Felieton prof. Piotra Kletowskiego.
Ogłoszono nominacje do 94. edycji nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej. I są powody do radości, bo w kategorii najlepszego, fabularnego filmu krótkometrażowego, nominację otrzymał film „Sukienka” w reżyserii Tadeusza Łysiaka – absolwenta Warszawskiej Szkoły Filmowej Macieja Ślesickiego i Bogusława Lindy. WSF to bardzo ciekawa szkoła, uczy się tam filmowego rzemiosła, unikając robienia na siłę ze studentów „artystów”, a przede wszystkim pokazuje się, jak wykorzystać wrodzone talenty by stworzyć ciekawy – pod każdym względem – film. Kiedy Maciej Ślesicki zakładał z Bogusławem Lindą swoją szkołę w 2004 roku, dostałem od niego propozycję wykładania w niej historii kina. Niestety, obowiązki na mej rodzimej uczelni nie pozwoliły mi podjąć pracy w Warszawie. Ale wciąż z sympatią i zainteresowaniem śledzę poczynania absolwentów szkoły Ślesickiego, w tym wielu kielczan, którzy mieli szczęście studiować w WSF. Film Łysiaka nie jest pierwszym, który otrzymał nominację do Oscara w ostatnim czasie. W 2015 roku film dokumentalny „Nasza klątwa” w reżyserii Tomasza Śliwińskiego – opowieść o rodzicach zmagających się z genetyczną chorobą córki – również znalazł uznanie w oczach amerykańskich akademików filmowych.
Kadr z filmu „Sukienka” / Fot. Konrad Bloch
Powie ktoś, że to – „tylko nominacja”. No cóż, ale jeśli zdamy sobie sprawę, że do kategorii najlepszego filmu krótkometrażowego zgłaszane są setki filmów, a ostateczną selekcję przeprowadza się spośród stu tytułów, to sprawa wygląda już na bardziej poważną. Poza tym, być zauważonym przez tak szacowne gremium, to wielkie uznanie dla pracy twórców, za którym (co może nie jest regułą, bo wiadomo, jak przesiąknięty zazdrością jest świat artystyczny) idą możliwości zawodowego rozwoju. Często nominowani przez Akademię za filmy krótkie reżyserzy, później nominowani są za pełnometrażowe dzieła: Jan Sverak, słynny czeski reżyser, najpierw zdobył studenckiego Oscara za swój krótkometrażowy film „Ropaci”, by po latach zgarnąć figurkę Amerykańskiej Akademii Filmowej za „Kolę”.
Czy „Sukienka” ma szansę na statuetkę?
„Sukienka” Tadeusza Łysiaka, po obejrzanym trailerze, wydała mi się filmem efektownym, z bohaterką, której sama fizyczność (jest osobą karłowatą) zwraca uwagę widza. Można nawet powiedzieć, że nic łatwiejszego jak zrobić „wyciskacz łez” z filmu, w którym bohaterka zmaga się ze światem, będąc pozbawioną fizycznych atrybutów charakterystycznych dla reszty społeczeństwa. Bardzo się myliłem! Po obejrzeniu całego filmu byłem po prostu wstrząśnięty mistrzostwem i dojrzałością twórców oraz dalekim od cukierkowatości, a przy tym do głębi prawdziwym, wymiarem opowiadanej historii.
Główna bohaterka filmu – fenomenalnie grana przez Annę Dzieduszycką – pracuje w obsłudze prowincjonalnego motelu, do którego zajeżdżają przede wszystkim kierowcy przemierzający setki kilometrów. Dziewczyna tęskni za uczuciem, chciałaby przeżyć wspaniałą miłosną przygodę. Okazja nadarza się, kiedy do motelu przyjeżdża kierowca Bogdan (Szymon Warszawski), który wydaje się być zainteresowany bohaterką, również seksualnie. Julka kupuje na umówioną randkę specjalną sukienkę. Kiedy dochodzi do zbliżenia, okazuje się, że mężczyzna traktuje całe wydarzenie jako rodzaj przygody i w brutalny sposób poniża dziewczynę.
Film jednak nie jest studium przypadku poniżenia i ludzkiej krzywdy. Dzieło kończy bowiem zastanawiająca scena. Oto Julka, sprzątając motel, otwiera jeden z pokoi, gdzie jej oczom ukazuje się piękna, naga dziewczyna leżąca na łóżku. To ta sama dziewczyna, która w jednej z wcześniejszych scen filmu zostaje okrutnie potraktowana przez swego partnera (Julia jest świadkiem awantury i widzi roztrzęsioną dziewczynę kojącą swe nerwy zapalonym papierosem). Z filmu emanuje więc tragiczna, ale na swój sposób budująca prawda. Każdy z nas jest karłem. Każdy z nas, bez względu na to, czy jesteśmy ułomni fizycznie, czy nie, jest człowiekiem, którego można skrzywdzić. Ale też, każdy z nas ma prawo do szczęścia. Właśnie ta myśl, czyni z filmu Łysiaka rzecz fenomenalną: zrównanie ułomnej fizycznie bohaterki z innymi ludźmi. Można, rzecz jasna powiedzieć, że sytuacja niziutkiej Julii jest nieporównywalnie gorsza od sytuacji innych ludzi. Ale czy rzeczywiście? Bez względu na to kim jesteśmy, wszyscy jesteśmy ludźmi. A piękno, zarówno, jak i brzydota, może być stygmatem, prowadzącym do dramatu.
„Sukienka” opowiedziana jest oszczędnym, prostym, męskim stylem. A przecież w jego centrum jest kobieca intymność ukazana w sposób niezwykle delikatny i przekonujący. W pewnym momencie całkowicie zapominamy, że bohaterka jest karłowata. W genialnie sfilmowanych przez Konrada Blocha (nagroda na MFF Camerimage) scenach, kiedy Julia oddaje się samotnym, erotycznym fantazjom pozostawiona w hotelowym pokoju, mamy do czynienia z pierwszej próby ekranowym erotyzmem, jakiego próżno by szukać w całym, współczesnym polskim kinie, rzecz jasna nie tylko tym krótkometrażowym. Dodajmy do tego role aktorów towarzyszących głównej bohaterce (wspaniała Dorota Pomykała jako przyjaciółka Julii) i dostajemy kompletny opis filmu, który jak najbardziej zasługuje na Oscara. Choć przyznać trzeba, że konkurencja jest w tym roku silna, bo po okresie zeszłorocznej, pandemicznej posuchy, sypnęło nominacjami w każdej kategorii. Dziesięć tytułów w kategorii: najlepszy film pełnometrażowy, to zdaje się ewenement w historii Akademii, zdarzały się bowiem rozdania z ośmioma tytułami, ale dziesięć nominacji pojawia się po raz pierwszy.
Kadr z filmu „Sukienka” / Fot. Konrad Bloch
Nie będę się wymądrzał na temat innych filmów, które mogą zagrozić naszej „Sukience”, bo ich po prostu nie widziałem. Choć ci co widzieli, uważają, że najpoważniejszym kandydatem do nagrody jest film „The Long Goodbye” Aneila Karii, ze znanym z filmu „Sound of Metal” Rizem Ahmedem. To podobno po mistrzowsku zrealizowany film opowiadający o walce młodego Pakistańczyka, zamieszkującego przedmieścia Londynu, z bandą neonazistów zagrażających jego bliskim. Nieco podobny do filmu Łysiaka temat podejmuje film z Kirgizji „Ala Kachuu – bierz i uciekaj”, w reżyserii Marii Brendle. Bohaterką jest młoda dziewczyna przeciwstawiająca się woli mężczyzn ze swej wioski, którzy zgodnie z tradycją porwali ją, by wydać za nieznajomego.
Ja oczywiście będę kibicował Łysiakowi, bo wydaje mi się, że zrobił film szczery, mocny i prawdziwy. Przy całym swoim dramatyzmie i tragizmie, głęboko ludzki i przekornie budujący. Nie wydaje mi się, żeby dzieła konkurencyjne osiągnęły taki pułap filmowej wielkości (choć, jak pisałem, nie widziałem ich, może są warte nagrody). Ważne jednak w tym wszystkim jest to, że film Łysiaka został zauważony.
Selekcja Łysiaków
Warte podkreślenia jest również to, że młody, polski reżyser na dorobku, reprezentuje polską formację inteligencką, wywodzącą się z rodziny znamienitych pisarzy i scenarzystów. Bo przecież dziadkiem Tadeusza jest Waldemar Łysiak – słynny polski historyk i publicysta, którego wielka erudycja, talent pisarski, a przede wszystkim nieprzejednana, patriotyczna postawa, stała się niemalże symboliczna dla wszystkich, dla których sprawy Polski są najważniejsze. Ale nie zapominajmy, że Waldemar Łysiak – w skapcaniałych czasach komuny – dostarczał polskim czytelnikom i widzom niezapomniane teksty sensacyjnej popkultury. Jeszcze będąc szczenięciem w wieku szkolnym, oglądałem z wypiekami na twarzy słynny teatr TV „Selekcja” – dzieło pisarskiego geniuszu Waldemara Łysiaka – z niezapomnianym Henrykiem Talarem jako italoamerykańskim mafioso Don Vittorio Mattą. I do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego nikt w polskim kinie nie sięgnął po prozę Łysiaka, by zrealizować na jej podstawie przebojowy film. Choćby po znakomitą trylogię „Dobry”, „Lepszy”, „Najlepszy” (rozwinięcie „Złego” Tyrmanda), ukazującą powiązanie komunistycznych służb bezpieczeństwa ze światem gangsterskim. Może wnuk, po Oscarowych sukcesach, sięgnie po prozę dziadka, by rozpędzić polskie kino po torach kina gatunkowego? A jeśli dodamy do tego, że ojcem Tadeusza Łysiaka jest syn Waldemara – Tomasz, scenarzysta, który stał za napisaniem tekstów do tak ważnych produkcji polskiego kina jak „Smoleńsk” Antoniego Krauze i „Legiony” Dariusza Gajewskiego, to można śmiało powiedzieć, że polski Dom Łysiaków kinem stoi i – daj Boże – niech stoi jak najdłużej. Ku pożytkowi wszystkich miłośników X Muzy.
Małe (historyczne) post scriptum
Na koniec warto jeszcze przypomnieć, jak to z polskimi nominacjami i laureatami Oscarów było. Pierwszego Oscara dla Polski zdobył, w 1983 roku, Zbigniew Zbig Rybczyński – wybitny polski twórca kina animowanego – za swój mistrzowski film „Tango”. Jak głosi legenda, nie odebrał osobiście nagrody, bo kiedy ogłaszano werdykt, był na papierosie, a że zapomniał zaproszenia, to ochrona nie chciała wpuścić go do budynku. W 1994 roku Allan Starski (scenograf) i Ewa Braun (dekoratorka wnętrz) otrzymali Oscary za pracę przy „Liście Schindlera” Stevena Spielberga. Za zdjęcia do „Listy Schindlera” Oscara zdobył też Janusz Kamiński – jak się okazało później, stały współpracownik Spielberga. W 1999 roku, powtórzył swój sukces, zdobywając statuetkę za pracę przy „Szeregowcu Ryanie”, a w bieżącym roku jest nominowany za zdjęcia do „West Side Story” również w reżyserii Stevena Spielberga. W 2000 roku Oscara za całokształt zdobył Andrzej Wajda – nestor polskiej kinematografii. W 2003 roku, za reżyserię „Pianisty” statuetkę Akademii otrzymał Roman Polański. W 2005 roku, Jan A.P. Kaczmarek za muzykę do filmu „Marzyciel” zgarnął Oscara, zaś w 2008 roku, za animowany, wyprodukowany w łódzkim studio Se-Ma-For film „Piotruś i wilk”, nagrodę otrzymała brytyjska reżyserka Suzie Templeton. W 2014 roku zaś przyszedł Oscar – za tyleż mistrzowską, co kontrowersyjną „Idę” – do Pawła Pawlikowskiego. Dodajmy do tego Oscary dla filmowców polskiego pochodzenia, ale pracujących i mieszkających od lat w USA: kompozytor Leopold Stokowski, w 1942 roku, za opracowanie muzyki do „Fantazji”; również kompozytor Bronisław Kaper, w 1954 roku, za muzykę do filmu „Lili” oraz inżynier-dźwiękowiec Stefan Kudelski, za opracowanie bezszumowego nagrywania dźwięku, za który to wynalazek otrzymał nagrodę Akademii w 1990 roku. I lista polskich Oscarów wydaje się być pełna.
Jeszcze bogatsza jest lista Polaków oraz filmów nominowanych do Oscarów. W 1963 roku nominację otrzymał Roman Polański za „Nóż w wodzie”. W 1966 roku nominowano do Oscara „Faraona” Jerzego Kawalerowicza. W latach 1974, 1975 i 1976 nominowano, kolejno, trzy polskie superprodukcje: „Potop” Jerzego Hoffmana, „Ziemię obiecaną” Andrzeja Wajdy i „Noce i dnie” Jerzego Antczaka. W 1979 roku nominacja przypadła „Pannom z Wilka” Wajdy, zaś w roku 1981 jego „Człowiekowi z żelaza”. W 2007 roku ponownie Wajda dostał nominację za „Katyń”, a w 2011 roku Agnieszka Holland za „W ciemności”. W 2018 roku nominację zdobyła „Zimna wojna” Pawła Pawlikowskiego, a rok później „Boże ciało” Jana Komasy. Dodajmy do tego nominację do Oscara dla Agnieszki Holland za „Gorzkie żniwa” w 1985 r. (nominalnie była to produkcja kinematografii zachodnioniemieckiej) i lista polskich nominacji Oscarowych jest już pełna. Warto jeszcze dodać, że w 1981 roku duże szanse na zdobycie statuetki miał film Jerzego Kawalerowicza „Austeria”, ale z powodu wprowadzenia stanu wojennego został wycofany przez polskie władze z Oscarowego wyścigu. Gdyby „Sukience” udało się zdobyć Oscara, byłby to zatem czwarty Oscar dla polskiego filmu. Trzymajmy więc kciuki za młodego filmowca. Rozdanie nagród już 27 marca w Los Angeles.
Kadr z filmu „Sukienka” / Fot. Konrad Bloch