Polsce daporty. Założyli na zboczu Łyśca ogród i sad, a gdy z racji ostrego mikroklimatu uprawa niektórych owoców i warzyw okazała się trudna bądź niemożliwa, przenieśli ją niżej. W XV wieku klasztorny sad w Słupi liczył 500 jabłoni i gruszek. Duchowni zachęcali przy tym mieszkańców do prowadzenia swoich własnych upraw, ucząc ich sadownictwa i uprawy nieznanych warzyw. W ten sposób przyczynili się do rozwoju sadownictwa na ziemi sandomierskiej.
Jak widać, mnisia kuchnia, choć obłożona rygorami i postami, dalece odbiega od stereotypu, który każe widzieć średniowiecznego mieszkańca klasztoru jako niedbającego o to co je – biedaka, który żywi się tylko korzonkami, ewentualnie ziołami. W każdym stereotypie jest jednak ziarno prawdy. Tu, ono tkwi w utożsamianiu zakonnika z pustelnikiem, a także w nomenklaturze. Ziołami albo jarzynami w dawnym nazewnictwie było wszystko, co zielone i rośnie nad ziemią, a więc także sałata i kapusta, korzonkami – to, co wyciągamy z ziemi, zatem również buraki i rzepa.
Z niezwykle interesującej książki Leo Moulin „Życie codzienne zakonników w średniowieczu” dowiadujemy się wiele na temat kulinarnych obyczajów mnichów. Mieszkańcy klasztorów byli mistrzami w przyrządzaniu zup. Jarzynową gotowali z takich na przykład warzyw jak soczewica, szpinak, bób i kapusta. Jadali też popularną dziś owsiankę. Podobno, choć nie na pewno, omijali raczej potrawy z grzybów, które były domeną konkurencji – ludzi zajmujących się czarną magią. Z przypraw używali pieprz, sól, kminek, ocet i zapewne wszystko to, co my dziś nazywamy ziołami.
Mięsa używali, jak się powiedziało, z umiarem, jednak klasztory często miały własne stawy rybne, a także hodowle bydła i drobiu. Dzięki temu pozyskiwali smalec, masło, mleko, jajka i inne produkty odzwierzęce. Korzystali też z tłuszczów roślinnych, takich jak olej konopny, rzepakowy i makowy. Wypiekali chleby z rozmaitych zbóż, w tym pszenny i żytnio-jęczmienny. Znali również bułki, ale w niektórych zakonach, może też na Łyścu, rezerwowali je tylko dla chorych.
Nie gardzili też słodkościami. Kto był na Świętym Krzyżu, wie o piernikach świętokrzyskich, których obecnością w dzisiejszej klasztornej kawiarence nie zdziwiłby się zapewne przybyły do nas z przeszłości mnich. Oprócz pierników – miodowych i pieprznych, mnisi piekli też precle, torty, rozmaite ciastka i wafle.
Rośliny trujące, rycina z 1898 roku / źródło: sofokles.eu
Na lekarstwo
Uczeni mnisi znakomicie znali lecznicze właściwości ziół. Wykorzystywali tę wiedzę, pomagając swoim braciom i okolicznej ludności. W klasztorze na Świętym Krzyżu istniała bogato zaopatrzona apteka, która funkcjonowała do pierwszych dekad XIX wieku. Jak pisze ksiądz Gacki: „Apteka łysogórska w końcu swego istnienia była okazale urządzona. Składała się z sal trzech, bo się tam mieścił skład ziół i innych materyałów aptecznych. Nad drzwiami każdej sali stała wypisana łacińska medyczna sentencya np. Contra vim mortis, non est medicamentum in hortis”. W polskim tłumaczeniu zdanie to znaczy: „Przeciwko śmierci nie ma lekarstwa w ogrodach”, co mogłoby skłaniać do pochopnego wniosku, że aptekarze świętokrzyscy nie bardzo wierzyli w moc swoich mikstur i ziół. Jednak tak nie było, mnisi zwracali jedynie uwagę, że w ostateczności o wszystkim decyduje wola Boża.
O tym, że świętokrzyska apteka miała „wzięcie”, świadczą liczne zapisy. W jednym z nich na przykład czytamy, że apteka radomskich pijarów winna jest dług za leki aptece na Łysej Górze, w innym, że jakiś stroskany ojciec prosi o przysłanie brata farmaceuty do chorej córki.
Trzeba tu dodać, że klasztor łysogórski znany był z obeznanych w swym rzemiośle braci – lekarzy, którzy dbali o zdrowie innych zakonników, ale też pomagali okolicznej ludności. Często lekarze byli równocześnie aptekarzami. Jak rozległa była benedyktyńska wiedza na temat medycyny i naturalnych sposobów leczenia, niech świadczy choćby przeżywające po 800 latach z górą wielki renesans dzieło benedyktynki Hildegardy z Bingen „Causae et curae” przedstawiające przyczyny i metody leczenia chorób. W powszechnej opinii jest to fundament medycyny naturalnej.
Czy do stosowanych przez mnichów lekarstw, oprócz ziół, rozmaitych mikstur i jak się rzekło -mięsa, należały również trunki? Zapewne tak. Znakomitym lekarstwem na przeziębienie był wszakże grzany miód, rozgrzewające właściwości miały też (i nie utraciły do tej pory) rozmaite nalewki, które stosowano również między innymi na dolegliwości żołądkowe.
W klasztorze nie mogło też zabraknąć wina – nie tylko białego mszalnego oraz piwa. Na choroby oczu na przykład medycyna benedyktyńska radzi wino topazowe i wino z piołunu, na choroby słuchu wino lub herbatkę z tysiącznika, do leczenia chorób jąder zaleca placek z piwem (Dr Wighard Streghlow, „Wiedza lecznicza Hildegardy z Bingen od A do Z”, Kraków, 2010).
Z zapisów dziejów Łyśca wynika, że bywały okresy, w których owych lekarstw nadużywano. Ponieważ jednak naszych czytelników mam za ludzi pełnych umiaru, podaję przepis na nalewkę benedyktyńską, która ponoć uratowała niejednego mnicha. Do przygotowania potrzebne są następujące składniki: 0,5 l spirytusu, 0,5 litra wody źródlanej, 300 g cukru, kolendra, jałowiec, kminek, czarnuszka, pieprz, parę pestek z jabłek, goździk, anyż, mięta, majeranek, szafran i arcydzięgiel. Zioła zalane wódką trzeba trzymać zamknięte w słoju przez 21 dni. Po tym czasie przelać przez gazę. Dolać do wódki rozpuszczony w niewielkiej ilości wody cukier i tak przygotowany płyn wlać do słoja. Po siedmiu dniach znów przefiltrować przez gazę i przelać do ciemnej butli. Trzymać przez trzy lata. Po tym czasie można wypić z przyjaciółmi, którzy dadzą świadectwo naszej benedyktyńskiej cierpliwości.
Gdy jednak nasza cierpliwość nie wytrzyma próby, proponuję rozwiązanie, które podczas wizyty na Łyścu poddał mi ubiegłej słonecznej niedzieli świętokrzyski przewodnik, mój imiennik, Pan Marek. Siedząc w pełnej naturalnych specyfików i smakołyków klasztornej kawiarence, powiedział: „Sernik za grzechy przeszłe, szarlotka za grzechy przyszłe. A później, sekret opata (znana dziś na Świętym Krzyżu nalewka, przyp. Marek Mikos). Żeby się utrwaliło.”