Felieton prof. Piotra Kletowskiego.
Redakcja miesięcznika „Kino” każdego roku zbiera, od ludzi zajmujących się zawodowo pisaniem o kinie, listy dziesięciu najlepszych filmów obejrzanych w mijającym roku. Takoż i ja zabrałem się za układanie takiego zestawienia.
Sprawa wydawała się łatwa, bo przecież niemało filmów obejrzało się w mijającym roku. Jednak narzucone przez redakcję „Kina” ograniczenia – uwzględnić można tylko filmy wyświetlane w kinowej lub platformowej dystrybucji – spowodowały mały zamęt w procesie tworzenia filmowego Top 10. Bo tytułów, które weszły do polskich kin w roku 2021 (oraz na streammingowe platformy) było o połowę mniej niż w 2019 roku! Tej ograniczonej dystrybucji były winne, oczywiście COVID-owe obostrzenia i lockdown. Prawie jedna trzecia filmów nie doczekała się właściwego rozpowszechniania! Szczęśliwie, ostatnimi czasy, sypnęło kinowymi premierami, więc nawet w przerwie świątecznej można było nadrobić najciekawsze tytuły mijającego roku.
Udało mi się złapać najnowszy film Ridleya Scotta „Dom Guccich” z przebojową rolą Lady Gagi. Choć film mnie nie znudził, to ewidentnie pozostawił pewien niedosyt. Reżyserując tę epopeję z życia wyższych włoskich sfer, Scott trochę zaczął naśladować swoich starszych – Martina Scorsese’a (z „Wilkiem z Wall Street”), czy młodszych – Nicholasa Winding Refna – kolegów. Stworzył rodzaj filmowego „składaka”. A pewnie w rękach prawdziwie włoskiego reżysera, obdarzonego wizualnym talentem (ale i dowcipem), jak choćby Paolo Sorrentino, ten obraz stałyby się prawdziwym dziełem sztuki filmowej.
Średniowiecze jakże współczesne
„Dom Guccich”, mimo wszystko, jest niezłym filmem, ale z pewnością nie dorównuje przedostatniemu filmowi Scotta – „Ostatniemu pojedynkowi”. Właśnie ten film uważam za najlepszy w minionym roku.
„Ostatni pojedynek” to film historyczny, ale i współczesny dramat psychologiczny, to epickie widowisko o feministycznej wymowie, ale i epos będący pochwałą męstwa. Wyróżnia go wybitna reżyseria, wybitne aktorstwo, a przede wszystkim wybitny scenariusz. Napisali go, występujących tu w rolach głównych, Ben Affleck i Matt Damon – aktorzy-scenarzyści, zdobywcy Oscara za scenariusz do „Buntownika z wyboru” (1997 r.) Gusa van Santa.
Kadr z filmu „Ostatni pojedynek” w reż. reż. Ridleya Scotta / fot. materiały prasowe
Jednak „Ostatni pojedynek” padł w kinach. I jest to dowód na to, że publiczność dotknięta intelektualnym i duchowym regresem (pandemicznym?), miast docenić wielkie kino w kinie, woli „dzióbać” serialiki na smartfonach.
„Ostatni pojedynek” to rozgrywająca się w XIV wieku fascynująca opowieść o sporze dwóch mężczyzn: rycerza (Matt Damon) i giermka (Adam Driver). Obaj są związani z lokalnym feudałem (Ben Affleck) – giermek jest jego dworzaninem, a rycerz lennikiem. Przedmiotem sporu jest kawałek ziemi należącej do żony rycerza (Jodie Comer) oraz gwałt jakiego się dopuścił giermek na żonie rycerza. To i wiele innych wydarzeń prowadzi do tytułowego ostatniego pojedynku. Ukazany jest on w przepiękny sposób, przywodzi na myśl sceny z „Gladiatora”.
Niezwykła jest sama struktura filmu, nawiązująca do „Rashomona” (1955 r.) Akiry Kurosawy. Historia opowiedziana jest z trzech perspektyw: rycerza, giermka i żony rycerza. Dopiero całość złożona z tych trzech części daje pełny obraz wydarzenia. A jest on wprost fascynujący. Scott dzięki środkom filmowego wyrazu, zwłaszcza zdjęciom Dariusza Wolskiego, spowodował, że niemalże wchodzimy w świat przedstawiony filmu. Wyraźnie czujemy wilgoć gotyckich zamczysk, smród ociekających krwią pobojowisk, świeżość lasów, w których polują rycerze. Ta wizja średniowiecza jest realistyczna nie tylko od strony faktograficznej. Bohaterowie filmu są ludźmi z krwi i kości, daleko im do fałszu i sztampy kina historycznego, do jakiego przyzwyczaił nas klasyczny Hollywood. To ludzie podobni nam – tak samo podli, jak i skorzy do bohaterstwa. Bardziej może skorzy właśnie do bohaterstwa. I to różni wieki średnie od współczesności, zdaje się mówić reżyser. Ale „Ostatni pojedynek” to nie tylko film o czasach rycerzy i królów. W centrum filmu znajduje się kobieta – z jednej strony wywyższana przez dworską, chrześcijańską kulturę, z drugiej będąca, mniej lub bardziej (w zależności od urodzenia), luksusowym dobrem, zależnym od woli mężczyzn: ojców, braci, mężów. Reżyser trafnie pokazuje, że w średniowiecznym porządku wartość kobiety określało przede wszystkim jej macierzyństwo, zapewniające przejęcie majątku po ojcu. Ukazuje mroczną stronę kontroli mężczyzn nad kobietami, opartą na psychicznej i fizycznej przemocy. Ale Scott nie byłby mistrzem, gdyby celebrował jedynie feministyczne przesłanie filmu, czytelne w czasach Me Too. Pokazuje, że to mężczyźni nadstawiali karku, ginęli w bitwach i pojedynkach, by zapewnić godziwe życie swoim towarzyszkom życia, ale też bronić ich czci i wiary.
„Ostatni pojedynek” to wielki i piękny film, przy swym kameralnym wymiarze psychologiczno-obyczajowym, prawdziwa emocjonalna, intelektualna i wizualna uczta.
Hiszpania nie tak odległa
Na mojej liście nie mogło też zabraknąć filmu Pedro Almodovara „Matki równoległe”.
Mówi się, że celem i powołaniem sztuki jest stworzenie dzieła, które łączyłoby przeciwieństwa. Musiałby to być więc film, który z jednej strony byłby zakręconym melodramatem, a z drugiej – obrazem dotykającym tragicznych, nierozliczonych traum z przeszłości; będący pochwałą tradycyjnych wartości, w tym macierzyństwa, ale i pozytywnym obrazem nieheteronormatywnej miłości; wołający o sprawiedliwość dla ofiar wojny domowej w Hiszpanii, którzy zginęli z rąk Falangi, a jednocześnie głoszący ustami Penelope Cruz, że: „nie można odwracać się plecami od przeszłości, bo tylko pamięć o niej pozwala zrozumieć, w jakim się jest miejscu dziś”.
Kadr z filmu „Matki równoległe” w reż. Pedro Almodovara / fot. materiały prasowe
Taki film mógł zrobić tylko mistrz Almodovar. W tym miejscu przyznaję, że nigdy za nim nie przepadałem – wcześniej. Teraz uważam, że im hiszpański reżyser jest starszy, tym jest lepszy. A realizując „Matki równoległe” wspiął się na wyżyny mistrzostwa – to jego najdoskonalszy film.
Jest to opowieść o dwóch kobietach, których losy połączyły urodzone w tym samym czasie dzieci. Tajemnica związana z urodzeniem dziewczynek musi zostać wyjaśniona, podobnie jak poszukiwane przez bohaterkę (Penelope Cruz) miejsce pochówku jej dziadka – ofiary wojny domowej w Hiszpanii. Tragedia historii hiszpańskiego społeczeństwa jest wiec odbiciem – w skali mikro – macierzyńskiego dramatu rozgrywającego się współcześnie.
Ten film sprawił, że długo myślałem nad dwiema kwestiami. Kiedy Caudilio Francisco Franco wygrał wojnę, w Mauzoleum, które postawił, uczcił wszystkie ofiary wojny domowej, łącznie ze swymi przeciwnikami, których prochy tam złożono. (Gdyby republikanie wygrali, pewnie nie zdobyliby się na taki gest. Raczej wymazaliby z kart historii nazwiska swych wrogów – znamy to z naszych dziejów). W filmie Almodovara mówi się, że pamięć o mogiłach republikanów miała odejść w niebyt. Zastanawiam się więc, jak to się ma do idei Mauzoleum? Ale może się mylę, może jednak władza frankistowska dokonywała takich operacji?
Zastanawiam się też, czy dziś w Hiszpanii, gdzie dokonuje się ekshumacji ofiar Falangi, ekshumuje się również szczątki ofiar zabitych z rąk republikanów? A było ich niemało, zwłaszcza w czasie wprowadzania władzy republikańskiej.
Pytania, które mnie nurtują, są tylko pozornie odległe od polskiej rzeczywistości. Bo choć Hiszpania leży daleko, a Almodovar to reżyser na wskroś hiszpański – to kwestie poruszane w filmie, jak i samo dzieło, okazują się wyraźnie rezonować z polską (historyczną i współczesną) rzeczywistością, ukrywającą wiele tajemnic. A przecież ich pełne wyjaśnienie i zrozumienie jest gwarancją właściwego rozwoju społeczeństwa.
Inne filmowe epifanie
Wspaniały jest też film „To była ręka Boga” Paolo Sorrentino, włoskiego reżysera samouka, znanego z „Wielkiego piękna” i serialu „Młody papież”. Sorrentino umiejętnie podrabia Wielkiego Kłamcę, mistrza kina włoskiego, Federico Felliniego, który pojawia się nawet w filmie – nie tyle on sam, co jego głos. W „To była ręka Boga” Sorrentino opowiada nam o swej tragikomicznej młodości, naznaczonej niespodziewaną śmiercią rodziców.
Kadr z filmu „To była ręka Boga” w reż. Paolo Sorrentino / fot. materiały prasowe
Może jest w tym filmie wszystkiego za dużo. Chwyta jednak za serce obrazami pierwszego miłosnego zachwytu młodocianego bohatera cielesnymi powabami pięknej ciotki Patrycji; sekwencją nocnej eskapady na Capri w towarzystwie zuchwałego przemytnika; czy chyba najbardziej zaskakującą sceną seksualnej inicjacji w całym, nie tylko włoskim, kinie. Unosi się nad tym wszystkim duch Felliniego i jego stwierdzenie, że: „kino zawsze jest wspaniałe, bo pozwala zapomnieć o rzeczywistości, która zawsze jest przerażająca.”
„Psie pazury” Jane Campion to nagrodzony w Wenecji, nietypowy i niezwykle intrygujący film obyczajowy, zrealizowany w anturażu westernu (choć westernem nie jest). Twórczyni znakomitego „Fortepianu” tym razem prezentuje opowieść o konflikcie zdziwaczałego ranczera (Benedict Cumberbatch) z żoną swego brata, współwłaściciela majątku, Rose (Kirsten Dunst). A w centrum znajduje się syn kobiety Peter (Kodi Smit-McPhee). Z jednej strony to szarpiąca nerwy drama filmowa mówiąca o cierpieniu wynikającym z faktu ukrywania intymnej strony swej natury, z drugiej metaforyczny obraz mówiący o rozpadzie świata tradycyjnych wartości, w który wkrada się okrucieństwo, wyrachowanie, zło. A przy tym jest to film niezwykle piękny wizualnie i koncertowo zagrany. Mówi się, że całość ma murowanego Oscara.
W moim zestawieniu umieściłem też film Guya Ritchie’ego „Jeden gniewny człowiek”, który wielu może zaskoczyć. To film akcji – brutalna opowieść o zemście, z Jasonem Stathamem w głównej roli. I nie jest to pomyłka, bo ten po mistrzowsku zrealizowany film, pełen zaskakujących zwrotów akcji, w swej istocie jest głębokim moralitetem, kojarzącym się z prozą Dostojewskiego. Mówi o rzeczywistości, w której nie ma miejsca na dobro. Ale to pozór, bo dobro objawia się często w sposób nieprzewidywalny i zaskakujący. Film Ritchie’ego to ideał kina: kino rozrywkowe, a jednocześnie dające do myślenia. Połączenie kina gatunkowego i kina dylematów, słowem kino, jakiego w 2022 roku życzę Państwu przede wszystkim.
Kadr z filmu „Jeden gniewny człowiek” w reż. Guya Ritchie’ego / fot. materiały prasowe
Nie mogę umieścić na liście znakomitego filmu „Rodzaj, zwierzę” Lava Diaza, ponieważ nie wszedł do dystrybucji. Wymieniam jednak ten tytuł, abyście Państwo zwrócili na niego uwagę.
Rzutem na taśmę zamieszczam więc w Top 10 „Wszystkie nasze strachy” w reżyserii Łukasza Rondudy i Łukasza Gutta. Nie, żebym był wielkim amatorem tego filmu, o czym już pisałem. Mam do niego wiele zastrzeżeń, ale są w nim autentyczne przeżycia i prawdziwe dramaty (niektórych) ludzi realizujących film. Poza tym mierzy się on z kwestiami sacrum w sztuce i w środowiskach, gdzie od sacrum się ucieka. W ten sposób, paradoksalnie, jest jedynym, wartościowym polskim filmem podejmującym kwestie religijne, choć w sposób specyficzny. Wstawiam go więc do swej „dychy”, która ostatecznie wygląda tak:
- „Ostatni pojedynek”, reż. Ridley Scott
- „To była ręka Boga”, reż. Paolo Sorrentino
- „Matki równoległe”, reż. Pedro Almodovar
- „Żeby nie było śladów”, reż. Jan P. Matuszyński
- „Zielony Rycerz”, reż. David Lowery
- „Jeden gniewny człowiek”, reż. Guy Ritchie
- „Psie pazury”, reż. Jane Campion
- „Wszystkie nasze strachy”, reż. Łukasz Rodunda, Łukasz Gutt
- „Polański, Horowitz. Hometown”, reż. Mateusz Kudła, Anna Kokoszka-Romer
- „1970″, reż. Tomasz Wolski
Kadr z filmu „Wszystkie nasze strachy” w reż. Łukasza Rondudy i Łukasza Gutta / fot. materiały prasowe