W kinach mamy już najnowszą filmową wersję Diuny – arcydzielnej powieści Franka Herberta. Wydana w 1966 roku (to już 55 lat temu!), uznawana jest za najwybitniejszą powieść science fiction w historii. Wiem, że nie wszyscy Szanowni Czytelnicy-Radiosłuchacze naszej strony są miłośnikami fantastyki naukowej. Jednak w tej zarezerwowanej dla fanatycznych wyznawców dziedzinie twórczości (pop)kulturowej zdarzają się utwory przekraczające granice specjalistycznego getta, które warto, a nawet należy, znać. Właśnie takim dziełem jest Diuna Franka Herberta.
Słyszał o niej niemal każdy, niekoniecznie oddający swój wolny czas lekturze Lema, Dicka, czy oglądaniu filmów Camerona, Lucasa lub Ridleya Scotta. Dzieło amerykańskiego pisarza SF porównać można jedynie z dokonaniem J.R.R. Tolkiena – autora Władcy pierścieni – na polu literatury fantasy. Sam Herbert uważał dzieło Tolkiena za niedościgniony wzór literackiej fantasy i sukces Władcy pierścieni zachęcił go do własnych prób stworzenia czegoś na kształt Tolkienowskiej wizji, reprezentującej jednak świat dalekiej przyszłości.
Kadr z filmu Diuna w reż. Davida Lynch’a z 1984 roku
Diuna, czyli Ziemia
Diuna Herberta rozgrywa się w 24. tysiącleciu, kiedy ludzka cywilizacja skolonizowała najodleglejsze obszary kosmosu. Cywilizacja ta powróciła do niemalże feudalnych stosunków. Całkowicie zrezygnowała z myślących maszyn, które zagrażały bezpieczeństwu ludzi w czasie tak zwanego Bulteriańskiego Dżihadu.
Jednak fantazja Herberta – podobnie zresztą jak powieść Tolkiena – w mniej lub bardziej symboliczny sposób opisywała świat współczesny pisarzowi. A był to świat podzielony zimną wojną toczoną przez wrogie obozy. Chodziło w niej przede wszystkim o zdobycie zasobów mineralnych gwarantujących rozwój ekonomiczny, dobrobyt i dominację. Dlatego tajemniczą Przyprawę wydobywaną na planecie Arrakis (tytułowej Diunie), o którą toczą wojnę galaktyczne rody, ponieważ pozwala odbywać międzygwiezdne podróże, można śmiało przyrównać do przaśnej ropy naftowej, która w naszym świecie napędza światową gospodarkę. To właśnie o ropę toczą się nieustające wojny na Bliskim Wschodzie. Może dlatego w książce Herberta Diuna tak bardzo przypomina skąpaną w słońcu Arabię. A zamieszkujący ją pustynny lud Fremenów walczący z wyzyskującą zasoby planety galaktyczną Gildią – prawdziwych Beduinów.
Współczesne odczytanie powieści Heberta, jako ostrzeżenia przed nadmierną eksploatacją środowiska naturalnego, czy niszczącą ludzkość wojną, która wynika z chciwości najbogatszych, czy wreszcie przed próbami unicestwiania religii, to jednak tylko jedno z możliwych odczytań Diuny. Herbert w swojej książce przetwarza najważniejsze mity i archetypy kultury – zwłaszcza w jej warstwie religijnej. Pokazuje potrzebę metafizycznej ingerencji w dzieje społeczeństw, uosabianą przez głównego bohatera powieści (i całego cyklu). Bohaterem tym jest Paul Atryda – potomek szlachetnego rodu kosmicznych władców, którzy zostają podstępnie pozbawieni swego lenna, a więc planety Arrakis, przez okrutny ród Harkonnenów. W toku opowieści Paul odzyskuje swoje dziedzictwo. Staje się Mesjaszem Diuny – Muad’Dibem – niosącym wyzwolenie fremeńskiemu ludowi, jest też żywym wcieleniem bóstwa – Kwisatz Haderach, który ma kontrolę nad czasem i przestrzenią.
Wielowymiarowa Diuna jest przede wszystkim wizją religijną, będącą przetworzeniem świętych ksiąg: greckiej mitologii, Starego i Nowego Testamentu, Koranu, buddyjskich kanonów. Herbert spreparował z nich główny wątek powieści – wątek ponownego przyjścia Mesjasza, Wyżej Istoty, która łączy świat duchowy ze światem fizycznym i przynosi wyzwolenie ludziom.
Koncepcja Zbawiciela u Herberta jest niezwykle interesująca. Kwisatz Haderach (co po hebrajsku znaczy najkrótsza droga) jest kimś na kształt Chrystusa, ale z karabinem na ramieniu. Walczy ze złem fizycznie, nie tylko duchowo. A jego jestestwo połączone jest z samą planetą dającą mu duchową moc, zupełnie jak w koncepcji dalekowschodnich bóstw shintoistycznych. Paul Atryda – Mesjasz Diuny – to postać, w której Herbert ukazał głęboko tkwiące w człowieku, bez względu na jego rasę, kulturę, religię, pragnienie dążenia do duchowej doskonałości, nadające sens jego istnieniu.
Wszystko to zaś opisane jest w sposób niezwykle plastyczny i rozbuchany sensualnie. Herbert łączy elementy rzeczywistości z różnych czasów i miejsc. Mnoży postacie i wątki. Wzbogaca fabułę o pomysły całkowicie nowe, np. sama planeta Arrakis, z jej gigantycznymi Czerwiami, których aktywność produkuje Przyprawę. Może to czytelnika przyprawić o prawdziwy zawrót głowy, tak jakby sam był pod wpływem owego tajemniczego Melanżu (mającego, rzecz jasna, silne właściwości halucynogenne). Dlatego wydaje się, że przeniesienie herbertowskiego uniwersum na ekran kinowy jest zadaniem tyleż trudnym, co niemalże niewykonalnym.
Kadr z filmu Diuna w reż. Davida Lynch’a z 1984 roku
Filmowe zapasy z Diuną
Pierwszy za dzieło Herbert zabrał się słynny ezoteryk ekranu, chilijski mistrz kina i marsylskiego Tarota – Alejandro Jodorowski, twórca psychodelicznych westernów (Kret, 1970 r.). Reżyser wydawał się wprost stworzony do przeniesienia Herbertowskiej wizji do świata filmu. Śmiała wizja, którą zaproponował, angażowała talenty wielu wybitnych artystów. Od mistrzów komiksów – jak Moebius, przez oryginalnych plastyków – jak H. R. Giger i genialnych muzyków – zespół Pink Floyd, po równie genialnych aktorów. Orson Welles miał grać barona Harkonnena, a w rolę Paddyszacha wcielić się miał Salvador Dali.
Jodorowski chciał, aby jego Diuna filmowana w różnych częściach świata, była doświadczeniem hipnotycznym pozbawionym linearnej fabuły, którego intensywność pozwoliłoby widzom przekroczyć granicę między światem realnym a filmowym. Niestety, producenci chcieli coś bardziej konwencjonalnego i Jodorowski ostatecznie wycofał się z projektu. Jednak z tego filmowego rozbitego lustra wyłoniło się wiele innych projektów SF: komiksy z cyklu Inkal, czy Metabaronowie tworzone przez Jodorowskiego, czy też filmy takie jak Obcy – ósmy pasażer Nostromo Ridleya Scotta. W Obcym Scott wykorzystał projekty szwajcarskiego malarza surrealisty Gigera, ujmujące upiorny dwór Harkonnenów i przeniósł go na planetę Obcych.
Ridley Scott nawet przez chwilę był związany z projektem sfilmowania Diuny (stąd jego zapożyczenia w Obcym), ale ostatecznie pierwszy tego dokonał w 1983 roku David Lynch – amerykański reżyser-wizjoner, świeżo po sukcesie Człowieka-słonia. Częściowo wykorzystując pomysły Jodorowskiego stworzył własną, bardzo oryginalną wersję powieści Herberta. Jednak miała ona więcej wspólnego z jego barokową, surrealistyczną wyobraźnią, niż z wizją Herberta. Nie oznacza to, że film Lyncha był zły – wiele było tu scen wizyjnych, dorównujących tym z książki, ale też wiele ocierających się o niezamierzony komizm. Z pewnością jednak film Lyncha zapada w pamięć dzięki wspaniałej, monumentalnej muzyce Briana Eno i zespołu Toto.
Mieliśmy jeszcze telewizyjną wersję z 2000 roku oraz japońską anime Nausikaa z Krainy Wiatru (1984 r.) mistrza japońskiej animacji – Hayao Miyazakiego, dzieło wyraźnie inspirowane prozą Herberta, z bohaterką zamiast bohatera w roli głównej.
I wreszcie w tym roku możemy obejrzeć długo zapowiadaną ekranizację Denisa Villeneuve’a.
Kadr z filmu Diuna w reż. Denisa Villeneuve’a z 2021 roku
Diuna 2021 – ambitna porażka?
Jest to niezaprzeczalnie wizualnie oszałamiająca filmowa wizja książki Herberta. Jednak po obejrzeniu filmu, czuję się tak, jakbym… przeszedł przez Arrakis w palącym słońcu bez kropli wody. Przypuszczam nawet, że nie zdołałbym zmęczyć całości na raz, gdybym oglądał film w domu, a nie w kinie. Bo dzieło Villaneuve’a, choć zachwyca epickimi obrazami (bez wątpienia, tak powinno wyglądać wysokobudżetowe filmowe SF), mało angażuje emocjonalnie. W sumie jest tam tylko jedna, naprawdę poruszająca scena, która wybudziła mnie z czerwiowego otępienia. Nie zdradzę jednak jaka, niech to pozostanie moją słodką tajemnicą. Dune 2021 jest – jak te freski na ścianach komnat Paula Atrydy – ciekawa, ale nieruchoma. A głównego bohatera gra ładny, ale cokolwiek drętwy aktorsko Timothee Chalameta. Godzi to w metafizyczny sens opowieści i trudno nam uwierzyć w przemianę tego galaktycznego Pinokia w boskiego Mesjasza Diuny.
Rzecz jasna, nie oznacza to, że film jest totalną klapą i nie warto wybrać się na niego do kina. Warto! Jest tam na przykład kapitalny zabieg formalny, otwierający film (i w jakimś sensie nawiązujący do wizji Jodorowskiego). Widzimy Melanż iskrzący się nad pustynią i niedługo potem czasoprzestrzeń ulega transformacjom – czas przyspiesza/zwalnia, przenosimy się w inne rejony galaktyki, tak jakby Przyprawa działała na nas w sposób bezpośredni. Znakomita jest też muzyka Hansa Zimmera i papieża muzyki elektronicznej – Klausa Schulza.
Błąd Villeneuve polega na tym, że reżyser chciał połączyć ogień z wodą: kino artystyczne, z kinem hollywoodzkim w stylu Gwiezdnych wojen (i to bardziej tych nowych). Moim skromnym zdaniem to się nie skleiło. W efekcie widz nie wie do końca, z czym ma do czynienia i skazany jest na trochę schizoidalny odbiór. Większość ekranowych postaci, to postaci koturnowe (prócz postaci głównej – nijakiej). Jakbyśmy nie obcowali z prawdziwymi ludźmi, ale z jakimiś typami. Jedyny CZŁOWIEK w tym zestawie to heros grany przez sympatycznego Jasona Mamoę, a widzimy go na ekranie zaledwie 8-10 minut. Brakuje mi w tym filmie człowieczeństwa po prostu.
Film też, co warto dodać, bardzo wiernie, w sposób niemalże nużący, podąża za literackim pierwowzorem (który, dla sprawy, przeczytałem w oryginale, w sumie nie bardzo odległym od kanonicznego, polskiego tłumaczenia autorstwa Marka Marszała). Właściwie powtarza WSZYSTKIE informacje zawarte u Herberta. Jednak żeby naprawdę dobrze sfilmować powieść wizjonera, jakim był Frank Herbert, potrzeba wizjonera kina na jego miarę. Wtedy może udałoby się wydobyć esencję z mistyczno-przygodowej opowieści o Arrakis.
Dlatego też, oddając sprawiedliwość skrupulatnej, wizualnie rozbuchanej, ale wypranej z emocji wizji Villeneueva, uważam, że wciąż najlepszą filmową Diuną jest dzieło Alejandro Jodorowskiego, czyli film, który… nigdy nie powstał. Nakręcono tylko wspaniały dokument Jodorowski’Dune w 2013 roku.
Ale może się jednak mylę? I film Villeneuve’a, będący wszakże dopiero pierwszą częścią filmu (pierwszą sześcioczęściowego cyklu Herberta), jest tylko rozbiegówką przed filmowymi olśnieniami, jakie czekają nas wraz z premierą Diuny część II. Oby tak było. Na razie jednak polecam sięgnąć po powieściową Diunę. Wciąż niezdobytą przez filmowców.