W jednym z poprzednich felietonów chwaliłem się, że książka pod moją redakcją – „1000 filmów, które tworzą historię kina” – otrzymała nominację do nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Podczas zakończonej w ubiegłą sobotę 46. edycji Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni udało nam się zdobyć rzeczoną nagrodę, dzięki której – być może już za rok – ukaże się kolejne „1000 filmów, które tworzą historię kina”. Tym razem, w większym stopniu poświęcone polskiej kinematografii.
Były zresztą plany zrobienia „1000 filmów polskich…”, ale okazuje się, że… nie ma jeszcze 1000 pełnometrażowych filmów zrealizowanych od 1896 roku, czyli od pierwszego, polskiego filmu pt. „Powrót Birbanta”. Ale po tym, co zobaczyłem podczas festiwalu, jestem spokojny, że bardzo szybko polskie kino dobije do tego tysiąca. Przy czym, co ważne, szczęśliwie jakość nie przechodzi tu w ilość. Ale nie o książce będzie to felieton…
Homopropaganda czy poruszające kino poetyckie?
Na 16 filmów w głównym konkursie festiwalu udało mi się obejrzeć 11. Większość z tych, które obejrzałem zyskały uznanie jury pod przewodnictwem mistrza kameralnego kina Andrzeja Barańskiego. Jury nagrodziło główną nagrodą – Złotymi Lwami – film „Wszystkie nasze strachy”, wyreżyserowane pospołu przez Łukasza Rondudę i Łukasza Gutta (przy czym ten drugi zrealizował do filmu zdjęcia).
Jest to film inspirowany życiem i twórczością polskiego artysty Daniela Rycharskiego, który będąc aktywnym gejem, uważa się również za chrześcijanina (do niedawna, jak sam twierdzi, był aktywnym członkiem Kościoła Katolickiego, ale w końcu wypisał się z niego, zawiedziony brakiem zmian w jego łonie). Artysta, podobnie jak i bohater filmu, mieszka na wsi, gdzie jest ledwo tolerowanym członkiem wiejskiej społeczności. Zasadnicza akcja obrazu związana jest z rodzajem religijnego performance’u, będącego odtworzeniem drogi krzyżowej, która ma upamiętnić samobójstwo młodej lesbijki z sąsiedniej wsi, zaszczutej przez sąsiadów.
Kadr z filmu „Wszystkie nasze strachy” / Fot. materiały prasowe
Z jednej strony film, w sposób przekonujący, podejmuje ważne tematy, sygnowane zresztą przez ludzi współtworzących film (zwłaszcza współtwórców scenariusza), którzy wlali w niego swe autentyczne przeżycia, dramaty, rozterki i cierpienia. Przede wszystkim kwestię funkcjonowania homoseksualistów w Kościele Katolickim, który – stojąc na straży tradycyjnej moralności – zakazuje intymnych relacji w związkach homoseksualnych, wyznaczając prawdziwie wierzącym gejom, drogę życia w samotności. W sumie, dla wielu gejów – artystów, nie jest to wybór zły, wszakże to właśnie samotność, sublimacja energii libidalnej, pozwala im tworzyć (zresztą nie tylko im, heteronormatywni twórcy doświadczają tego samego). Przypadek Michała Anioła, Caravaggia, Czajkowskiego, Prousta, Eisensteina i wielu innych są tego dowodem.
Droga krzyżowa (nie tylko) gejów
Problem z bohaterem filmu jest jednak taki, że ten (jak i wielu gejów, uważających się za chrześcijan-katolików), nie chce zrezygnować ze swego pożycia cielesnego, i miast podporządkować się nauce Kościoła, chce tę naukę zmieniać, naginając do swych seksualnych potrzeb. Dlatego Daniel, mimo że deklaruje się jako katolik, ochoczo oddaje się miłosnym uniesieniom z kolegą z sąsiedniej wsi (co znaczące, pod rozłożystym drzewem, przywodzącym na myśl Drzewo Poznania Dobrego i Złego). Następuje tu nawet pewnego rodzaju zestawienie miłości cielesnej do miłości Chrystusa – krzyżyk zwisający na szyi bohatera zasłaniający ciało jego partnera, czy też scena intymnej relacji zestawiona ze sceną podniesienia w czasie mszy. I to wydaje mi się dużym nadużyciem, pomieszaniem immanencji i transcendencji. Mistyczne ciało Chrystusa i jego ofiara, to coś przeciwnego seksualnej ekstazie. Konsumpcja mistycznego ciała Zbawiciela przynosi przekroczenie cielesności, zespolenie się z duchową istotą Boga. Nie ma w tym nic z przyziemnej fizyczności seksualnego stosunku.
Innym problemem, jaki podejmuje film, to kwestia nietolerancji wobec inności, zwłaszcza wobec gejów. Tutaj autorzy dokładnie kreślą paralelę między ukrzyżowanym Chrystusem a zaszczutą, popełniającą samobójstwo dziewczyną; mamy na ekranie dokładną paralelę wizualną: zawieszone na drzewie ciało samobójczyni i Chrystus z powbijanymi w ciało gwoździami z kapliczki stworzonej przez artystę. Nie jest to nic nowego w poetyce kina, zwłaszcza gejowskiego. Wielu twórców tego nurtu, jak Derek Jarman („Sebastian”, „Ogród”), czy Terrence Davies („Śmierć i przemienienie”), przyrównywało prześladowanych gejów do postaci cierpiącego Chrystusa. Można to zrozumieć. Przypadki zaszczucia osób nieheteronormatywnych, także i w Polsce, zdarzają się. Ale z pewnością nie w takim nasileniu, jak mowa o tym w filmie w nachalnie propagandowej scenie rozmowy bohatera z kuratorem – granym przez Jacka Poniedziałka – wybitnego aktora, ale i żarliwego działacza wspólnoty LGBT. Poza tym, przecież cierpią i targają się na swe życie nie tylko geje.
Różaniec z tabletek Xanaxu
Co jest jednak znaczące, przy tych wszystkich kontrowersjach, film nie wydaje się być siermiężną homopropagandą – jak goebbelsowskim z ducha był antyklerykalny „Kler” Wojciecha Smarzowskiego. Ukazuje dramat głównych bohaterów w sposób wyważony, w wielu scenach dopuszczając do głosu drugą stronę, a więc ludzi wyznających tradycyjne poglądy, np. księży w sposób godny szacunku. Jednocześnie, twórcy filmu, specjalizujący się w realizacji filmów o artystach i organizowaniu wystaw plastycznych, zamieniają całą fabułę w ciąg wizualnie interesujących obrazów. Zresztą strona wizualna filmu, przywodząca na myśl choćby klasykę kina w stylu Roberta Bressona, została nagrodzona (Gutt otrzymał Złote Lwy za zdjęcia).
Problem jednak z „Wszystkimi naszymi strachami”, polega na tym, że nie sposób do końca uwierzyć w szczerość intencji głównego bohatera, który deklaruje swoją głęboką wiarę, a jednocześnie nie może porzucić swego aktywnego, homoseksualnego trybu życia. W efekcie zaczyna naginać rytuały i kościelną symbolikę do własnych celów i wizji, jak w scenie kiedy zmienia modlitwę lub tworzy różaniec z… tabletek Xanaxu.
Poza tym, nie można zapomnieć, że za filmowym Danielem stoi prawdziwy Daniel Rycharski, który w wywiadach nie pozostawia żadnych wątpliwości co do swego absolutnego braku pokory wobec Chrystusa, Kościoła, prawd wiary. Jest więc w tym filmie pęknięcie, które powoduje, że film mimo próby pogodzenia środowiska katolików i środowiska LGBT, w ostatecznym swym kształcie staje się jednak filmem wymierzonym w Kościół Katolicki.
Dawid Ogrodnik w filmie „Wszystkie nasze strachy” / Fot. materiały prasowe
Złote Lwy zasłużone?
Czy więc film „Wszystkie nasze strachy” to film zasługujący na Złote Lwy? Osobiście dałbym główną nagrodę filmowi „Żeby nie było śladów” Jana P. Matuszewskiego – obrazowi, który zadowolić się musiał Srebrnymi Lwami. Od czasów „Przesłuchania” Ryszarda Bugajskiego, nie było lepszego filmu ukazującego komunistyczny system jako precyzyjną machinę do niszczenia ludzi.
Na uwagę zasługiwał również piękny film „Sonata”, w reżyserii Bartosza Blaschke, oparty na autentycznej historii Grzegorza Płonki, genialnego pianisty, u którego błędnie zdiagnozowano autyzm (z nagrodzoną Złotymi Lwami rolą Michała Sikorskiego).
Ostatecznie główne trofeum FPFF powędrowało do filmu Rondudy i Gutta, niekoniecznie tylko z racji swych artystycznych, czy intelektualnych walorów. Czy to dobrze? Zależy jak patrzeć. Bo wiem na pewno, że nagrodzony film dorzuci paliwa – być może wbrew intencjom twórców – do pieca kulturowej wojny w Polsce.
Bo w Polsce filmów się raczej nie ogląda, w naszym kraju z filmów się strzela.
Kadr z filmu „Żeby nie było śladów” / Fot. materiały prasowe