Felieton prof. Piotra Kletowskiego.
Odkąd kino istnieje, ciągnie się za nim odium skandalu. Można z powodzeniem ułożyć listę stu (albo i więcej) filmów, które w swoim czasie wywołały poruszenie wśród widzów, ściągając na głowy ich twórców gromy i kary, przy okazji załatwiając dziełom tym darmową reklamę.
Przemoc, seks i religia (występujące razem lub osobno) to wybuchowy mix, który od stu lat istnienia sztuki filmowej wzbudza ogromne kontrowersje. Cały wic jednak w tym, by poprzez obrazy naruszające pewne tabu, ukazywać na ekranie coś ważnego. By nie epatować wyłącznie scenami seksu i przemocy, ale poprzez taki intensywny przekaz, powiedzieć coś ważnego o kondycji ludzkiej. Choć, przyznaję, nie zawsze łatwo jest odczytać prawdziwe intencje twórców.
Kadr z filmu „Ostatnie tango w Paryżu” w reż. Bernardo Bertolucciego / Fot. materiały prasowe
„Ostatnie tango w Paryżu” z 1971 roku, słynny erotyk Bernardo Bertolucciego, już w momencie premiery owiany był atmosferą skandalu. Jest to historia związku podstarzałego Amerykanina (Marlon Brando) z młodą Francuzką (Maria Schneider). Film opowiada o egzystencjalnym zagubieniu współczesnego człowieka, który w intensywnych przeżyciach seksualnych próbuje odzyskać sens swego życia. Mimo szokujących (jak na owe czasy, choć dziś też niebanalnych) scen erotycznych, film Bertolucciego ma w swej istocie konserwatywne przesłanie. Główny bohater w pewnym momencie rozumie, że poznania drugiego człowieka nie można sprowadzić tylko do jego fizyczności. Jeśli chce się zbudować związek, pragnie się poznać również jego osobowość, poznać jego duchowe wnętrze. I do tego dąży w finale filmu bohater „Ostatniego tanga”, a przed czym cofa się jego kochanka, fundując mężczyźnie dramatyczne finis ich związku. Oczywiście, zaprezentowana wyżej wykładnia sensu i problematyki filmu, nie jest jedyna (jak to z prawdziwymi dziełami sztuki bywa), ale moim zdaniem jest najważniejsza.
Trzeba jednak przyznać, że po latach film Bertolucciego okazuje się być przede wszystkim realizacją seksualnych fantazji ich twórców: reżysera i gwiazdora filmu, którzy w niektórych scenach po prostu wykorzystali – nieświadomą roli jaką odgrywała – aktorkę. Mimo wszystko uznajemy „Ostatnie tango w Paryżu” za arcydzieło sztuki filmowej, obok innych słynnych, skandalizujących erotyków filmowych z lat siedemdziesiątych. A realizowali je wybitni twórcy, tacy jak: Liliana Cavani i jej „Nocny portier”, który jest opowieścią o sadomasochistycznym związku SS-mana i więźniarki obozu koncentracyjnego; Marco Ferreri reżyser „Wielkiego żarcia” – skatologicznej satyry na korupcyjny model współczesnego społeczeństwa, gdzie czterej burżuje używają sobie na całego aż do śmierci; Stanley Kubrick i jego „Mechaniczna pomarańcza” – brutalny, filozoficzny komiks, pokazujący na przykładzie losów młodocianego przestępcy z miasta przyszłości paradoksy przemocy (seksualnej również), używanej tak przez jednostki, jak i przez państwo.
Wszystkim tym filmom towarzyszyły protesty strażników moralności, zatrwożonych nie tyle samymi obrazami seksu i przemocy w nich zawartymi, co przede wszystkim ich wpływem na widzów. Przyznać trzeba, że często jednak usprawiedliwionymi. Na przykład pokazy filmu Kubricka spowodowały, że w Anglii wzrosła przemoc wśród młodocianych, wzorujących się na wyczynach bohatera „Mechanicznej pomarańczy”. Dlatego też reżyser wprowadził film do wąskiego obiegu dystrybucyjnego.
Kadr z filmu „Mechaniczna pomarańcza” w reż. Stanleya Kubricka / Fot. materiały prasowe
Przeciwnicy rzeczonych filmów zwykle ich nie oglądali, poprzestając jedynie na recenzjach i relacjach. Z jednej strony, nie można jednak odmówić im dobrych intencji – stawali bowiem do walki w obronie wartości, jakie wyznawali. Z drugiej jednak strony, gdyby przezwyciężyli swoje uprzedzenia i obejrzeli filmy, przeciwko którym protestują, pewnie sami doszliby do wniosku, że w swej istocie, filmy te również bronią tych wartości. Ukazując seksualność, przemoc, obrazy przerażające, okrutne, wyuzdane, przystawiają tylko lustro do zdecydowanie gorszej rzeczywistości pozakinowej – próbując znaleźć dla niej jakąś moralną alternatywę.
Najlepsze „kino skandalu” nie skandalizuje dla samego skandalizowania, lecz by zmusić do głębszej refleksji.
Religia + seks + przemoc = wybuchowa mieszanka
Osobną półkę „kina skandalu” zajmują filmy, które łączą delikatne kwestie religijne z obrazami przemocy i seksualności. Największe kontrowersje budziły i budzą obrazy, które łączą elementy religijne z seksualnymi. Mistrz Luis Buñuel, hiszpański surrealista, już w swym debiutanckim filmie „Pies andaluzyjski” (1926) pokazał szokujące obrazy ocierające się o bluźnierstwo. Na przykład scena, gdy postaci księży są przytroczone linami do pleców głównego bohatera, uniemożliwiając mu „dobranie się” do dziewczyny. Symbolika tej sceny jest jasna, to katolickie zasady moralne krępujące seksualność mężczyzny. Buñuel przez całe swoje twórcze życie zmagał się z wiarą i religią. Z jednej strony ukazywał je jako brzemię, z drugiej – jako czynnik warunkujący istnienie cywilizacji, kultury, społeczeństwa.
W słynnym, nagrodzonym Złotą Palmą w Cannes, filmie „Viridiana” Buñuel ukazał historię siostry zakonnej (piękna Sylvia Pinal), która zrzuca habit, by służyć pomocą żebrakom i ubogim. W finale filmu jej dobroć i poświęcenie zostają wystawione na okrutną próbę – banda wyrzutków próbuje ją zgwałcić, przedtem urządzając sobie bluźnierczy odpowiednik Ostatniej Wieczerzy. Ale ten, wydawałoby się, antychrześcijański film, serwujący obrazy straszne i groteskowe, mówi przecież o wymaganiach stawianych człowiekowi przez Boga. Często są one niezrozumiałe, nielogiczne i nie do zaakceptowania, ale wiodą człowieka do moralnego przebudzenia. Jak główną bohaterkę filmu, która dopiero po okrutnych przeżyciach, zrozumiała, że jej zachowaniem nie kierowała miłość bliźniego, ale pycha i przeświadczenie, że jest od swych podopiecznych lepsza (za co spotkała ją zasłużona kara).
Kadr z filmu „Viridiana” w reż. Luisa Buñuela / Fot. materiały prasowe
Buñuel w swych filmach wymyślał dziwne gadżety, jak słynny sztylet ukryty w krucyfiksie. Symbolizował on prawdę, że prawdziwa wiara przynosi miłość, ale kiedy posługują się nią niegodziwcy, może siać śmierć i zniszczenie. Pokazywał zmagania duchowości z cielesnością we wnętrzu wierzącego człowieka. A jest to walka nierówna, bo ciało jest dojmująco materialne, a duch, w swej istocie, niewidoczny. Ten zdawałoby się nierozstrzygalny problem zamieniał w szokujące, a czasami zabawne, ale zawsze zastanawiające – obrazy. Jak w „Szymonie pustelniku”, gdzie tytułowy bohater zmagać się musiał z jędrnymi pokusami szatana o powabnym ciele Sylvii Pinal. Dodajmy, że hiszpański reżyser, który na łożu śmierci wyznał, że dzięki Bogu wciąż jest ateistą, wyznaczył w światowym kinie nowe tropy. Podejmują je inni wielcy mistrzowie kina, ukazując paradoksy wiary, zmaganie się człowieka z własnymi słabościami, kłopoty z ludzkim pojmowaniem transcendencji. W ten sposób tworzą kino kontrowersyjne i – może właśnie dzięki temu – zmuszające do refleksji.
Ewangelia według Scorsese
Po Buñuelu, temat seksualności człowieka w kontekście wiary i religii (zwłaszcza katolicyzmu, kładącego nacisk na moralny rygor, samodyscyplinę, kompensacje popędów), podejmowało wielu innych twórców. W 1988 roku amerykański mistrz kina Martin Scoresese sięgnął po wyklętą przez cerkiew prawosławną powieść „Ostatnie kuszenie Chrystusa” Nikosa Kazantzakisa (autora słynnego „Greka Zorby”). W filmie ukazana jest postać Zbawiciela, ale przecież też człowieka, który umierając na krzyżu zmaga się z tytułowym ostatnim kuszeniem: pokusą zejścia z miejsca kaźni, założenia rodziny, w tym doświadczenia miłości fizycznej i śmierci ze starości. Film, podobnie jak książka, kończy się boskim zwycięstwem Chrystusa, który ostatecznie odrzuca pokusę i umiera na krzyżu, szepcząc słowa: „dokonało się…”.
Dzieło Scorsesego, głębokie i dające do myślenia, mówi o Bogu-Człowieku, o Chrystusie zmuszonym do nieludzkiej rezygnacji z tego, co najbardziej ludzkie, ale niezbędne w misji zbawienia człowieka. Film wywołał falę protestów, przede wszystkim konserwatywnych chrześcijan. I można ich zrozumieć, bo w filmie coś, co na kartach książki pozostawało tylko „mentalnym obrazem”, zamieniło się w audiowizualny konkret: a więc w bez mała bluźnierczą scenę małżeńskiego pożycia Chrystusa. Z drugiej jednak strony, w kontekście całości, scena ta (podobnie jak w literackim pierwowzorze) nigdy się nie zdarzyła, była rzeczywistością iluzoryczną, stworzoną przez Szatana w umyśle udręczonego kaźnią Jezusa. Ale żeby to wiedzieć, trzeba obejrzeć cały film, czego – w większości przypadków – protestujący przeciwko filmowi Scorsesego nie zrobili.
Kadr z filmu „Ostatnie kuszenie Chrystusa” w reż. Martina Scorsese / Fot. materiały prasowe
Benedetta – wiele hałasu o nic?
Pojęcie „kina skandalu” przypomniało mi się w kontekście filmu „Benedetta” (2020) Paula Verhoevena, który gości właśnie na ekranach polskich kin. Jak donoszą media, przed niektórymi kinami organizowane są protesty, inicjowane przez zgromadzenia zrzeszające i reprezentujące ludzi wierzących – jak Ordo Iuris. Rzecz jasna, wszyscy protestujący mają do swych protestów pełne prawo. Nie przeczę, że w filmie Verhoevena są treści, które mogą razić człowieka wierzącego. Jednak uważam, że bardzo szybko można by było rozbroić tę „antyklerykalną bombę”, gdyby po prostu uważnie wszyscy protestujący obejrzeli dzieło holenderskiego twórcy. Bo, jak w większości przykładów mądrego „kina skandalu”, przekaz tego filmu pod całą warstwą kontrowersji i pewnego rodzaju przerysowania, niesie za sobą przesłanie zachowawcze, a nawet dosyć konserwatywne.
Mówiąc pół żartem pół serio, protestujący przeciwko filmowi Verhoevena członkowie Ordo Iuris powinni raczej dać swoje logo na plakat tego filmu, a nie protestować przed kinami. Akcja filmu rozgrywa się w XVII wieku we Włoszech. Jest to historia siostry Benedetty (bardzo ładna Virginie Effira), której myli się orgazm seksualny z religijną ekstazą i wdaje się w lesbijski związek z ponętną nowicjuszką. Dzięki swej przebiegłości zostaje przeoryszą klasztoru i rozkłada zbiorowość zakonnic od środka. Upraszczając sprawę, „Benedetta” jest filmem o tym jak homoseksualne mniszki dokonują wewnątrzkościelnej dywersji, coś jak współczesna „lawendowa mafia” w Kościele katolickim. Zresztą film, mimo szat średniowiecznego dramatu, ma również inne odniesienia do współczesności – widzimy obrazy zarazy, kojarzącej się wprost ze współczesną pandemią.
Można ten film również odbierać, jako artystyczną wersję tzw. kina Nunsploitation – erotycznych thrillerów, czy też horrorów, ukazujących żeńskie zakony jako siedliska zła i zepsucia. Kiedyś filmy te występowały na peryferiach europejskiego (ale też japońskiego) kina gatunków, a dziś pokazuje się ich ambitne wersje w konkursie głównym festiwalu w Cannes, bez horrorowego anturażu. Diabeł nie pojawia się tutaj we własnej postaci, opętując zakonnice, jak w klasycznych filmach tego nurtu, na przykład w meksykańskiej „Alucardzie” z lat siedemdziesiątych. Objawia się przede wszystkim w wyzywającym zachowaniu bohaterki, która raz oddaje się z lubością seksualnym igraszkom ze swą kochanką (pomagając sobie wystruganą z drewnianej figurki seksualną zabawką), kiedy zaś trzeba, ryczy basem, wzbudzając grozę wśród zebranych (pierś Virginie Effira ma imponującą, więc i głos z niej się dobywa iście diabelski).
Przy czym, rzecz jasna, sprawa nie jest taka prosta. Verhoeven to reżyser diablo inteligentny i nikogo nie zostawia w filmie bez winy. A przy całej diaboliczności postaci siostry Benedetty wydaje się ona po prostu „produktem” swoich czasów – jej działania natomiast są rodzajem drapieżnej walki drapieżnika wśród innych drapieżników. Przy czym reżyser słynnego „RoboCopa” ocala w swym filmie obraz autentycznego, ludzkiego cierpienia, które przebija przez ten głęboko sardoniczny i przewrotny film. Można w nim odnaleźć i ślady kina Luisa Buňuela, i pierwszych, odważnych produkcji holenderskiego reżysera („Floris”, „Flesh and Blood”), choć niestety, bez epickiego rozmachu tamtych. „Benedetta” przypomina po prostu wysokobudżetowy teatr TV.
W sumie, film Verhoevena – jako współczesny przedstawiciel „kina skandalu” – to dzieło klerykalne i antyklerykalne, feministyczne i antyfeminstyczne, historyczne i współczesne, ale ciekawe i warte obejrzenia, nie zaś potępienia ex catedra, co czynią organizacje stojące na straży obyczajności i moralności. A swą działalnością miast przysporzyć filmowi dystrybucyjnych kłopotów, w rzeczy samej, robią mu darmową reklamę.